Każdy trener potwierdzi, że w pracy z drużyną równie ważna, jak dbanie o zawodników z numerami od 1 do 11, jest systematyczna praca z piłkarzami, którzy zamykają kadrę meczową. Szczególnie pożądani są rezerwowi zawodnicy ofensywni, którzy nie narzekają pod nosem na swoją rolę, a gdy już pojawiają się na boisku – potrafią w końcówce meczu zrobić różnicę. Modelowy przykład? Nils Petersen.
***
Styczeń 2018. Ostatni miesiąc, kiedy Joachim Loew ma wolną głowę od przygotowywania planu na mistrzostwa świata 2018. Jego reprezentacja ma swoje problemy. Selekcjoner sam czuje, że obrona mistrzowskiego tytułu sprzed czterech lat nie będzie łatwą przeprawą. Coś się wypaliło. Kilku ważnych zawodników skończyło swoje reprezentacyjne kariery, prime kilku następnych przeminął wraz z czasem, a na ich miejsce nie pojawił się nikt, kto znacznie podwyższałby poziom całego zespołu. Obrona mniej zorganizowana, w ataku też nie ma kto strzelać, a styl już ten jakby nie ten, co za najlepszych czasów.
Ale teraz o tym nie myśli. Musi zresetować głowę. Naładować baterie. Zacznie się martwić od lutego. Wyjechał do jednego z ciepłych krajów. Plaża, piasek, słońce, woda, leżaczki, zimne napoje. Przyjemność. Nie wie, że podczas któregoś dnia na wczasach przygląda mu się pewien mężczyzna imieniem Andreas.
Jest porządnie po pięćdziesiątce, ale naprawdę nieźle się trzyma i spokojnie mógłby być dekadę młodszy. Z pozoru klasyczny niemiecki turysta, a tamtejsza wycofana kultura nakazuje wstrzemięźliwość przy rzucaniu się na szyję napotkanemu sławnemu człowiekowi. Na wakacjach nawet selekcjoner ma mieć spokój. Zresztą sam Loew jasno wyznaczył granicę swojej prywatności. Zgrupowania jego drużyny nie są dostępne dla kibiców. Wszystko zorganizowane i poukładane w aptekarski wręcz sposób.
Andreas interesuje się piłką, sam w niej pracuje, z opowieści zna trochę kulis reprezentacji narodowej, więc wie, jak to wszystko funkcjonuje, ale podświadomie czuje, że się nie powstrzyma. Musi zadać swojemu rówieśnikowi jedno pytanie. Tylko jedno, ale za to kluczowe dla przyszłości ważnej dla niego osoby. Układa sobie wszystko w głowie. Chce powiedzieć tak: „Dzień dobry, nazywam się Andreas Petersen i jestem ojcem Nilsa Petersena. Jakie są szanse, że powoła pan mojego syna do reprezentacji na zgrupowanie przed Mundialem?”.
***
– Kiedy ojciec opowiadał mi tę historię, tylko czekałem na jego żenującą puentę. Wyobraziłem sobie, że podszedł do selekcjonera i faktycznie zaproponował mnie do kadry. To byłby spektakularny strzał w stopę. Kiedy skończył opowiadać, głośno się zaśmiałem i pomyślałem, że mam jednak inteligentnego ojca, choć już chciałem go zabić – śmiał się po wszystkim sam zainteresowany.
Andreas zdołał jakoś się powstrzymać, obserwował selekcjonera w milczeniu, a utrzymanie nerwów na wodzy się opłaciło – już pięć miesięcy później syn trafił do kadry bez specjalnej audiencji ojca u selekcjonera.
Powołania się nie spodziewał. Miał już zarezerwowane wakacje. Wiedział, że ekipa Loewa potrafi radzić sobie bez klasycznego snajpera, bo nie opiera swojego stylu gry na dogrywaniu w pole karne. Atakuje cały zespół. Od początku do końca każdy schemat akcji jest rozplanowany tak, żeby bramkę strzelił którykolwiek członek zespołu, a nie jeden wcześniej wybrany. To system, gdzie cały zespół kolektywnie pracuje na sukces, a indywidualności schodzą na dalszy plan.
Petersen nie spodziewał się niczego specjalnego. Zawsze ograniczały go bowiem niedociągnięcia techniczne, nigdy nie był rewelacyjny w grze kombinacyjnej, a kiedy dostawał piłkę w okolicach pola karnego, rzadko przychodziło mu do głowy, żeby rozejrzeć się i poszukać kolegi na lepszej pozycji. Strzelał. I był w tym nawet niezły, ale sam miał świadomość, że kadra to jednak za wysokie progi na jego nogi.
Powołanie go zaszokowało. W Niemczech też przyjęto z pewnym zdziwieniem, ale broniły go statystyki. W sezonie 2017/18 w Bundeslidze w barwach słabiutkiego wówczas Freiburga zdobył piętnaście goli. Mniej tylko do niedoścignionego Roberta Lewandowskiego, który kampanię zakończył z dorobkiem dwudziestu dziewięciu bramek, a więcej od Kevina Vollanda, Marka Utha, Nicolasa Fullkruga, Timo Wernera, Mario Gomeza, Aubameyanga czy Thomasa Muellera. Imponująco.
Został doceniony, ale na Mistrzostwa Świata nie pojechał. Loew wybrał Gomeza i Timo Wernera. Ani jeden, ani drugi nie strzelili w Rosji żadnej bramki. Tak bywa.
***
Od kilku lat Nils Petersen to ikona Freiburga i napastnik bardzo regularny:
2014/15: 12 meczów, 9 goli
2015/16: 32 mecze, 21 goli (2. Bundesliga)
2016/17: 33 mecze, 10 goli
2017/18: 30 mecze, 15 goli
2018/19: 24 mecze, 10 goli
Nie można nie docenić zawodnika, który gwarantuje dwucyfrowa liczbę goli w każdym kolejnym sezonie od wielu lat, a przecież równie często jak w pierwszym składzie, na boisku pojawia się z ławki.
– We Freiburgu znalazłem swoje miejsca na ziemi. Mats Hummels powiedział nawet kiedyś, że jak się tu przyjeżdża, to czuje się coś odmiennego. Tak jakbyś szedł przez klubowy parking i czuł, że wszystkich znasz. Młodego faceta, który wychodzi z samochodu. Starszego, który spaceruje z psem niedaleko stadionu. Młodą kobietę, która na kogoś czeka pod drzwiami budynku. Starszą, która szoruje podłogę. Każdy tak samo serdecznie się do ciebie uśmiecha. Nie ma też tu takiej presji na wynik. Kibice nie wychodzą ze stadionu, kiedy nam nie idzie. Nie buczą. Nie obrażają nas. Doping pozytywny. A z drugiej strony kibice są tu fanatyczni. Jadąc przez miasto, trudno napotkać samochód, który nie ma naklejki z barwami naszego klubu. Ludzie nie potrzebuję tu wielkich tytułów, żeby nam kibicować – roztkliwiał się 30-letni napastnik.
I chyba to jest klucz do zrozumienia, dlaczego Petersen tak dobrze radzi sobie w słabszych klubach, a nigdy nie przebił szklanego sufitu i nie popłynął na szersze wody. Po rewelacyjnym sezonie w Energie Cottbus, dla której na zapleczu niemieckiej elity zdobył dwadzieścia pięć bramek, poszedł do Bayernu Monachium, ale tam absolutnie przepadł, choć w swoim towarzyskim debiucie w nowych barwach potrafił strzelić hat-tricka. Potem dołożył raptem dwie bramki w dziewięciu występach. Nie dał rady. Był zwyczajnie za słaby na Monachium.
Potem zaliczył dwa przyzwoite sezony w Werderze, ale już tam zrozumiał, że to nie jest klub dla niego.
– Kiedy Werder nie radził sobie zbyt dobrze, to presja była tam nie do wytrzymania. Ataki z każdej strony. Nikt na nikogo nie patrzył z sympatią. Wszyscy mieli do siebie pretensje za taki stan rzeczy. To nie było dla mnie. W Bayernie zaś nauczyłem się, że zwycięstwo to nie nic specjalnego. Ot, naturalna kolej rzeczy. Wygrywasz raz, za tydzień drugi raz, za dwa trzeci raz, za trzy czwarty raz. I tak w kółko. Jak przegrasz, to przez tydzień najlepiej nie wychodzić z domu. Masz pracować i tyle, żeby taka sytuacja się nie powtórzyła. To z jednej strony motywujące, a z drugiej trochę chore – wspominał w rozmowie z magazynem 11Freunde.
Sporo o mentalności Petersena mówią też Igrzyska Olimpijskie z 2016 roku, na które wraz z Larsem i Svenem Benderem został powołany, jako jeden z trzech zawodników powyżej dwudziestego trzeciego roku życia. Miał wspomóc młodzież swoją smykałką do strzelania goli. Z Meksykiem i Południową Koreą wszedł na samą końcówkę, ale już ze słabiutkim Fiji wyszedł w pierwszym składzie i walnął pięć goli. Kolejnego dołożył w półfinale, cztery minuty po swoim wejściu na boisko, przeciwko Nigerii, ale w finale nie trafił kluczowego karnego i Niemcy musieli pogodzić się ze srebrnym medalem.
– Smutek to za duże słowo. Nie miałem zamiaru się załamywać. Nie strzeliłem karnego, przegraliśmy, ale w ostatecznym rozrachunku pokazaliśmy fajną piłkę, strzeliłem sześć goli, jestem olimpijczykiem, mam srebrny medal i nie mam się, czego wstydzić – tłumaczył się autor feralnego pudła w serii rzutów karnych.
I taki to jest zawodnik. Poniżej pewnego poziomu nie zejdzie, ale też pewnego poziomu nie przeskoczy.
***
– Christian Streich we Freiburgu nauczył mnie pokory. Pokazał mi, że mam talent, który pozwala mi wstawać o 8 i szykować się do pójścia na boisko, zamiast budzić się o 5 i zaspanym biec do fabryki, żeby tam ciężko pracować na utrzymanie całej swojej rodziny – opisywał swoje szczęście Nil Petersen, który akceptuje każdą decyzję swojego przełożonego i absolutnie nie przeszkadza mu częsta rola jokera.
Tegoroczny zespół wspomnianego szkoleniowca jest pozytywnym zaskoczeniem pierwszej części sezonu Bundesligi. Trzyma się blisko czuba tabeli, regularnie punktuje i prezentuję naprawdę niezły futbol. We wszystkim tym uczestniczy oczywiście Nil Petersen, który w tym sezonie ma na koncie trzy bramki w dziewięciu meczach i jest na najlepszej drodze, żeby podtrzymać swoją chlubną statystykę przynajmniej dziesięciu bramek w każdym kolejnym sezonie w Badenii-Wirtembergii.
I choć nie bije on rekordów z taką regularnością i łatwością jak Robert Lewandowski, to w jednej bardzo sympatycznej klasyfikacji jest najlepszy w całej Bundeslidze. Z sześćdziesięciu siedmiu goli, które zdobył na najwyższym niemieckim poziomie rozgrywkowym, aż dwadzieścia dwa stanowią gole zdobyte po wejściu z ławki. Nikt nie jest w tej kategorii lepszy od niego. I niewykluczone, że jeśli nie zwolni, a nic na to nie wskazuje, jeszcze porządnie w tym roku wyśrubuje ten bilans.
Fot. Newspix
Źródła cytatów: 11Freude, Sport1.de, Bild