Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

09 kwietnia 2020, 15:23 • 8 min czytania 31 komentarzy

Są tylko dwa typy ludzi na świecie: ci, którzy wolą Tsubasę i ci, którzy wolą Kodżiro.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Owszem, na polskich podwórkach przełomu wieków grały tysiące Alexów Del Piero. Owszem, Siwy w koszulce Raula zyskiwał plus pięć do fantazji boiskowej. Owszem, Sebie w trykocie Beckhama zawsze dawaliśmy bić wszystkie rzuty wolne. Nawet rozpaczliwy Sobczak w trykocie Zamorano z czasów Interu grał jakoś porządniej, dokładniej, szybciej, zwrotniej, choć na wuefie w zwykłej koszulce był ostatnią ciamajdą.

Owszem, ten fenomen najlepiej widoczny był po Rudym, który dopóki nosił na plecach dumne “KEANE” w barwach Manchesteru United darł na wszystkich ryja, w warsztacie miał przede wszystkim wślizg, wejście nakładką i z bara, a po tym jak z dumnego “KEANE” z reklamą Sharp na przedzie wyrósł, a ojciec sprawił mu Nestę z Lazio, przeszedł transformację we wzór boiskowej elegancji i ostoję wszystkich defensyw.

Ale, choć wszystkie podwórka w Polsce przełomu wieków dzięki zaradności bazarów z podróbkami były pełne Juventusów, Barcelon, Borussii Dortmund, co przekładało się na armie mierzących metr czterdzieści Patricków Kluivertów, białych Dwightów Yorków, Paolo Maldinich ze zdartymi na kolanach strupami, Erików Cantonów czekających aż mama rzuci picie, tak nie Juventusy, Arsenale i Milany grały nam w sercach.

To znaczy, może i grały. Może i głośno. Może i pięknie. Ale w tych pierwszych latach zawsze w ramach supportu.

Reklama

Wielcy byli Scholes, Szewczenko, Romario, Ronaldo, Guti, Jardel, Ricken i inni, ale przecież nawet niektórzy z wielkich po latach przyznawali, że u nich jednym z fundamentów pasji do piłki także był Tsubasa. Przyznawał to choćby Del Piero – u nich bajka leciała lata wcześniej – i prawda jest taka, że graliśmy w koszulkach Del Piero, bo bazary z podróbkami nie miały koszulek Kodżiro i Tsubasy. Ktoś tam nie wyczuł koniunktury, choć była szansa na zbicie małej fortuny.

Podwórkowe mecze mogły mieć gdzieś Ligę Mistrzów, polską pierwszą ligę, dowolny mecz jaki akurat gdzieś z jakiejś przyczyny transmitowano, ale podwórkowe mecze zawsze brały pod uwagę emisję “Kapitana Jastrzębia”. Zwykle były rozgrywane po nim. Leciał na Polonii 1, leciał na Naszej TV, na TV4, leciał z różnymi lektorami, z różnymi dialogowymi liniami, leciał o różnych porach, katował te same odcinki, sto dwadzieścia osiem tych samych odcinków – za przeproszeniem do – zajebania, ale ważne było tylko to, że leciał.

Do dziś nie wiem jak te sto dwadzieścia osiem odcinków się kończyło. Kto wygrał, kto przegrał – podejrzewam, że Tsubasa wygrał, a Kodżiro przegrał, bo Tsubasa był tym kryształowym, a Kodżiro tym kryształowym nie był. Na pewno są tacy, którzy widzieli wszystko po kolei, tak jak pan Bóg przykazał. Ale zarazem jestem pewien, że grono mi podobnych, oglądających Tsubasę jak powieść szkatułkową, jak coś z chronologią godną Pulp Fiction, wypełniłoby szczelnie niejeden japoński stadion.

Zresztą, kto wygrał, kto przegrał, nie jest najważniejsze. Najważniejsze było to, że dwunastoletni Tsubasa potrafił wykonać przewrotkę, którą wcześniej w historii futbolu wykonał jeszcze tylko Pele. Tak, Japończycy nie bawili się tutaj w subtelności, Pele, ta futbolowa ikona ikon, a potem już tylko japoński dwunastolatek z rozgrywek międzyszkolnych.

Nie było w tym cienia realizmu, ale ostatnie, czego oczekiwaliśmy, to realizm. Gdyby bajki mierzyć realizmem, wychodziłyby z tego fabuły potworne. “Thomas The Tank Engine” – facet budzi się pewnego dnia i okazuje się, że jest pociągiem. Nie wiem jak wy, ja nie widzę w tym wielkiej perspektywy życiowej. Odmówiłbym, dość zdecydowanie. Smerfy? Tak biedne one, jak i Smerfetka, kto biedniejszy można się z zapałem spierać, w tle polujący na inteligentne, obdarzone mową i świadomością stworzenia Gargamel, czyli prawie kanibal, szkoda gadać: patologia na patologii. A przecież jeszcze nawet nie doszliśmy do sprawy imion w “Dolinie Muminków”. W porównaniu Tsubasa, jako jedyny obok Pele czeladnik futbolowych bogów, przynajmniej nie wyjeżdżał za bandę dobrego smaku.

Podwójna przewrotka godna Pele nie była w przestrzeni “Kapitana Jastrzębia” czymś aż tak wyjątkowym. Podwójna przewrotka godna Pele przynajmniej się do jakiegoś występującego w przyrodzie zdarzenia odwoływała, nawet jeśli potrzebowała wyciągać z szafy Pele, ale strzał braci Tashibana? Bliźniacy uderzali piłkę jednocześnie. Wszystko poprzedzały jakieś akrobacje, ale one są kwestią trzeciorzędną, bo akrobacje w Tsubasie były standardem, w każdej ofensywnej akcji akrobacje były tak nieodłącznym elementem planu taktycznego, jak tiki taka w Barcelonie Pepa Guardioli lub laga na Kałużnego w meczu z Koreą reprezentacji Polski Jerzego Engela. Ale wyjątkowy, nawet w przestrzeni “Kapitana Jastrzębia”, był ten wspólny strzał. Tego nie potrafił powtórzyć nikt, tak w innych drużynach, jak i w prawdziwym świecie. Co prawda widziałem raz coś podobnego w Ekstraklasie, bo w Ekstraklasie zobaczy się wszystko. Ale jednak w Ekstraklasie po strzale al’a bracia Tashibana padł spektakularny samobój, faktycznym jego autorem było nie dwóch piłkarzy, a przypadek i wyszkolenie techniczne jakiego nie powstydziłby się omszały głaz, podczas gdy bracia Tashibana swojego firmowego zagarnia używali w ofensywie z rozmysłem.

Reklama

Każdy, kto się w “Kapitanie Jastrzębiu” liczył, miał swoją wizytówkę, swoją podwójną przewrotkę Pele, swój strzał braci Tashibana. Ale choć wybór był rozległy, pełna plejada strzałów, podań i innych podkręconych sterydami ofensywnych zagrań, które od zawsze podbijały wyobraźnię tłumów, tak mi najbardziej podobało się firmowe zagranie golkipera Meivy, Wakashimazu. Pamiętam to zdumienie, gdy Tsubasa jak zwykle posłał strzał nie do obrony, strzał, w którym obrona pokpiła sprawę i Wakashimazu nie miał szansy na odpowiedź, a bramkarz jeszcze poza wszelką logiką rzucił się w złą stronę, wszyscy się zastanawiają co Wakashimazu robi, patrzy Tsubasa, patrzy Misaki, patrzy Kodżiro, piłka leci w kierunku bramki jak to w “Kapitanie Jastrzębiu” pół odcinka, więc jest czas, by się wczuć w patrzenie, poczuć napięcie sytuacji, a potem przyjąć na siebie cały ciężar zwrotu akcji, gdy Wakashimazu, posiadacz czarnego pasa w karate, odbija się od słupka i w ten sposób broni strzał nie do obrony żadnymi konwencjonalnymi środkami.

Po tym strzale pokazano Tsubasę, który pierwszy i bodaj jedyny raz w całej serii stu dwudziestu odcinków miał wyraz twarzy:

– Kurwa, przegramy.

A całość jeszcze podkreślał stoicki spokój golkipera karateki, który w żaden sposób akcji nie fetował, nie przeżywał, tylko zachowywał się, jakby takie akcje robić mógł jedna po drugiej, zawsze, nawet ze złamaną nogą, nawet przez sen. To był jedyny moment całej serii stu dwudziestu ośmiu odcinków, kiedy zachwiana została zasada: Tsubasa jest najlepszy. Nankatsu, jego drużyna, zasadniczo najlepsza nie była, ale Tsubasa był najlepszy, to stanowiło niezachwianą zasadę serialu – a jednak tamtą akcją został strącony do grona śmiertelników.

To tak jakby został zestrzelony “Airwolf”.

McGuyver nie potrafił naprawić gniazdka.

Power Rangers przerżnęły z Ritą.

Tsubasa na tron z tysiąca przewrotek wrócił jeszcze w tamtym meczu, ale nawet nie pamiętam jak, widać nie było to tak ciekawe, jak parada Wakashimazu, inaczej bym pamiętał.

To jednak Kodżiro był drugi po Bogu, czyli po Tsubasie. Miał lepszy wokół siebie zespół, w dodatku całkowicie podporządkowany jemu. Gdzieś w późniejszych sezonach widziałem, że razem z Tsubasą grają w reprezentacji Japonii, że głowią się jak pokonać Niemcy, które w bramce miały kogoś jeden do jednego przypominającego Olivera Kahna, ale naszym terytorium jest ten pierwszy sezon, te sto dwadzieścia osiem rzucanych po kanałach wszelakich zapętlonych odcinków, a tam Kodziro był potrzebny jako Ten Zły.

Kodżiro, co krzyczał na kolegów, czasem chamsko.

Kodżiro, co grał ostro, czasem chamsko.

Tworzył kontrast zawsze pomocnemu Tsubasie, zawsze uśmiechniętemu, zawsze podającemu dłoń, zawsze skoremu do optymistycznych przemów w tonie najświatlejszych amerykańskich teleewangelistów. Zawsze gotowemu by podać. Choć jednak zwykle strzelał.

Ale Tsubasa w całej swojej – to słowo jest konieczne – tsubasowości był przecukierkowany. Niezniszczalny pomnik. Człowiek bez wad. Nawet jak zatrzymany przez Wakashimazu, to jednak nie zatrzymany. Następca Pele, zero sodówki, najlepszy kumpel, wzorowy kapitan – pewnie i w szkole miał same piątki, pewnie przeprowadzał starszych przez ulicę, pewnie w piórniku miał kredki alfabetycznie poukładane.

Mój problem z Tsubasą polega na tym, że takich ludzi nie ma. Kryształ, a kryształy występują, owszem, ale w geologii.

Kodżiro był ludzki. Wkurwiał się, pienił pod nosem. Brakło odrobiny odwagi twórcom, ale my wszyscy wiedzieliśmy, że już wtedy mu się błąka po ustach niejedno “spierdalaj” i inne pramęskie słowa. Bywał egoistą, cel w jego filozofii uświęcał środki.

Pamiętam odcinek, w którym Meiva grała z Nankatsu, a Kodżiro grał pod własne cele, nie pod drużynę. Kilkukrotnie wychodził sam na sam, skończyłby ten mecz, zabił go, ale robił rzecz niewyobrażalną: wychodząc sam na sam nie wpadał w pole karne, tylko strzelał zza szesnastki. Właściwością Wakabayashiego z Nankatsu było to, że nikt nie może mu strzelić bramki zza pola karnego, nawet Tsubasa. Kodżiro o tym wiedział i chciał na meczu udowodnić, że jest lepszy niż Tsubasa, tu miał oczywistą wykładnię. Więc próbował raz, Wakabayashi łapał, Kodżiro się odwracał, darł na kolegów, znowu miał sytuację, znowu robił po swojemu, znowu Wakabayashi łapał, nikt z Meivy nic Kodżiro nie powiedział.

Rozumiem tych, którzy woleli Tsubasę, to lepszy wzór do naśladowania, nawet jak niedościgniony, to z takich niedoścignionych wzorów mimo ich nierealności możemy wziąć pozytywne inspiracje. Ale ta wzorowość Tsubasy, ta jego lubialność, była na mój gust zbyt wciskana do gardła. Wspaniały do porzygu. Jednorożec z tortem w dupie.

Dlatego kibicowałem, żeby Kodżiro trafił. Bardzo tego chciałem. Śledziliśmy wszyscy ciągle to Nankatsu, kibicowało się siłą rzeczy Nankatsu, ale wtedy, gdy Kodżiro wychodził sam na sam i strzelał zza szesnastki, przeciw drużynie, gdzie za to trener w normalnej drużynie usadziłby go na ławce, miałem nadzieję, że rozedrze siatkę.

Kibicowałem, bo to był bój wykraczający poza bajkę, to był bój – a co tam, powiem – człowieka z mitem. Człowieka, z całym zestawem jego wad, słabości, z robotycznym superideałem.

Nie wiem jak wy, ja robotycznym superideałom nie jestem w stanie kibicować, a co dopiero im zaufać. Miałem niewiele lat, nie wiedziałem o życiu nic, ale to jedno już tak.

Leszek Milewski

Najnowsze

Hiszpania

Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Kamil Warzocha
0
Casado o porównaniach do legendy Barcy: Zawsze był dla mnie punktem odniesienia

Felietony i blogi

Komentarze

31 komentarzy

Loading...