Klasnąć uszami stojąc na rękach i drapiąc się lewą stopą pod prawą pachą? Wyhodować afro w ciągu tygodnia? Przebiec Maraton poniżej dwóch godzin? Naprawdę nie wiemy, czy Martin Chudy mógł zrobić dziś cokolwiek więcej ponad to, co odstawił w Zabrzu. Stąd – fanfary – pierwszy raz w tym sezonie przyznajemy piłkarzowi ekstraklasy notę 10!
Nie byłoby wygranej Górnika z Jagiellonią, gdyby nie cuda wyczyniane przez Słowaka. Możliwe, że nie byłoby nawet remisu, co ma swoją wymowę w momencie, gdy zabrzanie strzelili aż trzy gole. To był popis na miarę gitarowej solówki Jimmy’ego Page’a w Stairway to Heaven. Chudy w formie z dziś uratowałby i Titanica, i dinozaury przed wyginięciem. Jagiellonia oddała dziesięć celnych strzałów, miała dwa rzuty karne, a Górnik i tak skończył z czystym kontem. Naprawdę, mniej zaskoczeni niż zerem po stronie zdobyczy Jagi w dniu dzisiejszym będziemy, jak Burek powie w Wigilię, że przechodzi na weganizm.
Nikt nie dał mu dziś rady. Ani wicelider klasyfikacji strzelców Jesus Imaz, który strzelił z karnego obok bramki, wymownie spoglądając później na punkt oddalony jedenaście metrów od bramki i na grząską murawę, od której przy każdym kopnięciu wraz z piłką odrywała się spora ilość wody. Ani Taras Romanczuk, którego strzał z karnego był co prawda celny, ale trafił w nogi Martina Chudego.
Z pokonaniem Chudego nie dał sobie rady nawet doskonale dysponowany Juan Camara, który najczęściej kręcił obrońcami zabrzan i który wywalczył drugiego z karnych, wbijając się przed próbującego wybić piłkę Borisa Sekulicia. On miał z kolei najdogodniejszą okazję z gry – przyjął, wyczekał, by będąc kilka metrów od bramki widzieć tylko cel i golkipera zabrzan. Ten rzucił się instynktownie i popisał się paradą kolejki, jak nie w ogóle całej rundy.
O pomniejszych sytuacjach nie ma nawet co wspominać – Chudy radził sobie w nich wzorowo. Piłka odbijała się od murawy bardzo nieprzyjemnie, nieprzewidywalnie, a jednak on nie popełnił choćby jednego błędu. Okej, po rzucie rożnym bronił strzał rywala wyglądający łatwo na raty, ale babola wartego bramkę dla Jagi udało mu się i tutaj ustrzec. Zresztą chwilę później starł tę niepewną interwencję chwytając mocną, płaską dobitkę.
Gdy więc twój bramkarz gra tak znakomite zawody, zwyczajnie nie wypada, by poszły one na marne. Ale choć ofensywa Górnika grywała w tej rundzie nie raz i nie dwa mecze bardzo dyskretne z przodu, to dziś była piekielnie groźna. Co w połączeniu z wysoko ustawioną i niezbyt pewną obroną Jagiellonii – zarówno jako całość, jak i rozbierając ją na jednostki – dało mnóstwo szans, by podrasować bilans strzelecki. Zwłaszcza dla Jesusa Jimeneza i Igora Angulo.
Ten pierwszy miał dziś wyjątkowego pecha. Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że hat-trick podparty asystą mógł dziś zanotować z palcem w nosie. Zamiast tego ma tylko jednego gola, bo:
– przy bramce na 1:0 trafił będąc sam na sam z Sandomierskim w słupek, piłkę do siatki wpakował idący za akcją Angulo;
– przy golu na 3:0 uderzył głową w słupek, najlepiej w sytuacji odnalazł się raz jeszcze Angulo i ustalił wynik meczu;
– Angulo zmarnował z kolei szansę na hat-tricka po świetnym podaniu od Jimeneza, uderzając obok bramki Jagiellonii.
A przecież była jeszcze okazja przy stanie 1:0, gdy wracający Pospisil w ostatniej chwili zblokował uderzenie Hiszpana. Jimenez zagrał jednak mimo to niewątpliwie na bardzo wysoką notę. W ogóle były to jedne z lepszych zawodów w jego wykonaniu, od kiedy podpisał kontrakt z zespołem ze Śląska. Zresztą nie tylko on. Podobał nam się Bainović, którego zagranie za linię obrony do Jimeneza w pierwszej połowie było palce lizać, z tej samej półki, co asysta w starciu z Rakowem. Porządnie wyglądał Zapolnik, którego wygrana główka była zalążkiem gola na 1:0. Super wyglądał też Wiśniewski, jego starcia z Bidą wyglądały jak pojedynki wyjadacza z juniorem. Kasował go raz za razem, a to w powietrzu, a to idąc z nim w pojedynek na ziemi. Teoretycznie raz dał się przechytrzyć, jego wejście Bartosz Frankowski wycenił na rzut karny numer jeden, ten zmarnowany przez Imaza. Ale o ile interwencja Ściślaka na Bidzie z drugiej połowy mogła być oceniona jako przewinienie – a nie została – to w tym przypadku nie jesteśmy przekonani. Ba, nawet Bida w przerwie meczu nie wyglądał na takiego. „Sędzia podyktował, więc karny” – wiadomo, co tutaj można znaleźć między wierszami.
Lubisz się nad nami znęcać, ekstraklaso. Kiedy meczów na horyzoncie dziesiątki, serwujesz nam mecze tak śmieciowe, że nawet szczury by na nie nie spojrzały. A kiedy wiadomo, że czeka nas długa rozłąka, wlatuje taki mecz. Kompletnie popieprzony, w którym żaden wynik, włącznie z jakimś absurdalnym 5:5, nikogo by nie mógł zdziwić.