Krzysztof Bukalski ma się czym pochwalić w swoim CV: 17 meczów i dwa gole w reprezentacji Polski, Puchar Belgii i wicemistrzostwo z Racingiem Genk (1998), mistrzostwo z Wisłą Kraków (1999). Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że gdyby w kilku momentach doszło do korzystniejszego splotu okoliczności, wychowanek krakowskiej Wandy Nowa Huta zrobiłby jeszcze większą karierę. Były pomocnik biało-czerwonych we wrześniu skończy 50 lat, więc to dobra okazja, żeby powspominać, ale też porozmawiać o teraźniejszości i przyszłości.
Dlaczego już nie pracuje jako trener? Czemu odrzucał oferty z I ligi, w której wcześniej nikogo nie prowadził? Na czym polegał fenomen Hutnika Kraków w latach 90.? Na jakie sprawy otworzył mu oczy pobyt w Belgii? Dlaczego miał wrażenie, że trener Anthuenis nie chce jego dalszej gry w reprezentacji? Z jakiego powodu Besnik Hasi, klubowy kolega z czasów Genku, poległ w Legii Warszawa? O co ma żal do UEFA w kontekście Wisły Kraków? Na czym polegał zgrzyt na koniec pobytu w Górniku Zabrze? Jak patrzy na życie zbliżając się do piątki z przodu? Zapraszamy.
***
Co pan dziś porabia? Odkąd przestał pan pracować jako trener, chyba jeszcze bardziej usunął się w cień.
To już blisko sześć lat od mojej ostatniej pracy trenerskiej, natomiast całkowicie ze środowiska się nie usunąłem. Gram w oldbojach Wisły Kraków i w lidze niedzielnej. Staram się też na bieżąco obserwować wydarzenia w piłce, szczególnie w Ekstraklasie. Od czasu do czasu uda mi się gdzieś wyrwać na niższą ligę, choć z tym jest już coraz trudniej.
To czym się pan teraz zajmuje?
Reprezentuję większą spółkę. Zarządzam retail parkami – czyli małymi centrami handlowymi – oraz jednym biurowcem.
Ta praca daje jakąś namiastkę emocji z piłki?
Wiadomo, że piłki mi nie zastąpi. Ona była i jest największą pasją. Teraz też odczuwam stres i adrenalinę, tyle że innego rodzaju. Ale generalnie realizuję się w tym temacie i chyba nie idzie mi najgorzej. Najczęściej działam z biura w Krakowie, muszę jednak kontrolować sytuację, dlatego regularnie jeżdżę po kraju. Spotykam się z najemcami, gwarantami, wykonawcami i obsługą techniczną tych obiektów. Jest co robić.
Jak wygląda sytuacja w związku z pandemią? Jest jeszcze czym zarządzać?
Tak, to galerie handlowe niemające wspólnego wejścia. Retail parki charakteryzują się tym, że wchodzi się do nich z zewnątrz, inna specyfika i inny klient, nastawienie na szybkie zakupy. W takich miejscach przeważnie są sklepy spożywcze, apteki, drogerie czy elektronika. Większość sklepów nadal jest otwartych, choć oczywiście nie wszystkie. Staramy się to poukładać tak, żeby zachować ciągłość pracy. Nie jest łatwo, ale ten problem mają dziś wszyscy.
Trenerka to dla pana temat zamknięty?
Nie, w żadnym wypadku. Staram się ułożyć pracę tak, aby mieć jak najwięcej czasu dla piłki. Aby wrócić, muszą być jednak ku temu sprzyjające warunki. Na dziś mógłbym pracować jako osoba zarządzająca. Trener? Bardzo chętnie, ale tu już musiałbym wygospodarować więcej czasu, to zajęcie 24 godziny na dobę. Pogodzenie obecnego zajęcia z trenowaniem na wyższym poziomie byłoby możliwe po zorganizowaniu kilku kwestii.
Czyli obecnie bardziej by się pan widział jako dyrektor sportowy, jakiś doradca?
Coś w tym rodzaju. Mógłbym też pracować w związku sportowym.
Rozbrat z trenerką to była pana decyzja czy konieczność?
Jedno i drugie. Długo wiązałem swoją przyszłość z pracą trenera. Odbyłem wszystkie potrzebne kursy, mam licencję UEFA Pro. Na kształcenie się w tym kierunku poświęciłem blisko dziewięć lat. Jeszcze w trakcie trenerki otrzymałem propozycję sprawdzenia się w temacie, którym zajmuję się obecnie. Spróbowałem i tak już zostałem, za chwilę zaczniemy szósty rok współpracy. Dostawałem potem sygnały z kilku klubów, ale nigdy nie były one dla mnie satysfakcjonujące, również w kontekście współdzielenia pracy tam z moim aktualnym zajęciem, z którego nie chciałbym całkowicie rezygnować. Nigdy jednak nie mówię nigdy. Nie wiadomo, jak się życie potoczy, dlatego nadal jeżdżę na szkolenia i kursokonferencje, obserwuję.
Kiedyś powiedział pan, że ma swoje wymagania, że musi widzieć sens w takiej współpracy, konkretny plan działania, fundamenty klubu.
Wbrew pozorom, lubię wyzwania. Ta wypowiedź mogłaby być różnie odebrana. Ktoś powiedziałby “chwila, moment, byłeś w Kryspinowie w czwartej lidze, w trzecioligowym Dalinie Myślenice, w drugiej lidze w Przeboju Wolbrom i Garbarni Kraków, więc o jakich wymaganiach mówisz?”. Kluby te przeważnie miały mocno ograniczone możliwości finansowe. Z Przebojem popełniłem błąd, to się zdecydowanie nie udało. W pozostałych przypadkach pole do działania było większe, widziałem jakiś potencjał i dlatego się decydowałem. Nie kieruję się wyłącznie pieniędzmi. Ale faktycznie, jak chyba każdy trener, chciałbym, żeby moje zatrudnienie miało sens.
Na czym polegał błąd z Przebojem Wolbrom?
Pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć. Przejąłem drużynę na 11 kolejek przed końcem, mieliśmy sporą stratę do strefy bezpiecznej. Wiedziałem, że może dojść do spadku, ale liczyłem na więcej. Sądziłem, że w większym stopniu zaszczepię w zawodnikach charakter i wolę walki. Niestety tylko chwilami się to sprawdzało. Tutaj nie wyszło, w innych klubach efekty były zdecydowanie lepsze.
Realia niższych lig bardziej pana zahartowały czy zniechęcały do pracy trenera?
W niższych ligach trener musi zadbać o wszystko. Często jest jednocześnie pierwszym trenerem, asystentem, trenerem od przygotowania fizycznego, analitykiem. To świetna szkoła dla początkującego szkoleniowca, bo zmusza do kreatywności, bardzo dużo uczy. 5-6 lat temu asystent w III czy IV lidze był rzadkością, dziś powoli już nawet tam nie jest to coś wyjątkowego. Ja na przykład miałem tylko trenera bramkarzy, który przyjeżdżał 2-3 razy w tygodniu i to wszystko. W Ekstraklasie i I lidze masz swój sztab, możesz planować do przodu, zawczasu wiesz, ilu zawodników będziesz miał na zajęciach. Nie zdarzy się, że ktoś na godzinę przed treningiem dzwoni, że go nie będzie, bo nie dostał wolnego w pracy, a ty musisz przeorganizować zajęcia. Ale miło te czasy wspominam, cenna lekcja.
Było kiedyś blisko, żeby dostał pan angaż w Ekstraklasie lub I lidze? W 2012 roku znajdował się pan na szerokiej liście kandydatów do prowadzenia Arki Gdynia, gdy odszedł Petr Nemec, a rok później media wymieniały pana jako jednego z potencjalnych następców Adama Nawałki w Górniku Zabrze.
To były tematy medialne. Ktoś gdzieś wspomniał moje nazwisko i tyle. Ofert z Ekstraklasy nigdy nie otrzymywałem, natomiast z I ligi tak. Nie były to jednak propozycje, które przemawiały do mnie wystarczająco. Jeżeli widzę, że dany klub zmienia trenera co 4-6 miesięcy, a zarząd jest ten sam, należy postawić pytanie: jaki to ma sens? Widać było, że ci ludzie sami nie wiedzieli, czego chcą. Jeżeli zatrudniasz trenera, powinieneś wiedzieć, dlaczego. Rozeznałeś rynek, rozpracowałeś jego warsztat, plusy i minusy. Wiesz, kogo chcesz. Ale jeśli trener przychodzi, bo ma nazwisko, jest medialny, albo po prostu nie stawiał dużych wymagań, taka współpraca nie ma przyszłości. Wolałem podziękować, zamiast ładować się w coś takiego. Była też interesująca oferta z I ligi, byłbym gotowy spróbować, ale chodziło o wyjazd na drugi koniec kraju, a sytuacja rodzinna nie pozwalała mi na dłuższe opuszczanie Krakowa.
Z Krakowem związana jest większość pana kariery, zwłaszcza w pierwszym okresie.
Niektórzy kojarzą mnie jako wychowanka Hutnika, ale zaczynałem jeszcze w Wandzie Nowa Huta u trenera Pomorskiego, gdzie nauczyłem się niezbędnych podstaw: techniki, gry obiema nogami. Hutnik wziął mnie jako niespełna 15-latka. Po pół roku zdobyliśmy wicemistrzostwo w tej kategorii, a ja zacząłem być powoływany do reprezentacji U-15. W Hutniku spędziłem piękną dekadę: awansowaliśmy do Ekstraklasy, jako beniaminek biliśmy się o mistrzostwo Polski, zaś w moim ostatnim sezonie wywalczyliśmy historyczny awans do europejskich pucharów.
Z czym się dziś panu kojarzy liga z początku lat 90.?
Realia funkcjonowania były ciężkie, dopiero co doszło do przemiany ustrojowej. Dorastaliśmy w czasach, gdy mięso, masło i cukier kupowało się na kartki. Dzieci wolny czas spędzały pod blokiem na trzepakach i trawnikach, wszędzie grało się w piłkę. Dziewczyny wolały siatkówkę albo gumy czy klasy. Wszystko sprzyjało rozwijaniu ogólnej sprawności fizycznej. Dziś dzieci nie mogą pograć na osiedlu, co u nas było normą, trening w klubie stanowił jedynie uzupełnienie. Boiska często są wynajmowane, półtorej godziny i uciekaj, a na ogólnodostępnych orlikach więcej starszych panów niż młodzieży przywiązanej do komputerów i telefonów. Odnoszę też wrażenie, że w moich czasach lepiej wyglądała współpraca klubów ze szkołami. Nauczyciele w-fu często sugerowali klubom, że ta dziewczynka nadawałaby się do siatkówki, a ten chłopak wyróżnia się piłkarsko czy biegowo. Sito selekcyjne było gęstsze, mniej talentów przeoczano na początkowym etapie. Teraz niby jest pełno akademii czy szkółek, ale bardziej dla chętnych, którzy sami przyjdą i zapłacą. W Hutniku w każdej grupie trampkarza czy juniora mieliśmy po dwie, a niekiedy nawet trzy drużyny na rocznik, dziś dopiero powoli wraca to w akademiach. Olbrzymia konkurencja, nie można było sobie pozwolić na dłuższą chwilę słabości. Wiele talentów nie miało szans się przebić, mimo że moim zdaniem umiejętności techniczne stały u nich na lepszym poziomie, niż teraz u młodych piłkarzy. Moje pokolenie technicznie stało wyżej, a to wcześniejsze z czasów Orłów Górskiego było jeszcze lepiej wyszkolone. Teraz w piłce dominują siła, szybkość, szeroko pojęte przygotowanie fizyczne.
Hutnik w Ekstraklasie stanowił pewien fenomen. Gdy spojrzymy, kto tam wtedy grał, wychodzi nam plejada późniejszych reprezentantów i czołowych ligowców.
To jest właśnie dowód, że klub potrafił wyławiać talenty i je rozwijać. Podobnie funkcjonował Igloopol Dębica, który awansował razem z nami. Byli tam Leszek Pisz, Jurek Podbrożny, olimpijczyk Aleksander Kłak, Jacek Zieliński, Marek Bajor. W Hutniku mieliśmy Tomka Hajtę, Marka Koźmińskiego, Kazka Węgrzyna, medalistę z Barcelony Mirosława Waligórę, moją osobę. Wszyscy w seniorskim futbolu wypłynęliśmy z tego klubu. Wychowankiem Hutnika jest też na przykład Dariusz Romuzga, który rozegrał ponad 300 meczów w Ekstraklasie. W tamtym okresie każdy zespół w lidze miał 2-3 wiodących zawodników, kozaków, dla których przychodzili kibice. Teraz oglądając Ekstraklasę, często trudno wskazać, kto się w danej ekipie wyróżnia i jest jej liderem.
Nie brakowało głosów, że trochę się pan w Hutniku zasiedział odchodząc z niego dopiero jako 26-latek, ale pan podobno nawet wtedy nie palił się do wyjazdu.
To prawda, nie spieszyłem się na Zachód. Miałem propozycje przejścia do Legii Warszawa i Widzewa Łódź, który zaraz potem z panem Grajewskim zdobył mistrzostwo i grał w Champions League. Sądziłem, że szefowie Hutnika wiążą ze mną plany na kolejne lata, tyle że oni chyba bardziej chcieli mnie sprzedać za jakieś ogromne pieniądze i długo im nie wychodziło. Wiedziałem, że mój status rośnie, miałem swoje ambicje. Liczyłem, że Hutnik jeszcze się wzmocni, takie były plany na papierze. Wygasał mi kontrakt, ale nigdy nie dostałem propozycji jego przedłużenia. To ja kilka miesięcy przed końcem sezonu chodziłem i prosiłem, żebyśmy porozmawiali w tej sprawie. A byłem już przecież reprezentantem Polski, który miał sezony po kilkanaście goli w Ekstraklasie. Sytuacja stała się patowa. Hutnik nie zamierzał podpisać nowej umowy, ale wówczas nie mogłeś jeszcze odejść sobie jako wolny zawodnik, klub był właścicielem twojej karty zawodniczej. Równie dobrze klub mógł ci nie przedłużyć kontraktu i nie płacić, a ty byłeś niewolnikiem, nic nie mogłeś zrobić. Czułem się zaszantażowany: albo będziesz grał na warunkach, które ci w końcu łaskawie damy, albo tkwisz w zawieszeniu. Jedyną szansą na wyrwanie się z tego układu stał się wyjazd zagraniczny, czego efektem transfer do Racingu Genk.
Były alternatywy dla Belgii?
Były. Jeszcze na lotnisku przed wylotem, zupełnie przypadkowo spotkałem Andrzeja Grajewskiego. Powiedziałem mu, że lecę do Belgii na finalizację rozmów, a on, że nigdzie nie lecę, idę do Widzewa. Stanęło na tym, że jeśli ostatecznie nie dogadam się z Genkiem, to możemy wrócić do tematu. Ale domówiliśmy z Racingiem i zostałem.
Wcześniej w czasach Hutnika znajdował się pan na celowniku Hellasu Verona i angielskiego Port Vale.
Z Veroną sprawa była zaawansowana. Włosi kilka razy przyjeżdżali mnie oglądać, poważnie się interesowali. Słyszałem, że wszystko znajdowało się na dobrej drodze. Trudno powiedzieć, dlaczego nie wyszło. Nigdy mi oficjalnie nie potwierdzono, że kluby rozmawiały, ale od jednej osoby wiem, że doszło do tego etapu. Co do Port Vale, od agenta dowiedziałem się, że mnie chcą. Przeszkodą jednak była zbyt mała na tamten moment liczba meczów w reprezentacji. Taki wymóg stawiano przed obcokrajowcami. Spełnienie go było do “dogrania”, ale podobno Hutnik żądał astronomicznych kwot. Mówię “podobno”, bo to wersja agenta, słowo przeciwko słowu.
Trochę pan żałuje, że nie udało się wcześniej wyjechać? Może kariera jeszcze bardziej by przyspieszyła.
Wiadomo, że mogło być lepiej, ale mogło być też gorzej. Z perspektywy czasu wszystko dobrze się potoczyło i nie ma czego żałować. Jeśli już faktycznie mogłem przyspieszyć, to wcześniej. Nie udało mi się załapać do kadry na Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie, choć jeździłem na zgrupowania i grałem w meczach towarzyskich. Ta impreza wielu chłopaków wypromowała i zaraz potem szli do klubów z topowych lig. Gdybym pojechał, może też byłbym w tym gronie i jeszcze bardziej bym się rozwinął. Wyszło inaczej, ale z drugiej strony, nie wszyscy zawodnicy z drużyny olimpijskiej zagrali później w pierwszej reprezentacji, a mi się udało.
Czytałem, że Genk docelowo się panem nie interesował, to był zbieg okoliczności.
Już po podpisaniu kontraktu okazało się, że trener Aime Anthuenis szukał napastnika. Oglądał na nagraniach Zakariego Lambo, a… znalazł mnie. Swoją grą przykułem jego uwagę.
W Belgii czasu pan nie stracił. Prawie do samego końca grał pan regularnie w doborowym towarzystwie.
Drugi sezon uwieńczyliśmy zdobyciem Pucharu Belgii, premierowe trofeum w mojej karierze. Genk w pewnym sensie był takim belgijskim Hutnikiem. Też beniaminek, też świetnie rozwijający utalentowanych chłopaków. Bodajże sześciu zawodników z tamtego okresu to późniejsi reprezentanci Belgii, wielu szło potem do większych klubów. Bart Goor, Branko Strupar – duże kariery. Z obecnym trenerem Club Brugge, Philippem Clementem tworzyliśmy przeważnie duet środkowych pomocników. Jacky Peeters wypromował się do Arminii Bielefeld, Davy Oyen do PSV, Souleymane Oulare do Galatasaray, wspomniany Strupar do Derby County. Do belgijskiej kadry przebili się także prawy obrońca Wilfried Delbroek i Marc Hendrikx. Jak się dziś patrzy, mieliśmy naprawdę bardzo silny zespół i trudno się dziwić, że w drugim sezonie byliśmy wicemistrzami i sięgnęliśmy po puchar. A rok po moim odejściu Genk zdobył historyczny tytuł.
Grał pan też z Besnikiem Hasim, późniejszym trenerem Legii Warszawa. Po nim i Clemencie było widać, że pójdą w szkoleniowym kierunku?
Z dzisiejszej perspektywy, tak. Analizowali taktykę, zadawali pytania, notowali, mieli odpowiednie podejście i charakter. Wtedy człowiek nie zwracał uwagi na takie zachowanie. Co do Hasiego, bezpośrednio rywalizowaliśmy o skład. Rzadko graliśmy razem, choć parę razy się zdarzyło. Bardzo dobry kolega, sympatyczny facet.
Znając Hasiego z szatni, był pan zaskoczony, że nie poszło mu w Legii, że jego największym problemem była komunikacja z drużyną, dogadanie się z piłkarzami?
Zapewniam, że mówimy o bardzo inteligentnym i pracowitym facecie, fajnym człowieku. Jako trenera go nie znam, ale wyobrażam sobie, że nadaje się do tego zawodu. Tutaj trzeba postawić pytanie o mentalność. Besnik nigdy wcześniej nie miał do czynienia z polską mentalnością. A zatrudnianie trenera, który zupełnie nie zna specyfiki naszego podwórka, to nie jest dobry pomysł.
Co ma pan na myśli, mówiąc o polskiej mentalności?
Na Zachodzie było tak, że trener jest od trenowania, a zawodnik od grania. Jak trener coś powie, jest to święte. Koniec, kropka. Nie ma dyskusji, że za dużo biegania, że trudno się z nim dogadać i tak dalej. U nas z kolei często sam prezes rozmawia z szatnią i pyta, jaki ten trener jest, czy dobrze się wam współpracuje. Wiadomo, że zawodnicy odpowiedzą z wygodnego dla nich punktu widzenia. Znając już piłkę z obu stron, mogę zapewnić, że to złe rozwiązanie, jeżeli piłkarze w jakikolwiek sposób wypowiadają się o pracy trenera. Piłkarz nie ma takiej wiedzy i doświadczenia, widzi temat tylko z jednej strony, więc nie powinien zabierać głosu w tych kwestiach. W Polsce często słyszymy, że trener gubi szatnię, to czy tamto. Przez półtora roku w Belgii ani razu nie słyszałem, żeby ktoś coś powiedział na trenera. Pewnie, mówili “kurde, ciężkie te treningi”, ale nikt nigdy nie kwestionował jego pozycji. I nie chodzi mi o wypowiedzi do mediów, tylko dyskusje w szatni.
I to zgubiło Hasiego w Legii?
Tak mi się wydaje, aczkolwiek podając przykłady Guardioli czy Kloppa, którzy są niezwykle wymagający, mają swoje rygory, widzimy też, jak świetne są ich relacje z piłkarzami. Dziś coraz bardziej dobry trener musi być również dobrym psychologiem. Co nie zmienia faktu, że gdyby teraz Sadio Mane powiedział, że coś mu się u Kloppa nie podoba, zaraz mógłby się pakować. Trener-kumpel czy trener-dyktator – wykonujesz jego polecenia jak najlepiej, starasz się dostosować i tyle. Na naszym podwórku często piłkarze chcą mieć za dużo do powiedzenia, a to nie jest dobry kierunek. Żebyśmy się jednak zrozumieli: zawodnicy też mają dobre intencje, oni też chcą wygrywać. Czasem nawet mogą mieć rację, ale nie wolno im podważać autorytetu trenera. Tutaj ważną rolę odgrywają zarządy i właściciele. Muszą wspierać szkoleniowca i dawać do zrozumienia, że mu ufają. Tu wracamy do wątku, że trzeba wiedzieć, dlaczego kogoś zatrudniamy i wiemy, że akurat do tej szatni i filozofii klubu pasuje, a w innej by się nie odnalazł. Do tego oczywiście dochodzi czas, z czym bardzo długo mieliśmy problem. Na szczęście widać, że powoli coś się rusza. Kluby widzą, że pochopna zmiana daje efekt jedynie na krótką metę i docelowo niewiele poprawia.
Inna sprawa, że trenerzy też mają co poprawiać, to działa w obie strony. Nieraz sami nie potrafią zapanować nad drużyną, pozwalają sobie wchodzić na głowę. Jeżeli trener wymaga szacunku od zawodnika, również musi go szanować. Bywa, że tego szacunku nie ma w obie strony, a to już duży problem. Można popełnić błąd, ale trzeba być fair i umieć się do niego przyznać. Każdy jest tylko człowiekiem.
Kiedy poczuł pan, że trener najbardziej pana nie szanuje? 10 lat temu w wywiadzie dla “Tylko Piłki” mówił pan tak o ostatniej rundzie w Górniku Zabrze: “Chyba nie odpowiadałem nowemu trenerowi jako piłkarz i osoba prywatna”.
Spotykałem trenerów, na szczęście nie było ich wielu, którzy nie mieli odwagi powiedzieć jasno, jak wygląda sytuacja. Górnik niemal cudem się utrzymał w sezonie 2006/07, a od tego zależało, czy Allianz wejdzie do klubu. Walczyliśmy jak lwy u siebie z Wisłą Płock, gdy wszyscy skazywali nas na pożarcie. Mimo wielu zawirowań, udało się. Pojawił się obiecany sponsor, przyszedł nowy trener, sprowadzono nowych zawodników – w tym Tomka Hajtę i Jurka Brzęczka. Wiedziałem, do czego to zmierza. Rozumiałem okoliczności. Nie po to ściągano 36-letniego Jurka, żeby w środku grał razem z 37-letnim Bukalskim. Po okresie przygotowawczym zostałem umocniony w swoich przypuszczeniach. Mimo to usłyszałem, że będę potrzebny, tyle że potem przez całą rundę nie zagrałem ani minuty. Miałem jednak świetne relacje w szatni, starałem się motywować i wspierać młodszych kolegów, nie kwestionować ani podważać roli sztabu. Zarząd klubu mnie wspierał, więc ogólnie należy uznać ten czas za dobrze wykorzystany – na miarę sytuacji, w jakiej się znalazłem.
Każdy po tylu latach na niektóre sprawy patrzy już szerzej, pewnie postąpiłby inaczej, jest dziś mądrzejszy. Było, minęło. Nie noszę w sobie żalu czy złości. Uważam, że trzeba pamiętać dobre chwile, a złe wyrzucać z głowy.
Wracając na belgijski grunt. Jakim trenerem był Aime Anthuenis? Miał już swoje lata, ale najlepsze dopiero go czekało: mistrzostwo z Genkiem, sukcesy z Anderlechtem, prowadzenie reprezentacji Belgii.
Stosował zdecydowanie cięższe obciążenia w porównaniu do tego, z czym miałem do czynienia w Polsce. Już wcześniej wiedziałem, że w ligach zachodnich trenuje się zupełnie inaczej. Odwiedziłem jednego z mojego kolegów, gdy grał za granicą, przyglądałem się ich treningom i dostrzegałem ogromną różnicę. Polscy ligowcy nie znajdowali się na tym pułapie. Wyszliśmy z innego ustroju, wszystkiego dopiero się uczyliśmy. U Anthuenisa biegaliśmy niesamowicie dużo. Po latach wydaje mi się, że nawet trochę za dużo. Cechowała go ogromna charyzma. Miał swój pomysł na zespół i potrafił go wdrożyć. Anthuenis miał też niesamowitego nosa do piłkarzy. Co kogoś brał, ten się sprawdzał. Będąc selekcjonerem w dużej mierze prowadził tych samych chłopaków co w Genku (śmiech).
Poza obciążeniami treningowymi, co było największym przeskokiem po transferze? Przychodził pan z klubu, który nie zaliczał się do polskiego topu organizacyjnego i infrastrukturalnego, więc różnica mogła być jeszcze większa.
Organizacja pracy. Trener de facto był coachem na styl angielski. Anthuenis miał bardzo rozbudowany sztab szkoleniowy, poszczególni ludzie zajmowali się swoimi działkami, a on to kontrolował. Sporadycznie przejmował stery podczas zajęć. Dziś taki model nikogo już nie zaskakuje. Imponowała także liczebność sztabu medycznego. W Hutniku musiał wystarczyć jeden masażysta, w Genku było trzech fizjoterapeutów, masażysta, dwóch lekarzy. Infrastrukturalnie również wielka różnica. Mieliśmy bardzo dużą szatnię połączoną z pokojem rekreacyjnym, gdzie mogliśmy pograć w bilarda lub piłkarzyki, pooglądać telewizję czy po prostu wygodnie poleżeć, do tego mała kuchnia. Boiska treningowe jak dywany, choć Genk stanowił wtedy ewenement, nie wszyscy w Belgii mieli tak dobre murawy.
Nieraz pan podkreślał, jak dobrze Belgowie pana przyjęli po transferze.
Od dłuższego czasu również w Polsce jest standardem, że przychodzący obcokrajowiec może liczyć na pomoc w załatwieniu wielu spraw. Generalnie, wszędzie mnie dobrze przyjmowano, nigdy nie mogłem narzekać. Chyba wynika to z jakichś cech charakteru. W przypadku Genku zaskoczyło przede wszystkim to, że od razu prezes zaprosił mnie z żoną na kolację, a wiceprezes dzwonił i pytał, czy wszystko dobrze, czy w czymś pomóc. Kierownik co chwila upewniał się, czy czegoś nie potrzebuję, nawet trener się interesował. Dla mnie, który dotychczas przez 10 lat grał jedynie w Hutniku, stanowiło to pozytywny szok.
Nowością były jeszcze relacje na linii piłkarze-kibice. Do czterech pomieszczeń wokół stadionu po każdym meczu delegowano 2-3 zawodników, którzy mieli się spotkać z ludźmi, pogadać, rozdać autografy. Zawsze trafiało się na jakichś Polaków. Sympatyczna sprawa. Uświadomiłem sobie, że piłkarz ma też być dla kibica, że jego rola nie kończy się na graniu i trenowaniu.
Nawet na obczyźnie grał pan z rodakiem.
Na moje ostatnie pół roku dołączył do nas Ernest Konon. Generalnie nie miałem trudnej aklimatyzacji, od razu dobrze się tam czułem. Bardzo dużo na początku pomagał mi nieżyjący już Eugen Siodłak. Niesamowity poliglota, był tłumaczem przysięgłym w pięciu językach, z czego w trzech sądowym. Urodził się już w Belgii, ale czuł się Polakiem, znakomicie mówił po polsku. Mimo dużej różnicy wieku zaprzyjaźniliśmy się i utrzymywaliśmy kontakt przez wiele lat, odwiedzaliśmy się.
Nim pojawił się temat Wisły Kraków, chciało pana Tenerife.
To był bodajże październik 1997, w moim drugim sezonie. Wszystko zdawało się zmierzać ku finalizacji transferu, kluby ustaliły kwotę odstępnego. Tenerife jednak po serii słabych meczów zmieniło trenera, nowy miał inne plany transferowe i temat upadł. W tym przypadku zabrakło trochę szczęścia.
Dopuszczał pan wcześniej myśl, że już po półtora roku wróci do Polski czy sprawy z Wisłą potoczyły się tak szybko, że zmienił pan nastawienie?
Pierwszy sezon był dla mnie bardzo ciężki pod względem fizycznym. Większe obciążenia treningowe, granie prawie wszystkiego. Czułem się przemęczony. Po roku przerwy dostałem jednak powołanie do reprezentacji. Zgrupowanie było mocno rozciągnięte – 22 maja graliśmy towarzysko ze Szwecją, a potem w eliminacjach do mundialu we Francji 31 maja z Anglią i 14 czerwca z Gruzją. Koledzy z klubu przez ten czas odpoczywali, ja grałem. Nie zdążyłem się zregenerować. Wróciłem do Genku, nowy sezon też zacząłem w pierwszym składzie. Udanie wystartowaliśmy, ale po paru tygodniach trener widział, że coś się dzieje. Powiedział, że chciałby mi dać odpocząć. Uniosłem się, dziś oczywiście mogę powiedzieć, że niepotrzebnie. Doszło do konfliktu, bo miałem pauzować akurat w meczu przeciwko Antwerpii Olka Kłaka, na który swój przyjazd zaplanował selekcjoner. Chciał nas obu zobaczyć w akcji. Odebrałem to tak, że Anthuenis zamierzał zrobić wszystko, żebym przestał jeździć na reprezentację, bo wracam zmęczony.
Niedługo potem zadzwonił jeden z ludzi Bogusława Cupiała i zaproponował transfer do Wisły. Stwierdziłem, że w takiej sytuacji wracam do Polski. Kilka czynników zbiegło się w jednym czasie. Z Genku nikt mnie nie wyganiał, wręcz przeciwnie. Gdy byłem już dogadany w Krakowie, wróciłem do Belgii po swoje rzeczy. Prezes powiedział, że jeszcze mogę zmienić zdanie i oni w każdej chwili anulują ustalenia z Wisłą, bylebym został. Dałem już jednak słowo, nie zamierzałem go łamać. Wisła była klubem, w którym zawsze chciałem grać. Moim idolem za młodu był Andrzej Iwan, który właśnie z Wandy Nowa Huta dostał się do Wisły. Marzyłem, żeby pójść w jego ślady i teraz miałem okazję.
W książce Mateusza Migi “Wisła Kraków. Sen o potędze” przyznał pan jednak, że wcześniej przeprowadził wywiad środowiskowy dotyczący Wisły i jej nowych inwestorów, nie zgodził się od razu.
Nie brakowało w tamtych czasach przykładów klubów, które wypływały w jakichś dziwnych okolicznościach i szybko znikały. Miliarder Pniewy czy później Sokół Tychy, Lechia/Olimpia Gdańsk i tak dalej. W Genku liznąłem prawdziwej stabilizacji, gwarancji wypłacalności. Wolałem się więc upewnić, że ta Wisła to poważny projekt, z mocnymi podstawami, zwłaszcza że w tamtych czasach nie było takich wymogów licencyjnych, kluby mogły bezkarnie nie płacić. Swoimi kanałami szybko się upewniłem, że wszystko jest w porządku i mogę być spokojny.
Nie stanowiło tajemnicy, że Wisła dała panu lepszy kontrakt niż Genk, co było ewenementem.
Z Genkiem podpisałem czteroletni kontrakt, w momencie transferu obowiązywał jeszcze przez dwa i pół roku. Skoro miałem wracać do Polski będąc reprezentantem, nie z podkulonym ogonem, mogąc dalej grać na Zachodzie, siłą rzeczy wszystko musiało się też zgadzać ekonomicznie. Nie ukrywam, że długo negocjowałem z Wisłą, w pewnym momencie obie strony miały siebie dość, ale w końcu się dogadaliśmy (śmiech). Umowę podpisaliśmy w sylwestra 1997 roku.
No i można powiedzieć, że przy Reymonta wszystko było super do momentu poważnej kontuzji.
Dokładnie. Problemy zdrowotne wiele zmieniły w moim życiu. Na blisko rok rozstałem się z boiskiem, wypadłem z reprezentacji i już do niej nie wróciłem. Ale za to zyskałem zdrowie, a nie chodziło tylko o kolano, w szczegóły nie będę wnikał. Trochę pomógł klub, w większości jednak leczyłem się na własny koszt, również zagranicą. Sytuacja była poważna i wyszedłem z niej, mimo że zdaniem lekarzy miałem już do gry nie wrócić. Udowodniłem im, że się mylili. Już po czterech miesiącach zacząłem trenować, podczas gdy lekarz twierdził, że jeśli po dwóch latach zagram, to będzie dobrze. Odpowiedziałem mu, że za pół roku będę grał i słowa dotrzymałem.
Wisła Kraków, do której pan zawitał, wydawała się skazana na sukces, który faktycznie osiągnęła.
To był wyjątkowy projekt. Nie przypominam sobie, by jakiś inny klub sprowadzał praktycznie samych reprezentantów Polski. Błyskawicznie powstała świetna drużyna. Wiosną po moim przyjściu nie udało się wygrać wszystkich meczów i jeszcze mistrzostwa nie zdobyliśmy. W następnym sezonie nie pozostawiliśmy już wątpliwości, kto jest najmocniejszy. Niewykluczone, że Wisła Henryka Kasperczaka była jeszcze lepsza, ale my też mieliśmy naprawdę mnóstwo jakości. W Pucharze UEFA graliśmy przecież z naszpikowaną gwiazdami Parmą. Crespo, Veron, Thuram, Buffon, Cannavaro, Chiesa, Dino Baggio – plejada znakomitości. A mocno się postawiliśmy. U siebie zremisowaliśmy 1:1 po bardzo dobrej grze. Na wyjeździe polegliśmy 1:2, wypadliśmy słabiej, ale i tak byliśmy blisko remisu. Parma w tamtym sezonie zdobyła Puchar UEFA i nikt w dwumeczu z nią nie miał lepszego bilansu od nas. Mistrzostwo zdobyliśmy z 18-punktową przewagą na pięć kolejek przed końcem. Przez ten nieszczęsny nóż rzucony w Dino Baggio nie mogliśmy zagrać w eliminacjach Ligi Mistrzów, a jestem przekonany, że gdyby ktoś jeszcze do nas doszedł, sporo byśmy zwojowali. Szkoda tych lat. Uważam, że UEFA potraktowała Wisłę zbyt surowo. Sam czyn kibica był haniebny, ale ukarano cały klub, całe pokolenie ambitnych zawodników. Nie tędy droga. Można było nałożyć karę finansową, zamknąć trybuny, a nie odbierać marzenia niewinnym piłkarzom. Zagrywka poniżej pasa.
O meczach z Parmą mówił pan, że sędziowie pokazywali wam, kto jest kim, bo Thuram powinien w pierwszym meczu wylecieć za dwie żółte kartki.
Nie powinien, tylko musiał. Dwa razy tak samo faulował wychodzącego niemal sam na sam Daniela Dubickiego. Najpierw kartkę dostał, później już nie, a wszystko działo się jeszcze przed przerwą. Daniel był bardzo szybki i Thuram zupełnie nie mógł sobie z nim poradzić. Parma nas trochę zlekceważyła, nie rozpracowała Wisły i nie do końca znała atuty poszczególnych zawodników. Korzystaliśmy z tego. Szkoda meczu w Krakowie. Byliśmy co najmniej równorzędnym rywalem dla Włochów, a może nawet nieco lepsi. Stwarzaliśmy dogodniejsze sytuacje, nie trafiliśmy do pustej bramki. Powinniśmy jechać na rewanż z zaliczką. Tam również Parma mogła sobie pozwolić na więcej z faulami, ale tak to już jest. Oni byli gigantem, my kopciuszkiem. Na wyobraźnię sędziów na pewno to działało, choć nie przesadzałbym ze stwierdzeniami, że wypaczyli nam mecze. Za dużo powiedziane.
Zanim zmierzyliście się z Parmą, zlaliście Trabzonspor. W Turcji przeżyliście trochę przygód.
Miejscowi robili wszystko, żeby utrudnić nam życie. Nie dawali spać, hałasowali pod hotelem. Na trening dostarczyli same niedopompowane piłki. Były też przeboje z jedzeniem, byliśmy potruci. Ale we Włoszech mieliśmy podobne kulinarne przeboje, nie tylko w Turcji działy się takie rzeczy.
Z Wisły poszedł się pan odbudować do GKS-u Katowice. Udało się?
Nie do końca. Jesienią grałem regularnie, natomiast wiosną był duży problem komunikacyjny z działaczami. Klub zmagał się z poważnymi problemami finansowymi. Można powiedzieć, że drużyna przerosła swoją postawą możliwości GKS-u. Mieliśmy fajną pakę, ale permanentne zawirowania w funkcjonowaniu klubu sprawiły, że sprawy poszły w złym kierunku i wiosną już mnie w składzie nie było.
Gdy wrócił pan do zdrowia, miał jeszcze większą nadzieję, że odzyska miejsce w składzie Wisły czy widział już, że ten pociąg odjechał?
Po takiej przerwie potrzebowałem dużo czasu, żeby się odbudować. Jak na Wisłę, za dużo. W pełni udało mi się wrócić do formy na Cyprze w Nea Salamis. Mimo że spadliśmy z ekstraklasy, świetnie mi się grało, a w klubie chcieli mojego pozostania. Nie było jednak na to szans, również formalnych. Cypryjskie przepisy nie pozwalały wówczas na zatrudnianie obcokrajowców na niższym poziomie rozgrywkowym. Niekoniecznie nawet chciałbym zostawać, bo wiedziałem, że w wieku trzydziestu dwóch lat mógłbym już tam utknąć. Będąc na wakacjach dostałem telefon z Górnika Zabrze. Zaproponowano mi półroczne sprawdzenie się po cypryjskim okresie. No i wyszło, że spędziłem przy Roosevelta cztery i pół roku. Kilka razy przedłużaliśmy kontrakt, przez blisko dwa lata byłem kapitanem.
Liga cypryjska wówczas miała jeszcze opinię wypoczynkowej, w sam raz na emeryturę. Jak wyglądała od środka?
Podobnie jak dziś, była czołowa szóstka i wyraźnie odstająca druga część tabeli, do której zaliczał się mój zespół. Sądzę, że ta lepsza połowa już wtedy spokojnie by sobie w Ekstraklasie poradziła, natomiast reszta na pewno była słabsza niż ich odpowiedniki z polskiej ligi. To nie były jednak nie wiadomo jak słabe rozgrywki. Niedługo potem zaczęliśmy mieć konfrontacje polsko-cypryjskie i raczej nie mogliśmy być z nich zadowoleni.
Co ciekawe, Nea Salamis to także był beniaminek, jakoś mnie do nich ciągnęło w karierze (śmiech). Drużyna całkiem niezła, z potencjałem, ale to był klub bardzo rodzinny, co miało swoje złe strony. Mocno stawiano na zawodników, którzy grali tam od lat, byli lubiani i zasłużeni, ale już niekoniecznie dawali radę na boisku. Prezes w końcu zrozumiał pewne rzeczy, skład stał się optymalny i zaczęliśmy zwyciężać. Spadliśmy bardzo pechowo. W ostatniej kolejce wygraliśmy, a zespół, z którym walczyliśmy o utrzymanie, jechał na stadion lidera, któremu chyba nawet remis wystarczał do mistrzostwa. I niech pan sobie wyobrazi, że ten zdecydowany faworyt przegrał u siebie, co nas pogrzebało. Na finiszu wygrywaliśmy seriami, przebudzilibyśmy się tydzień wcześniej i zakończenie byłoby szczęśliwe.
W pana CV między GKS-em Katowice a Nea Salamis widnieje włoska Fiorenzuola, ale praktycznie nic na ten temat się nie znajdzie.
Bo nie ma o czym mówić (śmiech). Po kontuzjach pojechałem tam na rehabilitację. Z Fiorenzuolą, rywalizującą bodajże na czwartym poziomie rozgrywkowym, byłem już dogadany, ale ciągle coś się opóźniało. A to certyfikat, a to jakiś inny papierek. Potem ja miałem jeszcze jakiś drobny uraz. Skończyło się na tym, że przez trzy miesiące nic z tego nie wyszło i wyjechałem.
Co do Górnika. Gdzie pan znajdował motywację, żeby jako weteran grać tak długo w klubie biednym jak mysz kościelna?
Jak wspominałem na początku, lubię tworzyć coś z niczego (śmiech). Kiedy przychodziłem, nie było jeszcze tak źle. Pierwszy sezon minął w miarę stabilnie. Sytuacja zaczęła się jednak pogarszać i trzeba było zacisnąć zęby. Mimo to zostawałem, zawsze liczyłem, że zaraz będzie lepiej. Nie potrafię tego w pełni wyjaśnić, ale coś mnie do Górnika przyciągało. Lubię Śląsk, lubię Ślązaków i tę specyficzną atmosferę, dobrze się czułem w tym środowisku. A jak już przedłużałem kontrakt, to na lepszych warunkach, co też miało znaczenie. Całościowo Górnik się ze mną rozliczył, nie musiałem się dopraszać.
Jak pan patrzy na swoje osiągnięcia reprezentacyjne?
Mogłem osiągnąć więcej, ale też mniej. 17 meczów z orzełkiem na piersi to nie epizod czy przypadek. Dwa gole strzeliłem, przez kilka lat byłem regularnie powoływany, a pamiętajmy, że przez pierwszy rok w Belgii zniknąłem z reprezentacyjnych radarów. Wiem, że była szansa na coś więcej, ale generalnie – jest okej. Cieszę się z tego, co osiągnąłem. Jestem spełniony w tym temacie.
Pierwszą bramkę w narodowych barwach zdobył pan w wyjazdowym meczu ze Szwecją, z którym wiąże się ciekawa historia.
To było moje pierwsze powołanie po transferze do Racingu Genk, właśnie po tej rocznej przerwie. Z Belgii powołany został także Olek Kłak. Rozegraliśmy dobre sezony. Dzwoni kierownik kadry i mówi, że będą dwa mecze. Dzień wcześniej nieoficjalnie zagra drużyna B, ale my oczywiście znajdziemy się w drużynie A. Na miejscu okazało się, że jesteśmy powołani do drugiego zespołu. Było trochę kwasów, ale wreszcie stwierdziłem, że udowodnię selekcjonerowi, że się pomylił i powinienem być od razu w silniejszym składzie. Zapowiedziano, że trzech najbardziej wyróżniających się zawodników usiądzie na ławce następnego dnia w oficjalnym meczu. Zagrałem ponad godzinę, dobrze mi poszło i Antoni Piechniczek włączył mnie do drużyny A. Druga połowa, przegrywamy. Asystent Krzysztof Pawlak konsultował zmianę z selekcjonerem i zasugerował, żeby dać mi szansę. Siedziałem niedaleko, wszystko słyszałem. Trener Piechniczek posłuchał, wszedłem, strzeliłem gola kontaktowego, a ostatecznie wyrównaliśmy na 2:2. Dzięki temu na dłużej wróciłem do reprezentacyjnych łask.
Który mecz w reprezentacji najbardziej pan pamięta jeśli chodzi o prestiż, otoczkę, rywali?
Kilka utkwiło mi w pamięci. Drugie spotkanie w kadrze, a pierwsze o punkty rozegrałem z Izraelem. Po pierwszej połowie przegrywaliśmy 1:2, w przerwie wszedłem razem z Tomkiem Wieszczyckim i poszło, wygraliśmy 4:3. Niedługo potem jeden mecz po drugim to byli najpierw aktualni mistrzowie świata Brazylijczycy i późniejsi, czyli Francuzi, z którymi w eliminacjach zmierzyliśmy się na Parc des Princes. Z Brazylijczykami zagraliśmy w Recife, Henryk Apostel wystawił mnie na prawej pomocy. Grałem na Roberto Carlosa i najczęściej oglądałem tylko jego numer. Parę razy nawet go ograłem, ale zaraz mnie doganiał. Fantastyczny zawodnik. Przegraliśmy 1:2, ale sędziowie nie dojechali na mecz i zawody prowadził miejscowy arbiter. Resztę proszę sobie dopowiedzieć. Już na samym początku Wojtek Kowalczyk został ewidentnie wycięty w polu karnym, oczywiście gwizdek milczał.
Był taki moment, w którym poczuł pan, że może być liderem reprezentacji? Po golu ze Szwecją wyszedł pan w pierwszym składzie na Anglię w Chorzowie, ale zszedł już w przerwie. Może to był taki mecz weryfikujący, w którą stronę ta biało-czerwona przygoda się potoczy?
Chyba jeszcze było na to za wcześnie. Proszę pamiętać, że to wszystko działo się przed kontuzją w Wiśle, najlepsze potencjalnie dopiero mnie czekało. Bardzo się cieszyłem, że zagram z Anglią. Czułem, że dam radę, natomiast selekcjoner miał inne zdanie i po 45 minutach mi podziękował. Każdy potrzebuje trochę czasu i zaufania, może tu było go za mało. W następnym meczu eliminacyjnym strzeliłem gola Gruzji, w kolejnych miesiącach głównie wchodziłem już z ławki.
Wziął pan ślub w wieku 21 lat. Co sprawiło, że tak szybko?
Człowiek ma jakieś przeczucie, gdy spotyka na swojej drodze odpowiednią osobę. Byliśmy już ze sobą cztery lata i uznaliśmy, że nie ma co zwlekać. Jesteśmy małżeństwem do dzisiaj, więc trafiłem w dziesiątkę. A wiedziałem też, że mam swój charakterek, bywam krnąbrny. Czułem, że żona choć trochę nade mną zapanuje i będzie lepiej (śmiech). Bardzo dużo mi pomogła, zawsze w ciężkich sytuacjach mogę na nią liczyć.
We wrześniu skończy pan 50 lat. To moment, w którym przyjdzie czas na większe refleksje i podsumowania?
Chyba nie, to po prostu normalna kolej rzeczy, następny etap z czymś się wiążący. Jak na faceta, który za chwilę będzie miał piątkę z przodu, czuję się świetnie. Gram w piłkę ze znajomymi, biegam przynajmniej dwa razy w tygodniu, jeżdżę na rowerze. Jestem aktywny w pracy i poza nią. Nadal bardziej patrzę do przodu niż do tyłu. Skupiam się na tym, co jeszcze mogę zrobić i osiągnąć, zamiast dokonywać podsumowań. Życie jest za krótkie, żeby koncentrować się na przeszłości. Jakieś myśli zawsze przychodzą, wtedy jednak zdrowy rozsądek podpowiada, że rozpamiętywanie nie ma już sensu. Cieszę się z tego, co osiągnąłem, że jestem zdrowy, mogę się dalej realizować i mam bliskich przy sobie.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. 400mm.pl/Newspix