Gdybyśmy jeszcze kilka tygodni temu usłyszeli, że Lechia Gdańsk wygrała z ŁKS-em Łódź, zareagowaliśmy na taką wiadomość wzruszeniem ramion. Mocniejsza drużyna pokonała słabszą, więc co tu drążyć. Ale skoro ekipa Piotra Stokowca w ostatnich tygodniach w ekstraklasowych bojach nie potrafiła wygrać z nikim i nigdzie, dzisiejsze rozstrzygnięcie urasta do rangi nie lada wydarzenia. Po niemal dwóch miesiącach przerwy gdańszczanie znów zgarnęli trzy punkty.
I okej – o ile nasza liga zazwyczaj wybacza nawet tak długie drzemki, o tyle trzeba przyznać, że w przypadku mającej bardzo wysokie aspiracje Lechii to była już najwyższa pora na przełamanie. Przy porażce strata do lidera byłaby już dwucyfrowa, a tak Pogoń wyprzedza gdańszczan o siedem punktów, a trzeci Piast Gliwice to już tylko cztery punkty straty. Choć generalnie piździ, jakoś cieplej musiało się zrobić kibicom z Wybrzeża po zerknięciu na tabelę.
Zwycięstwo przyszło szybko, łatwo i przyjemnie? No nie do końca. Początek był w zasadzie tak zaskakujący, jak tylko mógł, bo pozytywną rolę odegrał gość, który ostatnio kompromitował się przy każdej możliwej okazji. Jan Sobociński maczał w tym sezonie palce już przy tak wielu straconych bramkach, że aby to odrobić z przodu, musiałby się chyba włączyć do walki o koronę króla strzelców. To mu raczej nie grozi, ale dziś po raz pierwszy w Ekstraklasie pokonał bramkarza rywali. I to naprawdę ładnym strzałem.
ŁKS po tym golu rzucił się Lechii do gardła. Zegar nie pokazywał nawet 20. minuty, a łodzianie mogli już prowadzić trzy do jaja. Najpierw w sporym zamieszaniu pod bramką obrońcy w ostatniej chwili zablokowali strzały Pirulo i Trąbki, a później Ramirez zmarnował świetnie wypracowaną kontrę.
Niestety szybko okazało się, że beniaminek się wypstrykał, do głosu doszła Lechia i mecz zrobił nam się bardzo jednostronny. O ile jeszcze w pierwszym golu było sporo przypadku, gdy Haraslin świetnie zamknął akcję po zgraniu Peszki, o tyle później gdańszczanie błyszczeli w odbiorze piłki i posyłaniu otwierających podań do między obrońców ŁKS-u. Brylował w tym przede wszystkim Kubicki, którzy dwa razy świetnie obsłużył Flavio Paixao i już na początku drugiej części gry Lechia prowadziła 3-1.
Warto odnotować, że dzięki tym trafieniom Portugalczyk już samodzielnie jest najskuteczniejszym obcokrajowcem w historii Ekstraklasy. Czapki z głów!
Ale niewiele też brakło, a mielibyśmy dwa hat-tricki (bramek i asyst), bo Lechia tak się rozochociła, że bardzo chciała strzelać kolejne gole. I nawet strzelała – tyle tylko, że po konsultacjach z VAR-em okazywało się, iż ze spalonych. W ten sposób anulowano trzecie trafienie Paixao, a także bramkę Wolskiego po trzecim otwierającym podaniu Kubickiego.
Ba! I na tym nie koniec, bo z powodu spalonego anulowano także rzut karny, który początkowo sędzia Myć gwizdnął po faulu na Mladenoviciu.
Trzeba więc powiedzieć, że działo się – nawet pomimo tego, iż ostatni gol padł w 50. minucie. Szkoda tylko, że ŁKS nie wytrzymał tego tempa. Łodzianie niby złapali trochę oddechu, ale po dzisiejszym meczu znów wylądowali na dnie tabeli. Pewnie tylko do zakończenia meczu Wisły Kraków, ale z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że w obliczu zwycięstwa Korony strata do bezpiecznego miejsca to już nie jest kwestia jednego meczu, gdyż wynosi cztery punkty.
Fot. FotoPyK