W trakcie tej przerwy spowodowanej pandemią zastanawialiśmy się – jak to całe zamieszanie z brakiem treningów wpłynie na zespoły PKO Bank Polski Ekstraklasy? Czy będziemy oglądać poprawę pod względem fizycznym – bo przecież był odpoczynek oraz czas na złapanie świeżości? Czy może jednak zawodnicy będą snuli się jak muchy w smole i zaobserwujemy wyraźny spadek intensywności spotkań?
Po analizie danych z osiągów biegowych widzimy, że różnicę między ostatnią kolejką przed przerwą, a tą z minionego weekendu są minimalne. Niektóre zespoły przebiegły nieco więcej kilometrów niż wynosi ich średnia w tym sezonie, inne biegały intensywniej, natomiast nie widać tu większych wahań. Poza jednym przypadkiem – Wisłą Kraków.
Wisła Kraków – regres motoryczny
Rozumiemy, że wiślacy przez ostatni kwadrans grali w osłabieniu po czerwonej kartce dla Macieja Sadloka, ale to nie tłumaczy tak drastycznego spadku w osiągach fizycznych. Zestawiliśmy sobie mecz “Białej Gwiazdy” przeciwko Lechowi Poznań (ostatni przed przerwaniem rozgrywek) z tym z ostatniej kolejki. I dane są porażające:
– wiślacy przebiegli w Gliwicach o dziesięć kilometrów mniej (104 kilometry z Piastem, 114 z Lechem)
– wykonali o 71 mniej sprintów (65 z Piastem, 136 z Lechem)
– wykonali o 133 mniej szybkich biegów (456 z Piastem, 589 z Lechem)
– pokonany dystans sprintem był o ponad kilometr mniejszy (1,33 z Piastem, 2,55 km z Lechem)
– pokonany dystans szybkim biegiem był o prawie trzy kilometry mniejszy (5,76 z Piastem, 8,32 z Lechem)
– stoczyli o 40 pojedynków mniej, wygrali o 21 mniej (82/162 z Piastem, 103/202 z Lechem)
Artur Skowronek w programie Weszłopolscy na antenie WeszłoFM tłumaczył, że częściowo mogło to wynikać z tego, że zarówno Basha, jak i Żukow, w ostatnich dniach zmagali się z urazami i nie byli w pełni przygotowani do grania. Natomiast tak holistycznie Wisła wyglądała nawet nie o klasę, a o dwie klasy gorzej niż ten sam zespół jeszcze na początku marca.
Być może po prostu sztab “Białej Gwiazdy” przygotował szczyt formy fizycznej na kolejne tygodnie, natomiast nie ma co ukrywać, że wiślacy po odmrożeniu wyglądali najsłabiej pod względem motorycznym z całej stawki.
Efekt Bartoszka w Kielcach?
Nie da się przejść obojętnie wokół tego, co dzieje się w Koronie. Zespół, który skazywano już na spadek (w tym my – przyznajemy się i przypominamy o naszych zakładach, że zeżremy cały słoik majonezu kieleckiego, jeśli kielczanie się utrzymają) nagle wygrał dwa spotkania z rzędu. I to starcia z rywalami, którzy bezpośrednio będą zamieszani w walkę o utrzymanie.
Oczywiście mamy gdzieś z tyłu głowy to, że wraz z końcem czerwca znaczna część drużyny wyjedzie z Kielc po wygaśnięciu kontraktów i wtedy Korona znajdzie się w paskudnie trudnej sytuacji. Natomiast nie sposób dziś nie zauważyć przemiany kielczan. I mamy wrażenie, że za tą przemianą stoi Maciej Bartoszek, który póki co za obecnej kadencji poprowadził zespół w dwóch meczach i oba wygrał.
To oczywiście nadal nie jest Korona grająca pięknie, bo i trudno się spodziewać, że nagle Pacinda zacznie hasać jak Kevin de Bruyne i że Cebula wykona zwód a’la Angel di Maria. Niemniej widać po tych dwóch ostatnich starciach, że Korona wykorzystuje do maksimum to, w czym ma swoją przewagę konkurencyjną – intensywność, kontrataki, w miarę solidną defensywę, dobrego bramkarza oraz motywatora na ławce trenerskiej.
Zerkamy w liczby i zarówno z ŁKS-em, jak i z Wisłą Płock, Korona miała od rywali więcej:
– wygranych pojedynków
– wygranych pojedynków w powietrzu
– odbiorów (od Wisły miała więcej udanych obiorów niż sama Wisłą prób)
– przejęć piłki
– przejęć piłki na połowie przeciwnika
Wciąż mamy gdzieś z tyłu głowy, że na samej walce i ambicji można nie dojechać do utrzymania. Ale sam zwrot w grze Korony jest wyraźny. Nie wiemy, czym Bartoszek karmił drużynę podczas przerwy w rozgrywkach, ale chcemy tego samego.
Legia w Poznaniu, czyli sztuka przyjmowania rywala
Wiele mówi się o tym, że Lech w starciu z Legią wcale nie wyglądał źle i zasadniczo – gdyby nie błąd van der Harta – to mógł z tego starcia wyciągnąć nawet zwycięstwo. Bo przecież kontrolował grę i to on był nastawiony bardziej ofensywnie. Sęk w tym, że to Legia lepiej realizowała swój plan na ten mecz. Łatwo strzelony gol był rzecz jasna wielkim udogodnieniem dla gości, natomiast zespół Vukovicia założenia spełniał przez pełne 90 minut tego starcia.
W oczy rzuca się przede wszystkim to, jak nisko ustawiony był skrzydłowy Vesović w porównaniu z Luquinhasem, ale i Jóźwiakiem czy Puchaczem. Wszystko po to, by podwajać będącego w dobrej formie Jóźwiaka – ten był przez większość czasu obsadzony przez duet Vesović-Jędrzejczyk, a często wspomagał ich również Antolić. W konsekwencji lechici po akcjach prawą flanką oddali w całym meczu ledwie dwa strzały (na 30 przeprowadzonych rajdów).
Uwagę przykuwa również to, że Legia po prostu cofnęła się na własną połowę, zbiła dwie linie zawodników blisko siebie i czekała na Kolejorza, który wpadł w pułapkę sterylnego posiadania piłki. Lechici w obu połowach zdominowali posiadanie piłki (62% do przerwy, aż 64% w drugiej części meczu), byli stroną zdecydowanie przeważającą pod względem liczby podań (634 Lecha, 299 Legii), ale nie przekładali tego na dominacje pod polem karnym rywala. Dość powiedzieć, że najwięcej podań po stronie gospodarzy wykonali dwaj stoperzy. Po stronie Legii – Karbownik i Antolić.
Wymowne jest też to, że Legia broniła się tak ściśle i tak kompaktowo, że zmusiła rywali do strzelania z dystansu. Efekt – lechici strzelali średnio z 21,8 metrów od bramki, Legia średnio z odległości znacznie mniejszych, bo z 15,8 metra. Siłą gości były też stałe fragmenty gry – oddali po nich sześć uderzeń, rywale tylko dwa.
W konsekwencji może i ten mecz tak wyglądał, że Lech był w natarciu, natomiast przy prowadzeniu 1:0 legioniści bronili się na tyle mądrze, że po prostu trzymali gospodarzy na dystans. Plan mógłby runąć w końcówce spotkania, gdy znakomitą szansę strzelecką miał Puchacz, natomiast to też pokazuje problem braku skuteczności po stronie zespołu Żurawia. Z ofensywnej piątki tylko Żamaletdinow i Tiba oddali celne strzały. Z expected goals na poziomie 1,17 xG lechitom nie udało się wycisnąć nic. I tylko do siebie mogą mieć po takim spotkaniu pretensje.
fot. FotoPyk