Podczas majowego turnieju Orlen Stay&Play mieliśmy okazję zobaczyć znanych i lubianych sportowców w kompletnie nowym dla nich środowisku. Czego się dowiedzieliśmy? Przede wszystkim, esport nie gryzie i może zapewnić znakomitą zabawę. I to zarówno graczom (w tym przypadku choćby Anicie Włodarczyk oraz Andrzejowi Wronie), jak i osobom śledzącym ich rozgrywkę. Jeśli przegapiliście wydarzenia z ostatnich kilkunastu dni, zapraszamy do lektury.
Słowem o zasadach: udział w turnieju Rocket League zapewniony miało dziesięć drużyn. Na niemal każdą przypadało dwóch sportowców z Orlen Teamu lub Grupy Sportowej Orlen oraz jeden pro gracz Rocket League. Zabawa na dobre wystartowała 13 maja. To w ten dzień miał miejsce pierwszy trening Rocket League, w którym udział wzięli lekkoatleta Łukasz Krawczuk, kolarz torowy Wojciech Pszczolarski oraz Kacper “Kappy” Nowak. Kolejne transmisje pojawiały się regularnie przez dwa tygodnie. Podczas nich mieliśmy okazję poznać zawodników, ocenić ich możliwości i wytypować swoich faworytów do zwycięstwa w fazie play-off, w której do wspomnianej dziesiątki miały dołączyć dwa najlepsze zespoły z otwartych kwalifikacji.
Jedni radzili sobie lepiej, inni gorzej, ale każdego trzymał się dobry humor i chęć zgłębienia rozgrywki. Rozgrywki, która choć na pierwszy rzut oka może stresować, to należy do przyjaznych nawet mniej wprawionym graczom. Jakby nie patrzeć: piłka jest jedna, bramki są dwie, a zamiast piłkarzy… samochody. Nic skomplikowanego, choć skala trudności gry oczywiście istnieje – było widać na pierwszy rzut oka, że pro gracze na wirtualnym boisku radzą sobie o niebo lepiej od kompanów z tradycyjnych sportów. Chodzi m.in o kwestie znajomości taktyki, wyczucia gdzie i kiedy ruszyć samochodem, czy zbierania doładowań.
Setek godzin spędzonych w grze po prostu nie można ot tak czymś zastąpić. Ale to nie znaczy, że zawodnicy ORLEN Teamu oraz Grupy Sportowej ORLEN nam nie imponowali. Wręcz przeciwnie! Wystarczy wspomnieć o Mateuszu Giemzie. Motocyklista doskonale wszedł w rolę napastnika w swojej drużynie, ładując bramkę za bramką. Albo o Anicie Włodarczyk oraz kolarzu torowym Mateuszu Rudyku, którzy stworzyli niezwykle zgrane trio z Patrykiem “Petrickiem” Krzywdą.
Do pewnego momentu mówiliśmy jednak tylko o meczach towarzyskich. Kluczowe rozdanie nadeszło 29 maja, kiedy wystartowała faza grupowa turnieju. To ona miała wyłonić czterech największych debeściaków.
Wśród nich niespodziewanie zabrakło zespołu Remigiusza “Zamasa” Romanowskiego, pikarza-juniora Maksymiliana Chilika oraz lekkoatlety Patryka Adamczyka, który według nas, jak i prowadzących transmisję komentatorów, uchodził za największego faworyta turnieju. Skąd taka opinia? Po pierwsze, Zamas to od lat czołowy zawodnik Rocket League w Polsce. Po drugie, jego kompani z drużyny mieli większe lub mniejsze pojęcie o grach wideo. W szczególności 14-letni Chilik, który z Rocket League zaprzyjaźnił się już w marcu. Chłopaki imponowali podczas treningu, świetnie zaprezentowali się też w pierwszym meczu fazy grupowej, ale potem… przygaśli.
I musieli uznać wyższość dwóch ekip. Pierwsze miejsce w ich grupie zajęli: kolarz torowy Patryk Rajkowski, fizjoterapueta Karol Tomaszewski oraz Mateusz “Laider” Błażków. Drugie: Mateusz Rudyk, Anita Włodarczyk, Patryk “Petrick” Krzywda. Z kolejnej części drabinki miejsce w półfinale zapewnili sobie natomiast Patryk “Bruz” Bruzda, komentator esportu Marek “Marcosa” Jankowski i motocyklista Maciej Giemza oraz “Kiedyś Miałem Team”, drużyna z otwartych kwalifikacji.
Półfinały rozgrywano w formacie do dwóch wygranych. W pierwszym ekipa Laidera okazała się lepsza od wspomnianych kwalifikantów, wygrywając 2:1. Z czego zapamiętamy tę serię? Z nieprzewidywalności. Rzadko się zdarza, żeby drużyna, która wygrywa pierwszy mecz 4:0, nie zdołała ostatecznie wywalczyć awansu. A taki los spotkał “Kiedyś Miałem Team”. W drugim półfinale niespodzianek już nie było, awansowała ekipa Marcosa i Bruza. Włodarczyk oraz Rudyk robili, co mogli, zdołali wyszarpać jedno zwycięstwo, ale ostatecznie musieli się pogodzić z porażką z faworyzowanymi rywalami.
Pozostała wisienka na torcie. Oczekiwaliśmy zaciętego finału i faktycznie taki dostaliśmy, choć drużyna Laidera wygrała… 3:0. Czy to znaczy, że zabrakło emocji? A skądże. Żadne spotkanie nie było do jednej bramki, oglądaliśmy bowiem tyle samo dogrywek, co meczów. Obie ekipy grały uważnie, nie chciały popełnić żadnych błędów, stąd też mała liczba bramek. Zdecydowały po prostu detale. – Euforia. Właściwie nie wiem, co się dzieje. Bardzo duże brawa dla rywali. To był świetny finał, nie mogę wyobrazić sobie lepszego – mówił Laider, kapitan zwycięskiego zespołu, który wybierze instytucję, jakiej PKN ORLEN przekaże finansowy grant.
Nie możemy zapominać, że emocje związane z projektem Orlen Stay&Play nie dotyczyły tylko Rocket League. Rozegrany został również drugi turniej, w grę wyścigową Assetto Corsa. W nim wzięli udział Robert Kubica, a także inni znakomici reprezentanci sportów motorowych, jak Jakub Przygoński, Mikołaj Marczyk i Kacper Wróblewski, oraz lekkoatleci: Paweł Fajdek i Sofia Ennaoui. Równych sobie nie mieli jednak profesjonalni sim-racerzy, którzy przeszli przez otwarte kwalifikacje. Wygrał 25-letni Jakub Charkot z DV1 TRITON Racing.
Orlen Stay&Play miał zapewnić wielkie sportowe emocje oraz bezpieczną rozrywkę w czasie domowej izolacji i zdecydowanie tak się stało. Wrażeniami podzielił się z nami Patryk Adamczyk, lekkoatleta i zawodnik Orlen Teamu: – Nie miałem określonych oczekiwań, ale naprawdę mi się podobało. Bardzo ciekawe doświadczenie. Myślę, że zorganizowanie kolejnych takich turniejów to świetny pomysł, choćby właśnie w celach charytatywnych. Można przyciągnąć nowych fanów, zachęcić ich do zgłębiania obu światów. A przy okazji poznać nowe osoby.
Dobrze bawił się również Łukasz Krawczuk, zawodnik Orlen Teamu, były halowy rekordzista świata w sztafecie 4×400: – To świetne, że można poprzez wspólną rozgrywkę online zintegrować się z innymi sportowcami i esportowcami. Liczę, że to wydarzenie będzie miało swoją kontynuacje i nie będzie tylko rozwiązaniem na czas pandemii. Rocket League to oczywiście trudna gra. Od razu widać ogromną różnicę pomiędzy esportowcem, a kimś kto grał w to pierwszy raz. Nie mam wiele czasu na granie, ale chętnie wezmę udział w kolejnym turnieju. Może tym razem w FIFĘ albo strzelankę typu Counter Strike czy Call of Duty?
Liczymy zatem, że kolejne inicjatywy w stylu Orlen Stay&Play będą się regularnie pojawiać. Łączenie światów sportu oraz esportu po prostu działa, bo są one do siebie niezwykle zbliżone. W końcu nieważne, czy biegasz, kopiesz, rzucasz, albo grasz na konsoli – element rywalizacji jest zawsze obecny.
Fot. Twitch