Mijają kolejne dni, a my powoli zaczynamy przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Tak, tęsknimy za sportem, ale nie możemy być samolubni – powrót do codziennej rywalizacji powinien nastąpić dopiero, kiedy zawodnicy będą po prostu bezpieczni. W NBA jednak – jak donosi ESPN – nie chcą na razie łatwo składać broni. I kombinują jak się tylko da, aby rozgrywki powróciły.
Tymczasem w Polsce padają kolejne bastiony. Sezon zakończyły już ligi siatkarskie, koszykarskie, czy też piłki ręcznej. Wszystko za sprawą prostego rachunku: powrót do gry po długiej przerwie i tak miałby mało sensu, zawodnicy w końcu potrzebują trochę czasu do nabrania formy meczowej, nic na siłę. Do tego nieraz dochodzi trudna sytuacja finansowa. Lepiej było więc po prostu ogłosić mistrza Polski – lub nie, jak w przypadku PlusLigi mężczyzn – i dać zawodnikom nieco psychicznego komfortu, a władzom klubów przestrzeń i czas do łatania wszelkich przecieków w – czasem – wyjątkowo niestabilnych łajbach.
Za oceanem sytuacja przedstawia się nieco inaczej. Nikomu nie widzi się przedwczesne kończenie rozgrywek NBA. W grę wchodzi perspektywa milionów rozczarowanych fanów, a przede wszystkim dużo, dużo pieniędzy. Reporter ESPN Brian Windhorst doniósł, że w kuluarach ligi rozmyśla się nad kilkoma rozwiązaniami – w myśl zasady: byle po prostu doprowadzić sprawę do końca.
Pomysł pierwszy: dokończenie sezonu w Las Vegas na terenie zamkniętego kasyna. Jak by to wyglądało? Zawodnicy i trenerzy zamknięci pod jednym dachem. Kierunek – od hotelu, do hali i tak w kółko. Do tego oczywiście brak publiczności, brak kontaktu z jakimikolwiek osobami z zewnątrz. Wszyscy w jednym sosie, przyprawieni może komentatorami i kilkoma reporterami – którzy posłużą jako pośrednicy pomiędzy biegającymi po parkiecie milionerami, a zgromadzonymi przed ekranami kibicami. No i co myślicie? Taki kiepski substytut, nie?
Pomysł drugi: niemal ten sam co pierwszy. Z tym, że zamiast do Las Vegas, kluby wysłane na Bahamy, gdzie duża sala bankietowa zostanie przekształcona na koszykarskie boisko. Czemu akurat ta lokalizacja? Przede wszystkim: ciepły klimat (który rzekomo dobrze radzi sobie z wirusem) i niska liczba zachorowań. Na obecny moment na Bahamach odnotowano tylko dziewięć przypadków zakażenia SARS-CoV-2, a pierwszy 15 marca, więc czasu już trochę minęło. Wszelkie zasady dotyczące zakwaterowania i meczów, zapewne oczywiście wyglądałyby tak samo, jak w przypadku Vegas: brak publiczności i pełna izolacja członków zespołu.
Pomysł trzeci: przejęcie obiektu jakiegoś akademickiego zespołu z środkowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych, gdzie przypadków zachorowania również naliczono stosunkowo niewiele. Patrząc pod kątem budżetowym, pewnie najwygodniejsza opcja.
To oczywiście wstępne i nieoficjalne propozycje. Do ich realizacji daleka droga. NBA podobno brało inspirację od Chińczyków, którzy planowali dokończyć sezon swojej koszykarskiej ligi na odizolowanym, wolnym od koronawirusa terenie. No właśnie, planowali, bo wcale się to nie udało. Początkowo rozgrywki miały zostać wznowione na początku kwietnia, teraz mówi się o końcówce tego miesiąca, lub początku maja. Patrząc jednak na rozwój pandemii w obu krajach, wielki sport prędzej powróci do Kraju Środka, niż Stanów.
W tym miejscu warto przywołać słowa LeBrona Jamesa. Kilka tygodni temu, jeszcze kiedy rozgrywki NBA nie zostały zawieszone, koszykarz wypowiadał się absolutnie skrajnie: bez kibiców nie gram. Ostatnio nieco przyhamował, ale wciąż trzyma się swojego stanowiska: – Czym jest sport bez fanów? Nie ma w tym ekscytacji. Nie ma płaczu. Nie ma radości – mówił w podcaście Road Trippin. A potem podkreślał, że nie widzi mu się przebywanie w hotelowej kwarantannie z setkami innych zawodników. I wiecie co? My się z nim poniekąd zgadzamy. Wyobraźcie sobie finały NBA przy pustych trybunach, wyglądające jak treningowy sparing. Najgorszy półśrodek. A na dodatek niezbyt bezpieczny. Może po prostu zostańmy w domach?
Fot. Newspix.pl