Reklama

Adam. Bramkarz, który został burmistrzem

redakcja

Autor:redakcja

11 grudnia 2019, 12:14 • 15 min czytania 0 komentarzy

Adam Bolek to zapewne jeden z niewielu bramkarzy, którzy zostali włodarzami miasta, a już na pewno jedyny burmistrz, który zatrzymywał strzały piłkarzy Widzewa, Polonii czy Legii. Ma na koncie grę przeciwko kadrze Jerzego Engela, jego dwóch bramkarskich wychowanków zakładało koszulki reprezentacji Polski – młodzieżowej i seniorskiej, a on sam stał między słupkami reprezentacji samorządowców. Większość kariery spędził w Pilicy Białobrzegi, a dziś jako burmistrz tego miasta zapewnił czwartoligowcowi profesjonalną bazę treningową. Wciąż jest obecny w klubie – szkoli golkiperów, którzy w przeciwieństwie do niego nie muszą już kraść babcinych rękawiczek, żeby spełniać marzenia. W rozmowie z nami opowiada o swojej barwnej karierze, którą opisuje także w książce pt. „W klatce”.

Adam. Bramkarz, który został burmistrzem

Ciągnie pana na boisko? Widziałem, że ostatnio zagrał pan w sparingu Pilicy Białobrzegi z Mazowszem Grójec.

Kocham piłkę i wszystko co z nią związane. Jestem trenerem, zapisałem się na kurs sędziowski, ciągnie mnie na boisko. Trudno się dziwić, że po tylu latach gry ciągle chce się wracać. Ja to kocham, kochałem i będę kochał, taki już jestem.

Większość życia spędził pan w Białobrzegach, gdzie początki nie były łatwe. Pierwsze rękawice trzeba było sobie zrobić samemu.

To były lata 80., nie było takiego sprzętu jak dzisiaj. Pierwsze mecze grałem w rękawiczkach babci, w których chodziła do kościoła. Były skórkowe, więc piłka się do nich przyklejała i nie bolało. Piłki były znacznie cięższe, zmieniały się pod wpływem deszczu. Trzeba było sobie radzić samemu, nie stać mnie było na sprzęt, więc sam go sobie zrobiłem. Na robotnicze rękawiczki naszyłem gąbkę z paletek do ping ponga, to były moje pierwsze dobre rękawice. Dopiero po zmianie ustroju pojawił się profesjonalny sprzęt i mogłem sobie coś kupić. A babcia chyba nawet nie wiedziała, że jej te rękawiczki kradłem…

Reklama

Jakie marzenia miał Adam Bolek, kiedy zaczynał karierę na bramce?

Realne. Wiedziałem, że moje warunki fizyczne nie dawały mi szans na grę na wysokim poziomie. Natomiast zawsze wyznaczałem sobie możliwe do realizacji marzenia, dlatego chciałem zagrać w Radomiaku. To było coś, klub, który niedawno grał w Ekstraklasie. Chciałem też zagrać w trzeciej lidze, o którą długo się obijałem, zanim udało się tam dostać.

Marzenie związane z Radomiakiem okazało się słodko-gorzkie. Udało się je spełnić, ale przygoda była krótka, zakończona spadkiem i zobojętnieniem wobec tego klubu.

Trafiłem na ciężki organizacyjnie czas dla Radomiaka. Nie było kokosów. Poza tym szybko nabawiłem się kontuzji pleców, z którą zmagałem się całą rundę. Z treningu i gry nie miałem satysfakcji, a forma nie była maksymalna. Fizycznie to był męczący czas, psychicznie też, bo walczyliśmy o utrzymanie. Na wiosnę zdobyliśmy ponad 30 punktów, ale i tak nie udało się zostać w lidze, a spadać nigdy nie jest przyjemnie. Natomiast mam też miłe wspomnienia: kibice, pełny stadion, zainteresowanie mediów – to był inny świat. Miałem propozycje, żeby zostać w klubie, ale nie skorzystałem z niej z uwagi na tę kontuzję. Nie chciałem grać na pół gwizdka, a okazało się, że tuż po odejściu udało mi się uraz wyleczyć. Żałowałem tej decyzji, gdybym był pewien, że wyleczę kontuzję, zostałbym w Radomiaku. Zdrowy mogłem rywalizować z każdym.

Innym spełnionym marzeniem, choć chyba nieoczekiwanym, był mecz przeciwko reprezentacji Polski. W Mazowszu Grójec zagraliście z kadrą Jerzego Engela.

Niespodziewana sytuacja, pamiętam ten mecz do dziś. Śmieję się, że ja go bardziej oglądałem niż w nim grałem, bo wszystko działo się tak szybko, że to był nieosiągalny poziom. Wyjście na boisko obok Jurka Dudka to było przeżycie, mimo że nie byłem już młodym chłopakiem. Stanąłem naprzeciw najlepszym polskim zawodnikom, którzy zaraz mieli zacząć eliminacje do mundialu w 2002 roku. Bardziej pamiętam sam mecz niż to, co działo się przed i po nim, to chyba przez stres. Miałem może trzy dobre interwencje, wpuściłem cztery gole, ale to było przeżycie. Przyszło 5000 ludzi, dostawiono trybuny… Pamiętam, że wszyscy fotoreporterzy ustawili się naprzeciwko reprezentacji, a my staliśmy obok jak sieroty. Nikt nawet nie zrobił nam zdjęcia, szkoda, bo to byłaby fajna pamiątka. Ale w Przeglądzie Sportowym były składy, tam nazwisko Bolek i mam to do dziś.

Reklama

Skoro jesteśmy przy reprezentacji, to warto wspomnieć, że wychował pan reprezentanta Polski, Sebastiana Przyrowskiego.

Do dziś jestem z tego dumny, tym bardziej, że on zawsze podkreśla, kto był jego pierwszym trenerem. Zacząłem proces, który zakończył się dojściem do kadry. To był chłopak stworzony do bronienia, gdyby nie problemy natury osobistej, grałby dłużej w reprezentacji i oglądalibyśmy go w dobrym, zagranicznym klubie. Znam kulisy tego, co się działo, ale nie chcę o tym mówić, bo mnie do tego nie upoważnił. Niech to zostanie między nami, bo do dziś mamy bardzo bliskie relacje. Sebastian nie miał rodziców, wychowywała go babcia, więc traktował mnie trochę jak ojca. Teraz sprawdza się jako trener bramkarzy; jako chłopak z Białobrzegów osiągnął chyba najwięcej i zawsze się nim chwalimy.

To prawda, że tuż przed transferem do Ekstraklasy mógł pan z nim rywalizować o miejsce w bramce Energii Kozienice?

Tak, trener Jan Makowiecki szukał drugiego bramkarza i podpowiedziałem mu Sebastiana. Był na treningach, jeździł na sparingi, ale dostał ofertę z Groclinu i wybrał słusznie. Nawet gdybyśmy rywalizowali, to nie za długo. Każdy trener, który na niego spojrzał, widział ogromny potencjał.

Jak to jest, że Pilica słynie z bramkarzy? Wspomniany Przyrowski, pan jest znany i ceniony w regionie, Paweł Młodziński grał w reprezentacji Polski juniorów.

Paweł to też trochę mój wychowanek, chociaż nie chcę się zbytnio chwalić, bo miałem z nim styczność w trampkarzach. Przychodził na treningi, podglądał mnie, natomiast później miał świetnych trenerów, dzięki którym dotarł do kadry. Nie wiem czy to moja zasługa, ale nieskromnie przyznam, że młodszym chłopakom poświęcałem dużo czasu, sprzedawałem to, co wiem i umiem, tak jest zresztą do dziś. Może byłem dla nich wzorem? To by pokazywało, że takie osoby są potrzebne. Wcześniej wzorem był Jacek Kacprzak, każdy tutaj chciał nim być. Może więc właśnie tak było, że ci chłopcy najpierw chcieli być Bolkiem, a dopiero potem Dudkiem.

Wspomniał pan o Jacku Kacprzaku, ale to nie jedyny piłkarz z pola Pilicy, który zrobił karierę, jest też Bartłomiej Niedziela. Trzeba przyznać, że jak na niewielki klub to spory sukces.

Rzeczywiście. Jacek to bardzo utytułowany zawodnik: Liga Mistrzów, Legia, kluby zagraniczne, Bartek długo gra w pierwszej lidze. To są bardzo pracowici ludzie. Oprócz talentu trzeba bardzo dużo pracować. Kacprzak, Młodziński, Niedziela, Przyrowski – to przykłady pracowitości, podparli nią talent. W każdym klubie znajdują się tacy chłopcy, kwestia na jakiego trenera czy działacza trafisz. Kto cie zobaczy, wypromuje, poleci. To złożony proces, a nasi chłopcy mieli szczęście. Białobrzegi często gościły zespoły ekstraklasowe, jesteśmy blisko Warszawy i był tu klimat do piłki. Mieliśmy tez fajnych trenerów młodzieży. Włodzimierz Leszczyński i Krzysztof Rudzki całe serce wkładali w klub i w nas. Po treningach robili dodatkowe zajęcia, rozmawiali z rodzicami, potrafili nawet przełożyć kartkówki w szkole, bo jechaliśmy na mecz. Nie powiem, że dziś zdarza się to rzadko, ale trudno znaleźć ludzi z taką pasją, nie patrzących na finanse. Być może dzięki temu kilku z nas obiło się o ligi centralne.

Pasja była chyba kluczowa, bo w książce wspomina pan, że z piłki na tym poziomie wyżyć się nie dało.

Jedyną motywacją w takich ligach jest chęć zdobycia czegoś. Nawet jak się dostanie parę złotych za mecz, dietę, to bez znaczenia. Nie myśleliśmy o pieniądzach, tylko założeniu butów, koszulki i grze. To były trochę inne czasy, dziś mając kontakt z młodzieżą muszę przyznać, że to się zmieniło. My jako trenerzy też musimy zmienić podejście do młodych. Byliśmy wychowani na trzepakach, graliśmy gdzie się dało. Teraz młodzi mają wszystko: hale, sztuczne boisko. Jeśli dołożą do tego pracę i zaangażowanie, to coś z tego będzie, bo talenty są w każdym roczniku.

Problem finansów w klubie był największą bolączką w tamtych czasach? W pana książce często przewija się kłopot z dojazdem na mecz.

Problemów było kilka. Nie mieliśmy sprzętu, graliśmy w tym, co mieliśmy sami. Na mecze się czasami nie jeździło, bo nie było czym. Pilica była klubem międzyzakładowym, teoretycznie zakłady miały dawać samochód na transport… Raz dawali, raz nie. Najgorszym bólem było zawsze czekanie czy coś przyjedzie. Modliliśmy się o to, ale czasami nikt nie przyjeżdżał, to była dla nas tragedia. Cały tydzień trenowaliśmy przecież po to, żeby sprawdzić się w meczu. Problem był też taki, że nie mieliśmy gdzie się przebrać, przychodziliśmy na mecz już w strojach. Boiska były fatalne, dla mnie to miało szczególne znaczenie, bo jak piłka skoczyła, to była wina bramkarza. Nikt nie widział, że gramy na łące, a przed bramką są kałuże. Tyle że szczerze mówiąc dopiero dziś widzę to jako problem, wtedy nam to nie przeszkadzało – no poza tym brakiem transportu. Byliśmy zafascynowani samą możliwością grania.

Ale nie zawsze tak było. W szatni seniorów pasja czasami ustępowała miejsca finansom. Bolało pana, że dla niektórych kasa była najważniejsza i stanowiła jedyną motywację.

Zawsze mnie to bolało. Miałem szczęście, że piłka nie była moim głównym źródłem dochodu, może dlatego miałem skrzywione spojrzenie. Byli w drużynach chłopcy, którzy piłkę traktowali jako podstawową pracę. Niektórzy faktycznie mogli być zdesperowani na tyle, że nie chcieli grać póki nie dostaną wypłaty. Natomiast jeśli ktoś myśli o pieniądzach gdy wychodzi na boisko, zawsze gra słabiej niż ten, kto myśli o grze. Niezależnie od ligi, psychologia jest tak sama. Można powiedzieć, że za wygraną będzie 10 000 zł i to zadziała motywująco, ale jeśli tak będzie co mecz, to przestanie działać. Najważniejszy jest instynkt zwycięzcy, chęć rozegrania dobrego spotkania. Jako bramkarz wiedziałem, że nie zawsze wygram, jednak dobra postawa była wtedy pocieszeniem.

W pańskiej książce pojawia się też problem sterowania klubami z tylnego siedzenia. O co chodzi?

To był ciężki czas w Pilicy, polityka wdarła się do klubu. Moja przygoda z piłką powoli się kończyła. Zamierzałem jeszcze trochę pograć, ale ktoś chciał się mnie pozbyć zanim sam byłem gotowy do odejścia. Miało to związek z wyborami samorządowymi, miałem w nich kandydować na fotel burmistrza. Ktoś uznał, że gra w Pilicy mi w tym pomoże – i nie ukrywam, pomogła – ale chciano mnie w ten sposób skompromitować. Niezależnie od poziomu, wszędzie zdarzają się takie sytuacje, kiedy ktoś wpływa na czyjeś decyzje.

Dlaczego uwaga pan, że bramkarz powinien pozytywnie motywować?

Pozytywna motywacja zawsze daje więcej niż negatywna. Bramkarze na najwyższym poziome mają specyficzny sposób zarządzania zespołem. Teraz szuka się bramkarzy nie tylko według profilu fizycznego, ale i psychologicznego. Golkiper widzi całe boisko, może skorygować pewne działania, dlatego komunikacja z zespołem jest niezwykle ważna. A pozytywna motywacja jest na dłuższą metę skuteczniejsza niż zjebanie kogoś. Wychodziłem z założenia, że jeśli zwrócę uwagę w ten sposób, to kolega mi się odwdzięczy, włoży nogę tam, gdzie by jej nie wsadził i to się sprawdzało. Dużo mówiłem, ale to były konkrety, a nie wiersze. Im więcej mówiłem, tym mniej miałem roboty.

Bramkarskiego fachu uczył się pan m.in. od Mirosława Peresady i Jana Makowieckiego, dwóch dawnych ekstraklasowych bramkarzy. To pomogło?

Mirosław Peresada był moim pierwszym poważnym trenerem bramkarzy. Bardzo go cenię, wsadził moje spostrzeżenia w pewne ramy, to pozwoliło mi wejść na wyższy poziom. Świetnie uczył techniki, sam był zresztą dobrym, technicznym i niezbyt wysokim bramkarzem, więc wiedział doskonale co robić z takim zawodnikiem jak ja. Z kolei trener Makowiecki zwracał uwagę na aspekty psychologiczne, otworzył mi głowę na kilka rzeczy. Wpajał, że dla bramkarza nie ma strzału nie do obrony. Kwestia ustawienia, wyczucia, nie ma, że nie mogłeś, zawsze można lepiej. Nauczyłem się kontroli piłki, obserwacji boiska, dość późno to do mnie dotarło, choć pewne rzeczy i tak podświadomie robiłem już wcześniej. Na pewno obaj wprowadzili mnie na wyższy poziom gry i myślenia o piłce.

Skoro mówimy o psychologii to może opowie pan o swoich rytuałach przedmeczowych.

Każdy ma jakiś rytuał, ale ja w pewnym momencie przestałem być przesądny. Albo jesteś w formie, albo wierzysz w przesądy. Zacząłem nawet robić na przekór: po dobrym meczu zmieniałem koszulki, rękawice, połowy, nie chciałem mieć jakichś zabobonów. Natomiast przygotowanie do meczu zwykle zaczynałem dzień wcześniej, przede wszystkim od tego, żeby odłożyć wszystkie fizyczne prace na potem. Męczyła mnie też jazda samochodem, więc starałem się nigdzie nie jeździć. Ostatnią noc przed meczem wyobrażałem sobie różne sytuacje i moją reakcje na nie, a rano jadłem lekkie śniadanie, zawsze jajecznicę. Nerwy rosły w szatni, dopóki nie wyszedłem na boisko. Cztery razy do łazienki, pastowanie butów… Nie lubiłem długich odpraw, chciałem jak najszybciej być na boisku. Na rozgrzewce byłem już w raju. Rozgrzewałem się też zwykle tak samo, choć w zależności pod pogody i murawy dodawałem pewne elementy.

Przesądów nie było, ale żony pan na mecze nie zabierał…

No nie, bo raz zabrałem i przegraliśmy… (śmiech) Żona nie lubi piłki, więc do niczego nie zmuszałem. Dopiero kiedy mieliśmy dzieci przychodziła z nimi na mecze, bo chciały zobaczyć tatę. I tak siedziała wtedy gdzieś z boku. Natomiast jak już mecz się kończył i dzieci do mnie biegły, to była piękna chwila. Zwłaszcza, że mam dwie dziewczynki.

Ciężko jest zostać trenerem swoich kolegów z szatni? Panu zdarzyło się to jeszcze w trakcie kariery.

Miałem taki epizod, to ciężka sytuacja. Dzisiaj zrobiłbym to inaczej, popełniłem sporo błędów. Wyniki może i były niezłe, ale sytuacja była niekomfortowa dla mnie i dla nich. Nagle stałem się trenerem kolegów, z którymi grałem. Musiałem od nich wymagać, podchodzić inaczej, to nie jest dobre. Wyciągnąłem wnioski z tego doświadczenia, ale nikomu tego nie polecam. Musi być jasno sprecyzowane gdzie jest granica, której nie można przekroczyć. Takie sytuacje przeszkadzają i zwykle nie trwają długo.

Jako piłkarz został pan trenerem, ale też politykiem, najpierw w starostwie powiatowym. Skąd decyzja, żeby pójść w tym kierunku? Bramkarz niezbyt kojarzy się z polityką.

Nazywam to samorządem, bo polityka to trochę wyższy poziom. Zaczęło się przypadkowo, od wciągnięcia mnie na listę do powiatu. Interesowałem się tym, co dzieje się w regionie, więc zgodziłem się i zostałem radnym, potem członkiem zarządu. Po śmierci sekretarza powiatu dostałem propozycję objęcia tej posady i była to jedna z kluczowych decyzji w moim życiu. Musiałem zrezygnować z ukochanej pracy w szkole, ale postawiłem warunek, że nadal będę grał w piłkę, a to już nie było powszechnym zjawiskiem.

Często pojawiały się opinie, że trochę nie przystoi w weekend tarzać się w błocie w bramce, a na tygodniu w garniturze załatwiać sprawy powiatu?

Docierały do mnie takie glosy, ale czy robiłem coś złego? W zdrowym ciele zdrowy duch, jako sportowiec dawałem przykład innym. Człowiek z pasją ma szerzej otwarty umysł, dzięki temu miasto i powiat korzystały. Nie wstydziłem się nigdy, że w weekend zakładam krótkie spodenki i rzucam się na ziemię, każdy wiedział, że Bolek to bramkarz Pilicy. Gdyby ktoś kazał wybierać: albo samorząd albo piłka, wybrałbym piłkę.

Był jednak moment specyficzny, kiedy już nie jako sekretarz powiatu, ale jako burmistrz wciąż bronił pan w trzeciej lidze.

To było rzeczywiście trochę wydarzenie, które się rozniosło. Nie przeszkadzało mi to, że burmistrz stoi w bramce, ale trudne było to, że jako gmina wspieramy klub, ta relacja mi nie pasowała. Kiedyś była zabawna historia, koledzy z Polonii Warszawa przyjechali do Białobrzegów na mecz ligowy. Mówili mi, że na odprawie połowę czasu poświęcono… na mnie. Mówili, że jak u nas w bramce stoi 40-letni burmistrz, to muszą to wygrać. Przegrali 0:1 (śmiech). Chciałem pomóc klubowi, ale szybko zrezygnowałem, bo przyszedł ktoś, kto mógł mniej zastąpić. Mój wychowanek, Sebastian Przyrowski.

Zamknięcie cyklu.

Dokładnie, coś się skończyło. Potem jeszcze trenowałem, grałem w sparingach, w pucharze, nawet w IV lidze jeden mecz zagrałem. Ale generalnie powiedziałem dość, wiedziałem, że przyszedł ktoś, kto pomoże Pilicy i mogę się odsunąć. Wtedy padł pomysł na wydanie książki i zamkniecie tego rozdziało.

W trzeciej lidze burmistrz-bramkarz zdążył sporo przeżyć. Grał pan przeciwko byłym mistrzom Polski: Polonii, Widzewowi, ŁKS-owi. Pana vis a vis w meczach z Legią był obecny golkiper Radomiaka, Artur Haluch czy nawet Artur Boruc. Które z tych wspomnień jest najprzyjemniejsze?

Właściwie wszystkie, bo dla chłopaka z małej miejscowości był to szczyt marzeń. Grałem przeciwko Borucowi, wygraliśmy 4:0. On zrobił piękną karierę, a ja tu zostałem. Oczywiście był lepszy, ale to takie fajne wspomnienia: grałem z nimi, rywalizowałem, pogadałem. Gra na Widzewie… jak bylem mały kibicowałem Widzewowi z Bonkiem czy Młynarczykiem, który był moim idolem. Zagrałem na tym samym stadionie, po którym stąpali najlepsi piłkarze świata. Dla mnie to było coś, to miało znaczenie.

Zagrał pan tez w reprezentacji Polski samorządowców. Kolejne miłe wspomnienie.

Jestem szczęściarzem. Każdy marzy o grze z orzełkiem na piersi, wysłuchaniu hymnu. Kiedy zostałem burmistrzem, odezwano się do mnie, bo rozeszło się, że jestem dobrym bramkarzem. Tak to się zaczęło, pierwszy mecz grałem w Tychach z Czechami. Poczułem się, jakbym siedział w szatni reprezentacji Polski, zresztą dostałem taką samą koszulkę, w jakiej tydzień temu widziałem Szczęsnego czy Fabiańskiego. Co to jest za uczucie… Stary chłop, 45 lat, a ręce się trzęsą, bo zakładasz koszulkę z orłem na piersi, jaki to jest obowiązek! Zagrałem kilka meczów i zawsze bylem z tego dumny, dziękuję Bogu, że mogłem tego doświadczyć. Późno, ale niektórym nigdy to nie będzie dane. Niby samorządowcy, ale to zawsze reprezentacja.

Wcześniej też zdarzyło się panu zagrać w koszulce z orzełkiem na piersi, ale trochę nieoficjalnie.

Tak, dostałem koszulkę reprezentacyjną od Sebastiana Przyrowskiego. Marzyłem, żeby zagrać w takim stroju i założyłem ją kiedyś na ostatni mecz sezonu, typowy mecz o nic. Zagrałem w niej tylko ten jeden mecz, stwierdziłem, że nie jestem godny tego orzełka. Ale tak było, mam nawet pamiątkowe zdjęcie, a koszulkę zachowałem do dziś.

Teraz już jako burmistrz ma pan ogromny wpływ na rozwój sportu w Białobrzegach. Wystarczy spojrzeć jak rozrasta się stadion Pilicy. Pisał pan, że kiedyś musieliście jeździć na treningi do Radomia, a dziś to Radomiak rozważa przyjazdy do Białobrzegów, żeby korzystać z waszych boisk.

Nie ukrywam, mam na to wpływ i zrobiliśmy wiele dla sportu. Sport jest bardzo istotny w życiu każdego człowieka, zresztą nie tylko sport, jakakolwiek pasja, szczególnie dla młodych ludzi. Chcieliśmy im stworzyć bazę, która zaspokoi nasze potrzeby na kilkadziesiąt lat. To się udało, wybudowaliśmy halę, bieżnię, mamy nową trybunę z zapleczem, boisko że sztuczną trawą. Jeżeli miałem od kogoś wymagać: klubu czy nauczycieli, musiałem im stworzyć warunki. Bez tego zawsze mogli powiedzieć np. że nie ma gdzie trenować. Od tego jest burmistrz, a to jak oni wykorzystają te warunki to inna sprawa. Ja mogę tylko oczekiwać wyników i liczyć, że moja inicjatywa pozwoli nam wychować kolejnego Bolka, Kacprzaka, Niedzielę, Przyrowskiego. Najważniejsze są jednostki. Kto pamięta, że my kiedyś byliśmy drudzy w okręgówce? Nikt. Ale że w tej drużynie grał reprezentant Polski, Sebastian Przyrowski, pamiętają wszyscy. Moja filozofia zarządzania miastem polega na stworzeniu warunków do rozwoju. Znajdą się jednostki, które to wykorzystają.

Rozmawiał SZYMON JANCZYK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...