No nie uwierzycie – Raków Częstochowa stracił punkty po meczu, w którym był od rywala lepszy i komplet oczek miał na wyciągnięcie ręki. Jak Polska długa i szeroka wszyscy do porzygu powtarzają przez kilka miesięcy, że chcą załapać się do górnej ósemki, ludziom związanym z częstochowskim klubem też pewnie moglibyśmy wyciągnąć wiele takich wypowiedzi, sęk jednak w tym, że za słowami nie idą czyny. Tym razem podopieczni Marka Papszuna frajersko podzielili się punktami z ŁKS-em Łódź.
Frajersko, bo mieli wystarczająco dużo okazji, by walnąć rywalowi pięć goli i zabić mecz. Dużej sztuki dokonał na przykład Felicio Brown Forbes. Z jednej strony często powtarzamy, że ekstraklasowym napastnikom brakuje powtarzalności. Z drugiej – no nie powinno walczyć się z tym zarzutem przez marnowanie dogodnych sytuacji w ten sam sposób, a jednokrotny reprezentant Kostaryki dziś dwa razy uderzył bardzo wysoko nad bramką, stojąc zaledwie kilka metrów przed linią bramkową.
Aż musieliśmy to uwiecznić. Tu sytuacja numer jeden.
Tu numer dwa.
Generalnie nic do chłopa nie mamy, w Częstochowie wykrzesali z niego zdecydowanie więcej, niż się spodziewaliśmy, ale dzisiaj – że tak to poetycko ujmiemy – puścił dwa tak brzydkie bąki, że zdecydowanie popsuł atmosferę wokół swojej osoby. Jakimś bardzo marnym pocieszeniem może być dla niego jedyne fakt, że nie tylko on się mylił. To samo było choćby z Musiolikiem, Petraskiem, Schwarzem (on przynajmniej groźnie trafiał w bramkę, gdzie dobrze sprawował się Malarz) czy Bartlem. Naprawdę z dużą łatwością dochodzili do sytuacji strzeleckich gracze z Częstochowy, szczególnie po stałych fragmentach.
Taki brak skuteczności musiał się zemścić, oczywiście się to stało i rzecz jasna maczali też w tym palce piłkarze Rakowa. W 32. minucie to ŁKS miał rzut rożny, dośrodkowanie było bardzo przeciętne, ale piłka odbiła się od Petraska, spadła po nogi Gracii i ekipa Wojciecha Stawowego była już na prowadzeniu. Nie powiedzielibyśmy, że zasłużonym, bo jakichś postępów w porównaniu z meczem z Górnikiem nie widzieliśmy, ale skoro rywal prosił się o gonga, no to go dostał. Przy czym nie zrozumcie nas źle – to nie tak, że ŁKS stanął na 30. metrze i tylko czekał na to, co się wydarzy. Nie, goście próbowali coś tam kreować, czasami to nawet wychodziło, bo piłka trafiała do Sekulskiego w polu karnym, ale wszystko znów było nieporadne. Symbolem łodzian w tym meczu była dla nas sytuacja, w której ŁKS wyprowadził groźną kontrę, wychodził trzech na dwóch, ale Pirulo najpierw się posępił, a później stanął na piłce, którą oczywiście stracił.
Honor i jeden punkt uratował Rakowowi Jarosław Jach, który dla odmiany wykorzystał jedną z wielu wrzutek Schwarza. Inna sprawa to fakt, że w piłkę nie trafił Sekulski, który – też dla odmiany – postanowił coś sknocić również pod własną bramką.
I teraz wróćmy do zmagań Rakowa o górną ósemkę, bo łodzianom to oczko wielkiej różnicy chyba już nie zrobi. Tu jeszcze wiele może się zdarzyć, bo to wciąż tylko trzy punkty straty do Jagiellonii, czyli ostatniej drużyny nad kreską, ale jeśli nie uda się beniaminkowi wskoczyć wyżej, to nietrudno będzie wskazać istotną przyczynę. Oto bilans bandy Papszuna z najgorszymi w lidze:
- porażka (0-1) i porażka (0-3) z Koroną Kielce,
- zwycięstwo (2-0) i porażka z Arką Gdynia (2-3),
- porażka (0-2) i remis (1-1) z ŁKS-em.
No chyba, że cała ta akcja z brakiem awansu do górnej ósemki nastawiona jest na to, żeby się tym ekipom zrewanżować. To sporo by tłumaczyło.