Reklama

Lucescu mówił: – Mamy lepszy zespół niż Barca, musimy tu wygrać!

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

22 maja 2020, 08:29 • 19 min czytania 3 komentarze

Dlaczego Mircea Lucescu nie musiał motywować piłkarzy Szachtara Donieck przed finałem Pucharu UEFA z Werderem Brema? Jak rumuński szkoleniowiec tłumaczył swoimi podopiecznym, dlaczego nie powinni czuć się gorsi niż Barcelona czy Milan? Dlaczego część dobrze zapowiadających się obcokrajowców nie sprawdziła się w Doniecku? Dlaczego nie zazdrości talentu Fernandinho? Jak blisko był podpisania kontraktu z Evertonem? W jaki sposób Rinat Achmetow przyczynił się do wzrostu poziomu ligi ukraińskiej? Jak to możliwe, że w Sewastopolu pełnił nie tylko rolę piłkarza, ale też dyrektora, trenera, kucharza i organizatora odpraw? Dlaczego okres swojej pracy w Zagłębiu Lubin uważa za udany? Jakie cele stawia sobie w Niecieczy? Dłuższa rozmowa z Mariuszem Lewandowskim. Przekrojowo przebiegliśmy przez jego barwną karierę. Zapraszamy. 

Lucescu mówił: – Mamy lepszy zespół niż Barca, musimy tu wygrać!

***

Nie jestem w stanie sobie wyobrazić lepszego momentu na tę rozmowę. 

Chyba znam powód…

Jedenaście lat temu, w maju, święcił pan swój największy sukces w piłkarskiej karierze. 

Wygranie Pucharu UEFA. Akurat dwa dni po swoich urodzinach. Ale wie pan co, mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec i że jeszcze będzie kiedyś okazja porozmawiać w przyszłości po innych sukcesach. Jeszcze szczęśliwszych. Można powspominać, ale trzeba patrzeć do przodu.

Był spory stres przed tamtym finałem?

Stresu nie było. Bardziej chęć osiągnięcia dobrego wyniku. Byliśmy dobrze przygotowani, znaliśmy swoją wartość, z meczu na mecz sobie to udowadnialiśmy. Wiedzieliśmy, że gramy z przeciwnikiem, który jest w naszym zasięgu. I ta pewność siebie doprowadziła do tego, że podnieśliśmy ten puchar. Nasze nastawienie najlepiej było widać po stracie bramki na 1:1. Nie podłamaliśmy się. Byliśmy w stanie odwrócić losy finału.

Reklama
Mircea Lucescu jakoś specjalnie was motywował?

Trener Lucescu to świetny motywator. Od dłuższego czasu z nim trenowaliśmy, to był jego piąty rok w Szachtarze, także doskonale znaliśmy jego myśl szkoleniową i wiedzieliśmy, czego od niego oczekiwać. Nowi zawodnicy, którzy przychodzili do Doniecka, bardzo szybko się adaptowali, bo przekazywaliśmy im, jak się mają poruszać na boisku. I tak naprawdę dużo zmian pod względem taktycznym nie było. Tylko brakowało zgrania nowych graczy, a tak to tworzyliśmy bardzo dobrze funkcjonującą maszynę, w której każdy trybik funkcjonował, jak należy. Znaliśmy się jak łyse konie.

Czy musiał nas specjalnie motywować przed finałem? Nie musiał nas motywować! Jaki trener musi motywować swoją drużynę, jeżeli zespół gra w finale?

Pewnie by się tacy znaleźli, ale nie grałem w żadnym piłkarskim finale, więc nie wiem. Jakieś trenerskie metody Lucescu próbuje pan sobie implementować jako szkoleniowiec?

Nie, patrzę na siebie i na to co sam chcę tworzyć. Uważam, że każdy trener jest inny i ma swoje cechy do rozwijania. Tak samo jest ze mną. Wiadomo, że z warsztatu każdego szkoleniowca można wdrożyć parę ciekawych rzeczy do swojego procesu treningowego, ale nie można zrobić tego na zasadzie kopiuj-wklej. To by nie wyszło. Przykłady można mnożyć, ale znam jeden, który doskonale to zobrazuje – Dynamo Kijów. Walery Łobanowski był świetnym szkoleniowcem. I to nie tylko jako trener, ale też jako menadżer klubu. Zarządzał bardzo mocnym Dynamo, ale po jego śmierci klub się rozsypał. Przychodzili zawodnicy, którzy grali w Dynamo, i Łużny, i Chackiewicz, i Mychajłyczenko, byli też inni, każdy z nich chciał kopiować konspekty Łobanowskiego i trenować w takim samym stylu. Efekt? Łobanowski był jeden i tylko on rozumiał treść i instynkt zawodników tak, jak to rozumiał, nikt nie mógł go podrobić. Im się wydawało, że jak zrobią treningi, jak Łobanowski, to będą osiągać wyniki, jak Łobanowski. Złudne myślenie.

Lucescu to pewnie najważniejszy trener w pana życiu. 

Na pewno najwięcej się od niego nauczyłem. Najlepszy szkoleniowiec. Rozmawialiśmy nawet niedawno. Dalej jest pełen wigoru, zapału, entuzjazmu. Chce wrócić na ławkę trenerską i nie chce zawieszać gwizdka na haczyku.

Ten entuzjazm u niego imponował?

Ma nieprawdopodobną charyzmę. Wczepił w zawodnikach mentalność zwycięzców. Jak zaczęliśmy grać w europejskich pucharach za jego czasów i przyjeżdżały do nas wielkie zespoły, jak Barcelona czy Milan, to już pierwszego dnia mówił:

Reklama

– Chłopaki, mamy lepszy zespół, lepszych piłkarzy, musimy tu wygrywać!

Odważne podejście. 

Nikt w to nie wierzył, a kiedy zaczęło się wygrywać z Barceloną czy z innymi zespołami, to człowiek myślał sobie, że może coś w tym jest. Że może Lucescu ma rację. Motywacja jest ważna, ale też później nauczył nas inaczej pochodzić do piłki – byliśmy drużyną, która rzadko się poddawała.

Odnoszę wrażenie, że Szachtar od lat stoi tym, że nie ściąga obcokrajowców, którzy potem całkowicie nie wypalają. Jeśli w drużynie pojawia się zagraniczny zawodnik, to zazwyczaj nie jest to przypadkowy piłkarz. 

Nie było tak, że każdy zagraniczny zawodnik, który przychodził do Szachtara, potrafił się w nim odnaleźć. Chociażby taki Nery Castillo. Reprezentant Meksyku, który został kupiony za 15 milionów euro z Olympiakosu. Pół roku spędził na trybunach. Marcelo Moreno – boliwijski piłkarz, kosztował osiem milionów, i też spędził dobre kilka miesięcy na trybunach. Nie wkomponowali się wszyscy. Reprezentant Brazylii, Elano, też bardzo dobry piłkarz, a za dużo w Doniecku nie pograł. Konkurencja w środku pola była za duża. Nie wszyscy sobie z tym radzili. Nawet warsztat szkoleniowy Lucescu był specyficzny – miał bardzo mocną rękę do piłkarzy, nie pozwalał na zbyt wiele, trzymał wszystkich krótko, ale jeśli ktoś przekonał się do jego metod treningowych, to wychodził na tym najlepiej.

Z tamtego Szachtara dużo osób poszło w wielki świat piłki – Willian jest w Chelsea, Fernandinho w Manchesterze City, Douglas Costa w Juventusie, Alex Teixeira poszedł za pieniędzmi do Chin. Każdego z nich wyselekcjonował Lucescu z Brazylii, plus do tego zaciąg słowiański, i powstał zespół mądry. A też przecież od początku wcale nie było tak pięknie i bezbłędnie. Chciał ściągać Rumunów, przyszło ich sześciu-siedmiu, ale za bardzo się to nie udało i to też doskonale pokazuje, że potrafił zmienić strategię, kiedy nie wszystko szło po jego myśli.

Widać było po tych zdolnych Brazylijczykach, że zrobią spore kariery? W europejskich pucharach i w lidze ukraińskiej błyszczeli, ale pan miał bogatszy pogląd na nich – z perspektywy szatni widać to lepiej. 

Jak zaczęli przychodzić, to było widać, że są niesamowicie utalentowani. Można było przejąć piłkę, rzucić im do przodu i oglądać, co oni z nią wyprawiają, a już wtedy potrafili naprawdę bardzo dużo. Kiedy futbolówka do nich trafiała, człowiek był spokojny, bo wiedział, że na pewno coś z tego kreatywnego ulepią. Jedynym problemem było to, że liga ukraińska nie była zbyt silna jako sama w sobie – Szachtar i Dynamo były mocne, dobrze zorganizowane, zdolne do skutecznej gry w Europie, ale reszta nie miała za bardzo podejścia. Wygrywaliśmy ligę w cuglach, Dynamo czasami nam przeszkadzało, ale to dalej tylko dwa zespoły. Wychodziło tak, że pokonywaliśmy trzema czy czterema golami każdego ligowego przeciwnika, później przychodziły mecze pucharowe i rywale nas zaskakiwali, bo nie mieliśmy doświadczenia silnego przeciwnika tydzień w tydzień na Ukrainie. To była przewaga ekip z Premier League, Bundesligi, Serie A, La Ligi czy Ligue 1 nad naszym Szachtarem – oni ważne mecze grali dużo częściej niż my.

Później dopiero Lucescu znalazł wspaniałe rozwiązanie tego problemu. Jeśli jeden mecz graliśmy w niedzielę, kolejny w kolejną niedzielę, to w środku tygodnia mieliśmy organizowane mecze z silnymi rywalami z innych krajów. Lecieliśmy do Milanu, lecieliśmy do Fenerbahce, lecieliśmy do Galatasaray, zaliczaliśmy bardzo mocne sparingi, które pozwalały nam budować pewność siebie. W ten sposób wchodziliśmy na wyższy poziom sportowy. To bardzo ważne grać z mocnymi przeciwnikami, a nie tylko lać słabszych od siebie – rozwijaliśmy się, nie chcieliśmy stać w miejscu.

Ciekawi mnie, czy dla młodych Brazylijczyków Donieck nie był zbyt szary. Słowianin naturalnie łatwiej dostosuje się do warunków takiego miasta niż ktoś wychowany w cieplejszych klimatach.

Donieck jest ogólnie szary. To miasto górnicze. Naturalnie więc zawodnicy i ich rodzina nie czują się tam tak komfortowo, jak mogliby czuć się przykładowo w Paryżu. Inna sprawa, że żaden z zawodników nie przyjechał tam zwiedzać, a jak wjeżdżaliśmy do bazy treningowej, to mogliśmy poczuć się, jak w pięciogwiazdkowym kurorcie.

Panu też jako młodemu chłopakowi, przyjeżdżającemu, żeby podpisać kontrakt z Szachtarem w 2001, też to miasto nie zaimponowało. 

To były zupełnie inne czasy. W 2001 roku Donieck przypominał Śląsk z początku lat 90. Z roku na rok to miasto się rozwijało, miało coraz więcej do zaoferowania i właściwie można powiedzieć nawet, że wraz z Szachtarem rósł Donieck. Lokalni mieszkańcy byli zadowoleni i dumni, że mogą kibicować takiemu klubowi.

Dlaczego wówczas wybrał pan ten kierunek?

Miałem też dwie inne konkretne propozycje – z Legii i z Brugge. Moim menadżerem był Włodek Lubański i bardzo nalegał na zagraniczny wyjazd. Ja nie chciałem, nie byłem przekonany, ale dzwonił non stop, właściwie codziennie, o każdej porze:

– Proszę cię, pojedź. Naprawdę, proszę cię, pojedź.

W końcu zdecydowałem się na Szachtar. Jak już przyjechałem tam i zobaczyłem bazę treningową, to rozmowy trwały pięć minut.

Liga ukraińska była słabsza niż teraz?

Z każdym rokiem była coraz lepsza. Wielu oligarchów zaczęło inwestować w kluby i to po namowie naszego prezydenta Rinata Achmetowa. Wcześniej grało tylko Dynamo i Szachtar, aż w końcu on powiedział publicznie:

– Panowie, wyciągnijcie troszkę więcej pieniędzy, stwórzmy silną ligę, a wszyscy na tym skorzystają.

I zaczęło się. Taki Igor Kolomoisky zainwestował duże pieniądze w Dnipro, później Metalist Charków, później Karpaty Lwów, jeszcze Worskła Połtawa czy Metalurg Donieck – teoretycznie średnie zespoły zaczęły mieć kolosalne pieniądze. Sprowadzał ciekawych piłkarzy – tacy Yaya Toure, Henrich Mchitarjan czy Jordi Cruyff grali w Metalurgu Donieck. Jeżeliby spojrzeć na historię, jakich zawodników zaczęli sprowadzać, a teraz, w jakich klubach grają albo grali, to w Polsce nie moglibyśmy sobie pozwolić na takie nazwiska. Chyba, że naprawdę ten kierunek obrany byłby na wiele lat i dużo trzeba byłoby w to zainwestować.

Rinat Achmetow to faktycznie bardzo charakterystyczna postać?

Fanatyk piłki. Robił to, bo to kochał i ten klub od początku był jego oczkiem w głowie. Nie widziałem tak zaangażowanego kibica, który byłby właścicielem klubu.

Przy tym to jest właściciel mądry, prawda? Na pewno nie taki, który wparuje do szatni i będzie ustawiał drużynę za trenera…

Achmetow to jest postać jedyna w swoim rodzaju. Według mnie takiego właściciela klubu ze świecą szukać.

Miał pan możliwość odejścia z Szachtara na przestrzeni tych wszystkich lat?

Przychodziły czasami oferty, ale Szachtar nie odpuszczał. Jedna z zaawansowanych rozmów, prawie dochodzących do etapu finalizacji i podpisywania umowy, to Everton z czasów Davida Moyesa. To było w czasie Euro 2008. Później, po Pucharze UEFA, przyszła za mnie bardzo konkretna oferta z Fenerbahce, ale też nie wyszło, nie została przyjęta. Cieszę się, że spędziłem tyle lat w Szachtarze i nie musiałem nigdzie odchodzić. Chociaż chętnie spróbowałbym ligi angielskiej.

Najlepszy zawodnik, z którym grał pan w Szachtarze?

Jeżeli chodzi o poziom, to wydaje mi się, że Willian i Fernandinho byli najlepsi.

Zazdrościł pan trochę Fernandinho, że jest bardziej kreatywny, lepszy technicznie?

Nie zazdrościłem, bo obaj bardzo musieli uważać – ja zawsze grałem z tyłu i zabezpieczałem skuteczną grę przodu. Ceniłem sobie utrzymywanie porządku na boisku. A też zastanawiałem się, czemu tak długo grałem, w takim klubie, przy takich transferach. Doszedłem do wniosku, że chodziło o to, iż zawsze zarządzałem na boisku, ustawiałem sobie wszystko tak, żeby było grane tak, jak ja chcę i tak jak mi odpowiada. A oni już wtedy też wiedzieli, co robić, więc nie zazdrościłem ani Willianowi, ani Fernandinho, ani żadnemu innemu Brazylijczykowi, bo oni grali ze mną w drużynie.

A najciekawsza charakterologicznie postać? Zastanawiam się nad Darijo Srną…

Srna oczywiście, bardzo charakterystyczny, ale najbardziej charakterny i zawzięty był Anatolij Tymoszczuk. Ukrainiec, który zaszedł bardzo daleko – grał i w Bayernie, i w Zenicie, zdobył puchar Ligi Mistrzów i Puchar UEFA, zasłużył, żebym teraz go wskazał.

Szachtar przez te wszystkie lata był zarządzany bardzo dobrze, ale potem zmienił pan klub na PFK Sewastopol, gdzie mógł poznać pan trochę inny, mniej zorganizowany świat.

Akurat, jak przyszedłem do Sewastopolu, to wiedziałem na co się piszę i czego się mogę spodziewać. Po rozmowie z właścicielem Szachtara dowiedziałem się, że jego partner biznesowy przejął ten klub i trzeba było to wszystko poukładać. Zdecydowałem się na taką przygodę w Sewastopolu, którą chyba najlepiej można porównać do sytuacji, w której jest wykopana dziura, ktoś cię do niej wrzuca i musisz się z niej wydostać. Poszedłem tam jako zawodnik, a za chwilę okazało się, że mam pełnić też rolę dyrektora, trenera, kucharza i organizatora odpraw. Musiałem wziąć dużo spraw w swoje ręce i absolutnie tego nie żałuję, bo nauczyłem się wiele rzeczy, które teraz mi w życiu pomagają.

Brzmi to trochę abstrakcyjnie. 

Nie było organizacji w klubie. Były możliwości. Chęć budowy zespołu. Ale ludzie, którzy byli wtedy w klubie, nie nadawali się do tego, żeby zarządzać zespołem. Dlatego po rozmowie z właścicielem i ówczesnym dyrektorem generalnym podjęliśmy decyzję, że trzeba trochę więcej pracy włożyć w to wszystko nie tylko na boisku, ale też poza nim. Jestem im wdzięczny za zaufanie, bo dali mi wolną rękę. Jakie były efekty? Sewastopol wybudował fajny stadion, zespół zaczął się kleić, także w młodym wieku już zacząłem zarządzać drużyną i pomagać w budowie praktycznie od samego początku.

Interesuje mnie, jak pan zapatruje się na swoją karierę reprezentacyjną. Niby 66 rozegranych spotkań, wiele lat regularnej gry, dwie wielkie imprezy, ale jednak pana dekada w kadrze zawsze będzie się kojarzyć z rozczarowaniami.

Nie było aż tak źle. Awansowaliśmy i na mistrzostwa świata, i na mistrzostwa Europy – nie wyszły nam te czempionaty, ale uważam, że sam awans w tamtych czasach nie był tak prosty, jak teraz, trzeba było wygrać z mocniejszymi przeciwnikami w grupach eliminacyjnych. Nie sądzę, żeby nasza generacja była zdecydowanie słabsza od wcześniejszych czy późniejszych, po prostu była inna. Jakbym mógł cofnąć czas i wybrać sobie dowolną kadrę, w której chciałbym grać, to wybrałbym tą samą. A to, że nie osiągnęliśmy żadnego sukcesu podczas Euro czy mundialu, to na pewno boli. Jedyny turniej, który wygrałem w reprezentacji, to był Memoriał Walerego Łobanowskiego w Kijowie – graliśmy z Izraelem, Serbią i Czarnogórą, no i oczywiście z Ukrainą. Poza tym nic. Meczów mogło być więcej, ale ich nie ma.

Nie ma i już nie będzie. Po karierze został pan trenerem. 

Przygotowywałem się do tej roli. Zaliczyłem sporo staży. Kurs trenerski zacząłem sporo przed zawieszeniem butów na kołku, jeszcze na Ukrainie, i na tyle mnie to wciągnęło, że jak nadarzyła się okazja, żeby podjąć pracę na ławce trenerskiej, to się nie wahałem. Mieszkałem w Dubaju, zadzwonił do mnie prezes Sadowski z Zagłębia Lubin, zaproponował mi pracę, mile byłem zaskoczony, ale od razu podjąłem rękawicę.

Było na to za wcześnie?

Nie uważam, że to było za wcześnie. Nie boję się trudnych decyzji. Jeśli masz określoną drogę, to powinieneś ją iść. Na rynku pracy jest dużo młodszych ode mnie trenerów z bardzo dobrymi wynikami. Tylko w Polsce brakuje cierpliwości do szkoleniowców. Teraz tendencja trochę się zmienia i tak też niech będzie – niech trenerzy trenują, jak najdłużej i jak najstabilniej. Ale tak, uważam, że nie zacząłem pracować w Ekstraklasie za wcześnie, może nawet powinienem wcześniej, tak ciut wcześniej, ale małymi krokami do przodu i będzie okej.

Przyjrzyjmy się temu okresowi w Lubinie. Miał pan pomysł na Zagłębie? Szło wam bardzo różnie: potrafiliście nie przegrać przez osiem kolejek, by zaraz przegrywać trzy razy z rzędu i tak cały czas – sinusoidalnie.

Prezes postawił mi konkretne cele i zostały one spełnione. Mieliśmy wejść do ósemki – udało się. Wprowadzenie młodych zawodników – wprowadziłem ich chyba ośmiu. To nie jest tak łatwo osiągnąć sukces. Albo grasz na wynik, albo na wprowadzenie młodzieży, albo na coś jeszcze innego. I to nie jest tak, że jakaś pojedyncza rzecz, jakiś pojedynczy cel, nie może być sukcesem, jeśli uda się go zrealizować. Na dzień dzisiejszy ci wszyscy, którzy tam grali, są w tym zespole. Trenerzy często bardzo późno wprowadzają młodych, bo mają obawy, czy im się uda, czy im się nie uda, ale ja się tego nie bałem. Nie bałem się przegrać meczu jednego, drugiego, trzeciego, bo czasami się wygrywało, czasami się przegrywało, mieliśmy huśtawkę rezultatów, ale to też miało swoje dobre strony, bo ryzykowaliśmy i stawialiśmy na młodych zawodników. Trzeba było liczyć się z tym, że nie będą grali równo. Tak jest z młodymi – raz zagrają super i przebojowo, innym razem gorzej i bojaźliwie. Ryzyko trzeba było podjąć i ja je podjąłem.

Jakie błędy pan wówczas popełnił? Bo na pewno nie był pan bezbłędny. 

Nikt nie jest bezbłędny. Błędy popełnia się zawsze, ale widzi się je dopiero po porażkach. Przed meczem jesteś przekonany, że podejmujesz słuszną decyzję. Widzisz zespół przez tydzień czasu i stawiasz na tych, a nie na innych, bo wydaje ci się, że naprawdę na to zasługują lub też dajesz komuś szansę w nadziei, że ktoś w przyszłości będzie zawodnikiem wiodącym. Uważam, że po meczu zawsze wszyscy są mądrzy – a czemu ten, a czemu tamten? Błędy były, ja tego nie ukrywam, nikt nie jest nieomylny, ale zawsze trzeba wyciągać wnioski.

I ja właśnie o te wnioski pytam. Bardzo bolała pana porażka z Huraganem Morąg?

Każda porażka boli.

Ale ta była taka szczególna. Zagłębie przegrało z trzecioligowcem.

Ta była szczególna, bo narodziła się z niczego. Wydaje mi się, że bardzo niefortunna była wypowiedź prezesa w tamtym czasie, że wszystko chce zmienić. Mieliśmy dwa punkty straty do lidera po ośmiu kolejkach i wszystko szło w dobrym kierunku. Ale po przegranej z Huraganem Morąg morale zespołu upadły, do tego, jak leżysz, a ktoś cię dobija, jeszcze człowiek, z którym powinniśmy najpierw porozmawiać, a nie dowiedzieć się wszystkiego z mediów, to też jest trochę inaczej. Uważam, że najważniejsza jest rozmowa. Bezpośredni kontakt z pracownikiem, prawodawcą czy też zawodnikami, a dopiero później wyciągamy wnioski.

Czyli nie jest pan autorytarnym trenerem, który wydaje kolejne polecenia w trybie ex cathedra i nie stoi pan na boku, wydając raz na jakiś czas rozkazy, kto, gdzie i jak.

Nie można tylko w ten sposób pracować, choć zdarzają się dni, że trzeba pewnie rzeczy mocniej zaakcentować. Po porażce z Hurganem spadły morale całego zespołu, gdzie w tym meczu grali zawodnicy, którzy teoretycznie mniej grali i też powinni pokazać, że miejsce w pierwszej kadrze im się należy. Tak się nie stało. Później zaczęliśmy funkcjonować nie tak, jak chcieliśmy – przed każdym meczem byłem zwalniany.

Ale chyba pan jest odporny psychicznie na takie spekulacje. 

Jestem odporny, nie boję się, że ktoś mnie zwolni, ale zawsze lepsza jest rozmowa. Lepiej byłoby, jakby prezes wziął mnie na bok i powiedział, że trenerze, sorry, ale to już koniec niż czekać nie wiadomo na co, przez miesiąc, bo zespół też głupieje, zaczynając myśleć, czy ten trener będzie, czy tego trenera nie będzie. Tak samo jest z zawodnikiem. Jeśli mówi się komuś, że będę się na kogoś stawiało, a tego się nie robi, jeśli mydli się komuś oczy, nie mówi się prawdy, podkreśla się, że ktoś jest w dobrej dyspozycji, ale co z tego, jeśli ten ktoś nie gra, to też nie działa to dobrze na żadną stronę. Podobne sytuacje.

Stracił pan szatnię Zagłębia Lubin?

Zdecydowanie. Tego już się nie dało naprawić.

Jaką ocenę w skali szkolnej wystawiłby pan sobie za okres pracy w Zagłębiu Lubin?

Za całokształt? Nie chciałbym tego oceniać w takiej skali. Uważam, że wypełniłem zadanie, które było przede mną postawione – weszliśmy do ósemki, zagraliśmy w grupie mistrzowskiej i wprowadziłem bardzo dużo młodzieży do pierwszego zespołu. Wykonałem bardzo dobrą pracę, ale nie ustrzegłem się też błędów, ale zostawiłem po sobie dobre wrażenie i dobre wspomnienia.

Kogo pan wprowadzał?

Pewnie, oczywiście. Chociażby Dominik Hładun. Bramkarz numer cztery w Lubinie, gdzie ciężko byłoby jakiemuś trenerowi postawić na młokosa, mając kupionego Leciejewskiego, mając doświadczonego Polacka i mając Forenca, także jak zobaczyłem go na obozie, to nie bałem się postawić na szkoleniowca, który ma umiejętności, jest młody i dlaczego nie? Mamy Damiana Oko, mamy Pawła Żyrę, mamy Dawida Pakulskiego, mamy Bartka Slisza. To są zawodnicy, którzy w Lubinie zaczęli grać. Slisz jest w Legii.

Mając takie zaplecze akademii, jakie ma Zagłębie Lubin, ciężko byłoby zdolnej młodzieży nie wprowadzać.

Wcześniej Piotr Stokowiec wprowadzał młodzież, czy to Jagiełłę, czy Kubickiego, więc faktycznie w Lubinie sporo jest dobrych młodzieżowców. Uważam, że ten klub powinien opierać się na wychowaniach. Można dobierać szkielet zespołu, ale jeśli ma się długofalową myśl, to w perspektywie pięciu lat można grać tylko wychowankami. Inna sprawa, że po mnie przyszedł dyrektor akademii Zagłębia, Ben Van Dael, i w czasie całej swojej niekrótkiej kadencji nie postawił na żadnego nowego młodego wychowanka klubu…

Dla kogoś, kto przez całą karierę stabilnie funkcjonował i nie zmieniał klubów co rok czy dwa, życie trenera nie jest najbezpieczniejszym wyborem, jaki można podjąć, bo jest to praca na walizkach. 

Jest to praca na walizkach, ale dalej uważam, że zatrudniając trenera, jakikolwiek właściciel czy dyrektor sportowy klubu musi dobierać do swojej filozofii. Nie można, co roku czy co dwa lata, zmieniać filozofii i strategii. Trzeba sprawdzać, czy trener, który przychodzi na spotkanie z prezesem czy właścicielem, będzie w stanie ulepić z tej mąki chleb. Trzeba mu przedstawić wizje i zobaczyć, jak reaguje na to szkoleniowiec. To kluczowe.

Termalica wyznaczyła panu cele, z których będzie pana rozliczała?

Przede wszystkim jesteśmy w ciężkiej sytuacji, jeśli chodzi o punkty, bo mamy pięć punktów straty do strefy barażowej. Nie jest to może dużo, ale nie jest to też mało.

I sześć punktów przewagi nad strefą spadkową.

Tabela jest spłaszczona. I liga jest nieprzewidywalna. Dwa pierwsze mecze rundy wiosennej doskonale to pokazały – przegraliśmy u siebie z ostatnią drużyną w tabeli, po czym wygraliśmy z pierwszą ówczesną drużyną tabeli na wyjeździe. Liga jest nieobliczalna, potencjał zespołu jest bardzo duży – jestem zadowolony ze swoich zawodników. Organizacyjnie właściciele zrobili tutaj warunki godne Ekstraklasy. Teraz tylko i wyłącznie, ja jako trener i my jako drużyna, musimy wejść na poziom organizacji naszego klubu, tylko że już na boisku. Dążymy do tego. Zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie.

Czuje się pan ekstraklasowym trenerem?

Czuję się trenerem, a czy ekstraklasowym? Jestem trenerem UEFA PRO, który ma wszystkie licencje, żeby prowadzić wszystkie zespoły, czy w Ekstraklasie, czy w Bundeslidze, czy w Premier League. To jest kwestia tylko i wyłącznie zaufania, bo każdy trener w swojej myśli ma coś do przekazania swoim zawodnikom. I czasami trafisz na okres, kiedy wszystko się układa i tobie, i w klubie, i wszystkim wokół, a czasami trafisz na okres, kiedy nie układa się nic. Widać to nawet po bardziej doświadczonych trenerach w wielkich klubach – jednemu wychodzi, drugiemu nie wyjdzie, a potem na odwrót. Uważam, że potrafię przekazać swoją filozofię, potrafię pokazać, czego potrzebuję, potrafię czerpać z tego korzyści.

Dwa miesiące kwarantanny to stracony czy zyskany czas dla nowego trenera w klubie?

Bardziej stracony. Nie mogliśmy wychodzić na boisko. Przekazywaliśmy zawodnikom tylko rozpiski indywidualne. Dla każdego szkoleniowca na ziemi, to była nowość i nikt nie wiedział, jak się ma zachować – co robić, kiedy to się skończy, nie ma ustalonych dat, grafików, nie wiadomo absolutnie nic. Trening musiał być naprawdę na bieżąco zakładany, przekładany, za dwa tygodnie wrócimy, za trzy tygodnie wrócimy, wytrzymałość, siła, tlen – wszystko to trzeba było miksować.

Czuje pan zaufanie od strony państwa Witkowskich?

Czuję. Jesteśmy na bieżąco we wszystkich sprawach związanych z zespołem i to jest bardzo ważne. Rozmowa z właścicielami powinna wygląda tak, jak teraz mam w Bruk-Becie. Ale rozmowa rozmową, przekazywanie informacji przekazywaniem informacji, to jedno, ale na samym końcu oceniany jest przede wszystkim aspekt wyniku. Trenera chroni wynik. Zawsze tak było w piłce i będzie.

Jest konieczność skończenia tego sezonu w pierwszej szóstce?

Żaden trener i żaden zawodnik nie będzie chciał zostać w I lidze albo z niej spaść. Każdy chce awansować. I trzeba patrzeć do przodu tak, żeby nam to wyszło – musimy koncentrować się na najbliższym meczu, bo on jest najważniejszy. Jeśli będziemy patrzeć w ten sposób, to nie zagubimy się w kalkulacjach. Myślenie na zasadzie liczenia gdzie możesz zyskać, gdzie możesz tracić, to sezon ci ucieknie. Dlatego tylko i wyłącznie najbliższy mecz.

ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK

Fot. Newspix/400mm.pl

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Weszło

Komentarze

3 komentarze

Loading...