Ostatnio wszyscy – i słusznie! – prześcigają się w chwaleniu Roberta Lewandowskiego za to, jaki poziom osiągnął, jakie kręci liczby i jakie bariery przekracza. Naprawdę serce się raduje, gdy tak, krótko mówiąc, zajebistym piłkarzem jest Polak, a nie ktokolwiek inny. I wiecie co: współczujemy dzisiejszym trzy- czy czterolatkom, bo oni będą mogli tylko jak przez mgłę wspominać Lewandowskiego, tak jak niektóre pokolenia niewyraźnie wspominają Bońka, Deynę czy Lubańskiego. Żyjemy w erze jednego piłkarza. Natomiast chcemy odpowiedzieć na pytanie: co dokonania Lewandowskiego znaczą na tle wszystkich napastników w XXI wieku? Stąd ranking najlepszych strzelb w bieżącym stuleciu. Zapraszamy.
Jedna kwestia. Nie ma Messiego, nie ma Ronaldo. Nie ma też między innymi Griezmanna, Muellera, Del Piero czy Tottiego. Dlaczego? Chcieliśmy się jak najbardziej skupić na klasycznych dziewiątkach. I ludziach, dlatego Argentyńczyk i Portugalczyk nie mieli tutaj wstępu. Ale poważnie: zdajemy sobie sprawę, że to jest trudne, bo ktoś się cofnął na starość z pozycją, ktoś w kadrze grał trochę inaczej, ktoś w jednym klubie miał inną rolę niż w drugim. Natomiast myśląc “dziewiątka”, widzimy przed oczami poniższy zestaw, który w pierwszej kolejności miał finiszować akcje zespołu, a dopiero drugim celem była kreacja czy krążenie gdzieś w okolicach pola karnego. Uproszczając: dla poniższych panów szesnastka była lub jest rajem. Pewnie gdzieś się z nami nie zgodzicie, gdzieś pokłócicie, ale jakby co – liczymy na fajną i merytoryczną dyskusję.
Jedziemy!
Kiedy wyruszył z reprezentacją Urugwaju na mistrzostwa świata do Republiki Południowej Afryki, pewnie w najśmielszych snach nie oczekiwał, że do domu wróci ze statuetką dla najlepszego piłkarza turnieju. A jednak – tak właśnie się stało. Diego Forlan zagrał kapitalny mundial, swoimi bramkami oraz naturalną, boiskową charyzmą utorował drużynie drogę do strefy medalowej. A to nie było jeszcze jego ostatnie słowo – w 2011 roku wygrał przecież z Urugwajem mistrzostwo Ameryki Południowej, w finale Copa America ładując dwa gole Paragwajowi.
Jeżeli do tego doliczyć dwa tytuły króla strzelców w La Lidze, okraszone dodatkowo nagrodą Europejskiego Złotego Buta, to można w sumie zapomnieć, jak wielkim niewypałem okazał się transfer Forlana do Anglii.
Fakt – w Premier League nie wyszło mu nic oprócz współudziału w kompromitującej pomyłce Jerzego Dudka. Ale potem Forlan pięknie odbudował swoją karierę na hiszpańskich boiskach. Najpierw w barwach Villarrealu, później w Atletico Madryt. Wiele trofeów na tym nie ugrał, ale nawet na poziomie klubowym udowadniał, że ma smykałkę do błyszczenia w ważnych momentach. Wystarczy przypomnieć finał Ligi Europy z 2010 roku, gdy wpakował dwa gole w starciu z Fulham i zapewnił Atletico zwycięstwo w rozgrywkach.
Mógł pewnie Forlan wycisnąć z tej kariery trochę więcej. Lecz jego dorobek i tak jest wystarczająco okazały, by otworzyć ranking.
Jeden ze snajperów nieoczywistych. Trudno bowiem mówić o wybitnych osiągnięciach strzeleckich, gdy Mandżukić po raz ostatni dobił do bariery dziesięciu goli w sezonie 15/16, a jak ostatnio patrzyliśmy w kalendarz, to trochę grania od tego momentu mieliśmy. Ale, ale:
– wciąż mówimy o wicemistrzu świata. Kto wie, co byłoby z Chorwacją, gdyby nie jego gol z Danią, asysta z Rosją czy bramka z Anglią. Ponadto Mandżukić strzelał cztery lata wcześniej w Brazylii, ma też trzy bramki na Euro. Jakkolwiek spojrzeć: to lepszy bilans z dużych turniejów niż Lewandowskiego.
– wciąż mówimy o zdobywcy Ligi Mistrzów. Gol z Arsenalem w 1/8, gol z Juventusem w 1/4, przerwa od strzelania z Barceloną i trafienie przeciwko BVB w finale.
– wciąż mówimy o finaliście Ligi Mistrzów już z Juve, gdy starał się powstrzymać Real cudowną przewrotką.
Mówimy więc o człowieku, które może nie ładuje rok w rok po 30 goli, ale potrafi być dla drużyny kluczowy. Czy to poprzez ustawienie, czy to poprzez ważne, choć nieliczne bramki. Kogoś takiego też warto mieć w składzie.
Wielu pamięta go przede wszystkim ze względu na sezon 2009/10. I, cholera jasna, trudno się dziwić. Diego Milito sięgnął wtedy z Interem Mediolan po Puchar Mistrzów, zdobywając dwa gole w finale z Bayernem Monachium. Mediolańczycy skompletowali zresztą pod wodzą Jose Mourinho klasyczny tryplet. Zwyciężyli również w Serie A, gdzie Milito zapakował 22 gole i został wybrany najlepszym piłkarzem sezonu. Do tego trzeba doliczyć także triumf w Coppa Italia – zwycięskie trafienie Milito w starciu z Romą.
Masakra. Facet pozamiatał rywali na wszystkich frontach.
Ale to nie jest tak, że Milito łapie się do rankingu tylko ze względu na jeden wystrzał formy. Jasne – zanim trafił do Interu, był niejako poza radarami szerokiej publiczności. Tym bardziej, że nigdy nie zaistniał w reprezentacji narodowej. Jednak Argentyńczyk w Europie tłukł regularnie bramki całymi latami. Zaczął jeszcze na poziomie Serie B, w barwach Genoi. Potem przeniósł swoje talenty do Hiszpanii i walił gola za golem dla Realu Saragossa. Później znów przyszła pora na Genoę, tym razem już bijącą się o czołowe lokaty we włoskiej ekstraklasie. Tam także Milito raz po raz punktował rywali. Wreszcie Inter, gdzie – choć był już po trzydziestce – został w końcu doceniony.
I słusznie, bo zasłużył sobie na to. El Príncipe demonstrował naprawdę wielką klasę przez lata. Nie grał najpiękniej na świecie, nie był zwariowanym południowcem-wojownikiem. Chciałoby się rzec, że po boisku poruszał się niekiedy w trybie ekonomicznym. Ale zawsze z korzyścią dla zespołu. Zawsze bezbłędnie wyczuwał, w którym momencie należy przyspieszyć i zostawić obrońcę w tyle. Klasyczna dziewiątka.
– To nie jest tak, że Inzaghi jest zakochany w bramkach. To bramki są zakochane w Inzaghim – Emiliano Mondonico.
– Ten gość urodził się na spalonym – sir Alex Ferguson.
Kapitalnym piłkarzem był Inzaghi. To znaczy nie takim kompletnym, wybitnym, cudownym, do którego porównywalibyśmy wszystkich innych. Ale miał to coś. Dokładał te cholerną szuflę jak trzeba było, piłki wpadały do siatki, rywale głupieli. Naczelny przykład: oczywiście, że dwie bramki w finale Ligi Mistrzów z Liverpoolem. Ale było i siedem trafień przeciwko Interowi, kapitalny sezon 02/03, kiedy pieprznął 30 bramek w sezonie (co wówczas robiło spore wrażenie). Można wymieniać.
Cruyff: – Chodzi o to, że Inzaghi wcale nie potrafi grać w piłkę. Po prostu zawsze jest tam, gdzie trzeba.
Mniej więcej tak to z Pippo było.
Nie był nigdy wirtuozem kurtuazji ani wzorem do naśladowania, jeżeli chodzi o pozaboiskowe dokonania. Ale i tak każdy trener na świecie oddałby w swoim czasie wiele, żeby mieć go w swojej drużynie. Dlatego, że Carlos Tevez gwarantował nie tylko bramki, choć tych strzelał naprawdę sporo. Był też – a w zasadzie to jest, wszak cały czas reprezentuje barwy Boca Juniors – typem napastnika-pracusia. Potrafił dokręcić rywalom śrubę, zadręczał obrońców na śmierć.
Trzykrotnie przegrywał finały Copa America, ostatecznie kończąc karierę w seniorskiej reprezentacji Argentyny bez żadnego złotego krążka na szyi. Lepiej było na poziomie klubowym – w barwach Manchesteru United napastnik zawędrował na europejskie szczyty, w 2008 roku triumfując w Lidze Mistrzów. Potem niewiele brakowało, a dołożyłby kolejne trofeum w barwach Juventusu, lecz w 2015 roku lepsza w finale okazała się Barcelona. Niemniej – Tevez na boiskach Serie A pokazał się z jak najlepszej strony. No i warto też napomknąć, że na starcie swojej wielkiej kariery, czyli w 2003 roku, Tevez zdobył również Copa Libertadores. Z europejskiej perspektywy trofeum może niezbyt prestiżowe, ale dla sympatyków futbolu z Ameryki Południowej wygląda to inaczej.
Miewał przestoje, kryzysy, podejmował czasem błędne decyzje, które chwiały jego karierą. Niemniej – gdy był w swojej topowej formie, defensorom drużyny przeciwnej pozostawało tylko drżeć z przerażenia.
Podobny przypadek co – uprzedzając fakty – Edinson Cavani. Do ligowego strzelania Higuain jest naprawdę dobry, bo ładował i w Realu, i w Napoli, i Juventusie. Trudno mu liczyć dziwne przygody w Milanie i Chelsea. Natomiast taki Real potrzebował czegoś extra w Lidze Mistrzów, a Argentyńczyk nie był w stanie mu tego dać, dość powiedzieć, że w barwach Realu “Igła” nigdy nie przekroczył bariery… trzech bramek w sezonie Champions League. Owszem, nie grał jakoś dużo, ale z czegoś to się wzięło. Poza tym jego rekord w LM to pięć bramek, więc dajcie spokój.
Argentyna? Potrzebowała go w finale mundialu z 2014, ale pamiętamy: nie trafiał. Jasne, przesądził o wygranej z Belgią w 1/4, ale w kluczowym momencie zawiódł. Zresztą w Copa America z 2016 roku też zaciął się w najważniejszym meczu, mimo że trafiał w 1/4 i 1/2.
Nie chcemy przedłużać: na krajowym podwórku Higuain ci pomoże, co cenne, ale dalej nie. To… nudny piłkarz. Sorry. Jednak wiadomo: jego liczby uprawniają go do miejsca w rankingu.
Jego kariera klubowa pozostawia sporo do życzenia, odstaje od większości, jeżeli nie wszystkich innych napastników wyróżnionych w tym rankingu. Miroslav Klose tylko raz zdobył tytuł króla strzelców Bundesligi – w 2006 roku, zostając zresztą jednocześnie najlepszym asystentem niemieckiej ekstraklasy. Wtedy reprezentował jeszcze barwy Werderu Brema. Później przeniósł się – rzecz jasna – do Bayernu, lecz tam nigdy nie wyrósł na pierwszoplanową postać. Wreszcie – ostatni rozdział swojej kariery napisał w Lazio. Gdzie grał dobrze, czasami nawet świetnie, ale na pewno nie genialnie.
Inna para kaloszy to reprezentacja. Wszak Klose jest najlepszym strzelcem w dziejach mistrzostw świata. 16 goli – wynik, który będzie bardzo trudny do pobicia. A przecież urodzony w Opolu napastnik strzelał na Euro 2008 i 2012. W sumie 19 bramek na wielkich turniejach, zniewalający rezultat.
Klose z niemiecką kadrą wygrał jeden mundial, z innego przywiózł brąz, z kolejnego srebro. Jest też srebrnym medalistą mistrzostw Europy. W strefie medalowej najważniejszych piłkarskich turniejów rozgościł się jak u siebie w domu. Taki dorobek zasługuje na wyróżnienie, nawet biorąc poprawkę na to, że znajdzie się wielu napastników, którzy na polu klubowym strzelali częściej, grali piękniej. Klose to boiskowa inteligencja, to instynkt, to technika użytkowa, pokora w dostosowywaniu się do obowiązków taktycznych. Dlatego zawsze był użyteczny w kadrze i dlatego osiągnął z nią tak wiele.
Liczba bramek, ponad 300, wskazuje, że trzeba go brać do pierwszej dziesiątki i nawet się nie zastanawiać. Ładował we Włoszech, ładował we Francji, od ponad dziesięciu lat nie zjechał poniżej dwucyfrówki. Do tego 48 bramek w kadrze. Maszyna, fenomen, inspiracja.
No, nie.
Jeśli grasz ważny mecz, niespecjalnie licz na Urugwajczyka. Sieknął on co prawda 34 gole w Lidze Mistrzów, ale tylko sześć w fazie pucharowej. Co więcej: nigdy nie trafił na poziomie wyższym niż 1/8. A okazji jednak trochę miał, bo przez sześć meczów, to niesłychane, da się jednak strzelić bramkę.
Dalej: zwycięski Copa America dla Urugwaju? Bez bramki. Za uszy ciągnęli ten zespół Suarez z Forlanem, Cavani grzał łąwę od fazy grupowej, w finale dostał 30 minut, jak było już pozamiatane.
Nie zrozumcie nas źle: to dobry napastnik, wręcz bardzo dobry. Ale taki do ligowej sieczki, niby jak Zlatan, ale bez tego błysku co Zlatan. Musi się znaleźć w zestawieniu, natomiast do najlepszych ma daleko.
Koledzy z Manchesteru United mieli do niego trochę pretensji, że interesował go przede wszystkim własny dorobek strzelecki. „Czerwone Diabły” wygrały, ale Ruud van Nistelrooy nie wpakował piłki do siatki? Holender wsiadał do samolotu czy autobusu z nosem zwieszonym na kwintę. Manchester przegrał 2:3 po dublecie Holendra? Cały zespół pogrążony w żałobie, napastnik w szampańskim nastroju. Z drugiej strony – być może to właśnie ta mentalność pchnęła van Nistelrooya do tak niesamowitych osiągnięć strzeleckich. Na początku XXI wieku Holender po prostu najadł się szaleju – wpadł w strzelecki trans.
Niestelrooy to jeden z najlepszych strzelców w dziejach Ligi Mistrzów. Potrzebował 73 spotkań na strzelenie 56 bramek w tych elitarnych rozgrywkach – to lepsza średnia niż w przypadku Lewandowskiego, Benzemy, Raula, Szewczenki czy Henry’ego. Identyczna jak u Cristiano Ronaldo. Oczywiście w przypadku Holendra nie przełożyło się to ani razu na końcowy sukces w rozgrywkach, ale na polu ligowym van Nistelrooy ma już spore osiągnięcia, takie jak tytuły mistrzowskie w Holandii, Hiszpanii i rzecz jasna w Anglii.
To też jest ważne w przypadku tego snajpera – gdzie grał, tam strzelał. Futbolówka po prostu szukała go w polu karnym, uparcie lądowała mu przed samym nosem. A on korzystał z tego z bezlitosną skutecznością.
Przedziwna kariera. Czy rozmawiając o dwukrotnym mistrzu Europy, mistrzu świata, zdobywcy Ligi Mistrzów, można w ogóle użyć słowa „rozczarowanie”? Niestety tak, bo Torres ma wielkie sukcesy na koncie, ale jego wielkim piłkarzem nazywać już nie można (choć bardzo dobrym – jak najbardziej). Zaczynał karierę w Liverpoolu w fenomenalnym stylu, w końcu do pieprznięcia 25 bramek potrzebował ledwie 34 meczów. I generalnie jego pobyt u The Reds można uznać za bardzo udany, 81 trafień w 142 meczach piechotą nie chodzi.
No, ale odszedł do Chelsea i wówczas coś pękło.
Z jednej strony zrobił Ligę Mistrzów, fakt. Pamięta się mu bramkę z Barceloną, ale dajcie spokój, jaka ona tam była kluczowa. Kluczowe było trafienie Ramiresa, Torres dobił wręcz trupa. Poza tym ile on znaczył w tej Chelsea? W zwycięskiej kampanii LM strzelał jeszcze tylko Genkowi, w finale zaliczył pół godzinki, a grano 120 minut. Drużynowo więc to wszystko Torresowi zatrybiło, bo była jeszcze Liga Europy, ale indywidualnie nie, dość powiedzieć, że zagrał dla Chelsea z 30 meczów więcej, a strzelił dwa razy mniej goli niż dla Liverpoolu.
Rosła półka z trofeami Torresa, malał Torres jako piłkarz. Niezwykły paradoks. Milan – dramat. Atletico – parę przebłysków, ale generalnie kicha. Japonia na dobitkę i koniec kariery.
Narzekamy, narzekamy, ale jednak jest zestawieniu i paru wyprzedza. Cóż, musi tak być. Wspomniane wspaniałe chwile z Liverpoolem, ponadto w tym samym czasie zwycięski gol w finale z Niemcami na Euro i mistrzostwo świata (choć bez gola i jako zmiennik). Dalej jeszcze Euro w Polsce i kolejna bramka w finale.
Trudno włożyć w ramy tego gościa. Powiedzmy tak: jak niedosyt z kariery, to właśnie taki.
Trochę niepozornie rozpędzała się kariera Holendra w Premier League, z różnych zresztą powodów. Ale kiedy Robin van Persie odpalił już na całego, to stał się niemożliwy do powstrzymania dla obrońców. 30 ligowych trafień w sezonie 2011/12, jeszcze w barwach Arsenalu, a w kolejnych rozgrywkach 26 goli dla Manchesteru United. Holender był wtedy prawdziwą bestią, dominatorem. Strzelał nie tylko notorycznie, ale i w pięknym stylu.
Trochę w jego gablocie brakuje trofeów drużynowych – mówimy tylko o jednym mistrzostwie Anglii, paru pomniejszych pucharach. W Lidze Mistrzów holenderski napastnik nigdy nie zatriumfował. Ale z drugiej strony – niedostatki w tym względzie rekompensują nieco wyczyny van Persiego w reprezentacji – dwa medale mistrzostw świata, srebrny i brązowy. To jest kawał historii holenderskiego futbolu. A kultowy już dzisiaj gol szczupakiem przeciwko Hiszpanom w 2014 roku to jedno z najpiękniejszych trafień w całych dziejach mundiali.
W ogóle żaden napastnik nie strzelił w barwach Oranje więcej bramek od van Persiego. To też o czymś świadczy. Szkoda, że jego prime time potrwał stosunkowo krótko. W przeciwnym wypadku lokata mogłaby być znacznie wyższa.
No i tu mieliśmy zgryz. Z jednej strony facet nic nie wygrał, ani mistrzostwa Anglii, ani Ligi Mistrzów, ba, jak Tottenham zaszedł wysoko w europejskiej elicie, to Anglik akurat się leczył i wyszedł dopiero na finał, gdzie jego dyspozycja pokazała, że mimo wszystko nie powinien tego robić. Z drugiej strony mamy jednak świadomość, że może nie mówimy o fenomenie, to za duże słowo, ale o piłkarzu szczególnym.
21 bramek w pierwszym pełnym sezonie Premier League. Potem 25, 29, 30, 17 trafień. Niezwykła ciągłość w cholernie trudnej lidze, na jaką stać jest tylko największych. A i ci najwięksi potrafili się zacinać, co do tej pory nie spotkało Kane’a. Do tego czwarte miejsce z Anglią na mundialu. Oczywiście to wciąż jest brak medalu, natomiast Anglicy o samej strefie medalowej na mistrzostwach świata marzyli przez długi czas. Można się śmiać, że strzelał z Tunezją, Panamą, Kolumbią, ale cholera wie, gdzie skończyliby ten mundial bez tego. Przecież to jest naród tak piłkarsko umęczony, że potrafił nie wygrać z Kostaryką i nie wyjść z grupy. No, a dwa gole z Tunezją to – przypomnijmy – były jedyne trafienia Anglików w wyszarpanym 2:1 meczu.
– Jest niesamowitym piłkarzem. Jeśli pytacie o porównanie go do mnie, uważam, że ma większe możliwości. Potrafi to, co potrafiłem ja, ale dodatkowo ma jeszcze szybkość. Może przejść długą drogę – mówił o nim Teddy Sheringham.
Kto wie, może gdy zrobimy taki ranking za 10 lat, Kane będzie już w pierwszej piątce.
Transparent „Drogba Legend” swego czasu był nieustannie eksponowany przez realizatorów transmisji z londyńskiego stadionu Stamford Bridge. Didier Drogba bez wątpienia na takie uhonorowanie zasłużył, miano legendy należy mu się jak psu buda – 163 gole w barwach Chelsea, triumf w Champions League, cztery mistrzostwa w Anglii, plus dwa tytuły króla strzelców Premier League. I bez liku krajowych pucharów – Drogba wyrósł przecież w Londynie na prawdziwego eksperta od kluczowych trafień w rozmaitych finałach. Czego najdobitniej dowiódł w 2012 roku, przesądzając o losach starcia z Bayernem w Lidze Mistrzów.
Zresztą, fenomen Drogby to nie tylko zdobywane gole, ale przede wszystkim znakomita gra ciałem, zmysł do gry kombinacyjnej, zgoła nieprawdopodobny potencjał atletyczny. To naprawdę wiele mówi, że tacy goście jak Carles Puyol, Nemanja Vidić czy Gerard Pique wymieniali reprezentanta Wybrzeża Kości Słoniowej jako najtrudniejszego napastnika do upilnowania.
Zabrakło Drogbie wyłącznie ukoronowania kariery poprzez triumf w Pucharze Narodów Afryki. Ale i bez tego resume jego osiągnięć robi gigantyczne wrażenie. Oto, jak charakteryzował Didiera jego były szkoleniowiec, Carlo Ancelotti: – Jest wielu zawodników z fantastyczną techniką, którzy z jakichś przyczyn nie stają się liderami. Nie zrobili tak wielkich karier jak by mogli, bo nie mają silnego charakteru, osobowości i odwagi. Potrzebujesz tego wszystkiego tak samo mocno jak techniki. A Didier to wszystko miał. Kiedy dostajesz zawodnik tak utalentowanego, który jednocześnie nie jest samolubem: hai vinto. Wygrałeś. Są liderzy, którzy dużo gadają. Drogba też potrafi to robić przed meczami, ale podczas spotkania przewodzi swoim kolegom dzięki sposobowi gry. Wiem, że niektórzy widzą go jako primadonnę, ale między primadonną a liderem jest tylko centymetr różnicy. Lider używa swojego talentu dla drużyny, primadonna dla siebie. Drogba nigdy nie grał pod siebie. Przypominał mi największych piłkarzy w historii. Jeśli się dobrze czuł, jeśli miał pewność siebie, nikt go nie był w stanie zatrzymać.
Jeden z tych napastników, którzy wielką formę osiągnęli na przełomie wieków. Dość nieszczęśliwie, jeżeli chodzi o ranking obejmujący wyłącznie bieżące stulecie. Ale Szewczenko i tak plasuje się dość wysoko – transfer do Chelsea w 2006 roku praktycznie zakończył jego wielką karierę, to był już wyraźny zjazd formy, lecz wcześniej Ukrainiec niezmiennie był zaliczany do ścisłej czołówki najlepszych napastników na świecie. Można mieć wątpliwości co do Złotej Piłki, którą otrzymał w 2004 roku, ale z przypadku się ona też nie wzięła. „Szewa” grał wówczas kapitalny futbol.
Lista jego sukcesów w XXI wieku jest krótka, lecz i tak całkiem imponująca – triumf w Lidze Mistrzów, mistrzostwo Włoch, parę pomniejszych pucharów. Mnóstwo goli o niezwykłym ciężarze gatunkowym – czy to w Champions League, czy w lidze, gdzie Szewczenko z upodobaniem gnębił rywali zza między. Jest najlepszym strzelcem w historii derbowej rywalizacji Milanu z Interem. A przecież na boisku nie ograniczał się tylko do zdobywania bramek, był również piekielnie kreatywną dziewiątką.
W Premier League mu nie poszło. W reprezentacji zdarzało się błyszczeć, również na wielkich turniejach, ale – co naturalne – kadra Ukrainy ma pewne ograniczenia, których „Szewa” w pojedynkę przeskoczyć nie mógł. Tak czy inaczej – dla fanów świata calcio bez wątpienia stał się postacią kultową, symbolem potęgi Milanu na początku stulecia.
71 bramek w Lidze Mistrzów. Wiadomo, część jeszcze w XX wieku, ale nawet gdy odejmiemy te trafienia – bo to w końcu ranking bieżącego stulecia – Hiszpan i tak wyprzedzi choćby Ibrahimovicia. No i nie wolno zapominać o sezonie 01/02: gol z Barceloną w półfinale, który właściwie pozbawił Katalończyków marzeń, a także bramka w finale z Bayerem, ta otwierająca wynik spotkania.
Oczywiście można zarzucić Raulowi, że nie był jakimś super strzelcem, bo na przykład od sezonu 00/01 nigdy nie przekroczył bariery 20 bramek w lidze, ale 18 trafień w mistrzowskim sezonie 07/08 to też nie jest wynik w kij dmuchał.
– Oprócz umiejętności piłkarskich, powiedziałbym, że był zawodnikiem o wyjątkowej psychice, silnym, wyrazistym i upartym. Był wielkim kapitanem. Kiedy pełniłem funkcję dyrektora generalnego, on był ważnym zawodnikiem w drużynie i bardzo nam pomógł w realizacji naszych pomysłów. Chcieliśmy zbudować grupę i drużynę. Trzeba było dokonać wielu zmian i sprowadzić nowych piłkarzy. Raúl zawsze starał się pomóc i aktywnie uczestniczył w spotkaniach, podczas których należało rozwiązać określone problemy. Wspierał mnie w zarządzaniu zespołem, ponieważ koledzy bardzo go szanowali – mówił o nim Pedrag Mijatović.
Bo tak, rozmawiając o Raulu, nie wolno patrzyć tylko w cyferki. Raul był piłkarzem-instytucją. Kluczowym puzzlem w układance nowej ery Realu. No i był gentlemanem. Żadnej czerwonej kartki przez tyle lat gry? Wręcz niebywałe.
Znamy ludzi, którzy by Francuza z tego rankingu wypieprzyli i wrzucili zamiast niego Mariusza Ujka. Nie ma dobrej prasy Benzema, oj, nie ma, bo jest piłkarzem specyficznym. Nie tak skutecznym, by robić z niego wybitną strzelbę, nie tak zgrabnym, by widzieć w nim kreatora i mózg zespołu. Ale mimo wszystko facet ma tyle zalet, tyle osiągnięć, że spadek na niższą pozycję w tym zestawieniu byłby świętokradztwem.
Po pierwsze jakkolwiek spojrzeć, to na razie on, a nie na przykład Lewandowski, ma bliżej do Raula w klasyfikacji wszech czasów Ligi Mistrzów. Pewnie, nie wyobrażamy sobie, by Polak w końcu Francuza nie łyknął, ale i tak czy siak, 60 bramek nie wzięło się z powietrza.
Po drugie coś tam jednak Francuz wygrał. Ktoś powie: na plecach Ronaldo! E tam. A gol w finale Ligi Mistrzów 17/18 z Liverpoolem (nie dyskutujmy o urodzie), wcześniej dwa trafienia z Bayernem? W innych triumfach Realu już nie był tak kluczowy, natomiast tego ostatniego już mu nie można zabrać, a część uczestników naszej zabawy nie ma nawet takiego osiągnięcia. By uprzedzić fakty – brazylijski Ronaldo.
Po trzecie Benzema ma dziewięć goli w Klasykach z Barceloną. Jak na potencjalne piąte koło u wozu: sporo.
Naprawdę – 95 % napastników zamieniłoby się z Benzemą na osiągnięcia. A że zła prasa… Papier przyjmie wszystko, boisko nie.
Można się czepiać, że nie ugrał niczego z kadrą. Ale z drugiej strony – Leo Messi też nie, a czy to w jakikolwiek sposób deprecjonuje jego klasę? Bzdura. W przypadku Sergio Aguero jest podobnie – jego strzelecki dorobek i liczba sukcesów osiągniętych na arenie klubowej jest na tyle imponująca, żeby przymknąć oko na niedobór złotych medali w barwach Albicelestes.
Aguero to przede wszystkim żywa legenda Premier League. 31-letni Argentyńczyk po angielskich boiskach hasa sobie od 2011 roku i właściwie ani na moment nie przestaje strzelać. Osiem pełnych sezonów w Premier League, sześć razy osiągnięta bariera co najmniej 20 bramek. Nieprawdopodobna regularność – nie powstydziliby się takich statystyk nawet Henry czy Shearer. A przecież Aguero na reputację super-strzelca zapracował sobie już wcześniej, jeszcze w barwach Atletico Madryt. Krótko mówić – strzeleckie eldorado w jego przypadku wydaje się nie mieć końca. Trwa już przeszło dekadę.
Sukcesy? W Anglii Aguero wygrał wszystko. Mistrzowskie tytuły, krajowe puchary. Pełen pakiet. Już teraz Argentyńczyk jest szósty na liście najlepszych strzelców w dziejach ligi. Jeżeli pogra w Premier League jeszcze dwa sezony, na bank uplasuje się w pierwszej trójce, a może i uda mu się również dogonić Wayne’a Rooneya. Brakuje tylko osiągnięć w Champions League, bo Aguero w fazie pucharowej tych rozgrywek właściwie nigdy nie zaistniał. Nawet na etapie półfinału.
Niemniej – ostatniego słowa jeszcze snajper Manchesteru City nie powiedział. Tutaj jest spory potencjał na awans o kilka pozycji.
Wiadomo, że Anglicy liczyli na trochę więcej. Przede wszystkim wierzyli, że Rooney zaniesie ich do medalu któregoś z wielkich turniejów, a jak wiemy tak się nie stało, najbliżej było, gdy Wazza nie mieścił się już w kadrze Synów Albionu. Rooney był też kandydatem Anglików do Złotej Piłki, natomiast najlepszy wynik byłego napastnika Manchesteru United to piąte miejsce. Nieco ponad 2% głosów.
Natomiast czy Rooney rozczarował? No gdzie tam.
Pięć mistrzostw Anglii. Drugi najlepszy strzelec w historii Premier League – przez 11 sezonów nie schodził poniżej dziesięciu bramek. Najwięcej bramek w historii reprezentacji Anglii. Liga Mistrzów, gdzie bramkowo raczej nie błyszczał, ale cegiełkę na pewno do końcowego triumfu dołożył. Nie są to osiągnięcia do przecenienia.
– Nigdy nie widziałem piłkarza tak naładowanego energią jak Rooney. To, jak wyprzedza rywali, to, z jaką intensywnością gra, biega od pierwszej do ostatniej minuty i strzela ciągle z tą samą siłą. Klasa światowa – Gerard Pique.
Cóż, może Anglicy chcieli więcej, ale oni zawsze chcą więcej.
Jeden z symboli hiszpańskiej dominacji w latach 2008-2010. David Villa najpierw został najlepszym strzelcem mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii, gdzie zanotował hat-tricka w zwycięskim starciu z mocną wtedy Rosją, do czego dołożył jeszcze zwycięskie trafienie w starciu ze Szwedami. Dwa lata później hiszpański napastnik jeszcze dokręcił śrubę – pięciokrotnie trafił do siatki podczas mundialu w Republice Południowej Afryki. Zwycięski gol w ćwierćfinale? Autor – Villa. Zwycięskie trafienie w 1/8 finału – Villa. Otwierające trafienie w grupowym starciu z Chile – Villa. Dublet z Hondurasem – wiadomo. Już za same te dwa turnieje Hiszpan zasłużył na wysoką lokatę. W sumie zdobył aż 59 goli w narodowych barwach. Pewnie trochę czasu minie, nim ktoś poprawi ten rekord.
Jednak David Villa to również niezwykle regularny strzelec na niwie klubowej. Transfer do Barcelony średnio mu się udał z powodu straszliwej kontuzji, która pokrzyżowała mu trochę finisz kariery. Ale i tak udało się Hiszpanowi wygrać z Blaugraną finał Ligi Mistrzów w 2011 roku, uświetniony zresztą przez Villę golem na 3:1.
Najlepsze lata jeżeli chodzi o regularność strzelecką David przeżywał jednak nieco wcześniej – w Realu Saragossa, a przede wszystkim w Valencii, gdzie pakował piłkę do siatki jak na zawołanie. Obie te ekipy powiódł do triumfów w Pucharze Króla, nie schodząc ani razu poniżej bariery 15 bramek w sezonie. No i nie należy też zapominać, że Hiszpan miał spory wkład w legendarny już dziś nieomal wyczyn Atletico Madryt, które w 2014 roku zdołało przerwać duopol Barcelony oraz Realu Madryt i zdobyło mistrzostwo kraju. Co tu dużo mówić – kariera przepiękna, bogata w gole i drużynowe sukcesy. W pewnym momencie można było z czystym sumieniem określać Villę najlepszym napastnikiem na świecie.
Bardzo nie chcieliśmy się dać ponieść patriotycznym uczuciom, które wywindowałyby Lewandowskiego pewnie i na pierwsze miejsce. No, a z drugiej strony bardzo nie chcieliśmy dać się ponieść lekceważeniu, niedocenieniu, że skoro to Polak, to musimy być ostrzejsi, nie doceniać jakichś bramek z Mainz czy Czarnogórą. Mamy wrażenie, że nam wyszło i szóste miejsce jest w sam raz. Słuchajcie, w bieżącym roku Robert nie tyle, że wytrzymuje tempo kosmitów, czyli Messiego i Ronaldo, ale ich prześciga. Ma 45 bramek, o cztery więcej niż Argentyńczyk i o 18 więcej niż Portugalczyk. Można z dużą śmiałością założyć jego finisz w klasyfikacji wszech czasów Ligi Mistrzów na trzecim miejscu i pierwszym wśród ludzi. To on roznosił Real w półfinale czterema bramkami. To on w Bundeslidze strzela jak nakręcony i pewnie skończy swoją przygodą tylko za legendarnym Gerdem Muellerem.
Nie można tego wszystkiego lekceważyć. Owszem, wypada też wskazać słabe duże turnieje, wypada wytknąć brak Ligi Mistrzów i przeciętną skuteczność na poziomie fazy pucharowej, ale to wszystko nie może przesłonić klasy Roberta. Jest wybitnym piłkarzem.
– Gram w czasach prawdopodobnie dwóch najlepszych piłkarzy w historii, czyli Messiego i Cristiano Ronaldo. Przyjemnie jest z nimi rywalizować. Czy czuję się gorszy? Nie, jestem w tym momencie na podobnym poziomie, o czym świadczy liczba strzelonych przeze mnie goli – mówił Robert w 2015 roku. Dzisiaj jak nigdy można te słowa brać na poważnie.
Gdyby oceniać całokształt kariery, miejsce El Fenomeno byłoby zapewne na samym szczycie listy. Nawet biorąc pod uwagę makabryczne kontuzje, które – jedna po drugiej – pożerały kolejne pokłady jego nadludzkich możliwości. Jednak nawet licząc wyłącznie dokonania w XXI wieku, nie sposób wyobrazić sobie pierwszą piątkę rankingu najlepszych dziewiątek bez Ronaldo. Jego wyczyny podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii mówią same za siebie. Osiem goli podczas turnieju. W tym dwa trafienia w finale. Czy napastnik może być jeszcze lepszy?
Cóż, najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że odpowiedź na to z pozoru retoryczne pytanie brzmi: tak. Ronaldo był jeszcze lepszy w drugiej połowie lat 90-tych. Ale nawet grając na 80, może nawet 60% dawnych możliwości pozostał najlepszym napastnikiem na świecie.
Po transferze do Realu Madryt w sezonie 2002/03 wciąż oczarowywał, lecz jego magia nie potrwała już długo. Wystarczyło jej na trzy sezony ligowe, gdzie przekroczył barierę dwudziestu trafień. „Królewscy” w tamtym okresie sięgnęli tylko po jedno mistrzostwo Hiszpanii, ani razu nie udało im się zatriumfować w Champions League. Gdzie Ronaldo grał wielkie mecze – jak choćby ten legendarny na Old Trafford, gdy angielska publiczność nagrodziła go owacją na stojąco. No ale summa summarum nie udało mu się doprowadzić galaktycznego projektu Florentino Pereza do sukcesu w Lidze Mistrzów. Real zaczął się pomalutku rozsypywać, podobnie jak sam Ronaldo. Rozczarowaniem okazały się też mistrzostwa świata w Niemczech.
Liczbowo – byli w tym stuleciu więksi niż zdobywca Złotej Piłki z 2002 roku. Znajdą się tacy, którzy dłużej utrzymywali formę, wykazywali się większą regularnością i długowiecznością. Ale Ronaldo nie bez kozery zapracował sobie na ksywkę „Fenomen”. Kiedy odbudował formę po kontuzji, wyczyniał na boisku rzeczy niedostępne dla pozostałych piłkarzy. Szkoda, że potrwało to już tak krótko.
Ach, gdyby Zlatan dorzucił do swojego dorobku choć jedną Ligę Mistrzów, nie byłoby większych wątpliwości – Szwed musiałby jeszcze awansować w tym rankingu, nie wiadomo, czy na złoty krążek, ale na jakikolwiek już na pewno. Niestety Ibrahimović i LM to była para niedobrana. Jak odszedł z Interu, to Inter wygrał w kolejnym sezonie to trofeum, jak odszedł z Barcelony, to i Blaugrana sięgnęła po swoje. Natomiast Szwedowi zbyt wielu osiągnięć nie można odmówić, by miał zjechać w tej klasyfikacji. Swoje jednak w europejskiej elicie nastrzelał: 48 bramek. Do tego worki bramek we Włoszech i we Francji, mówimy o niezbyt udanych przygodach w Hiszpanii i Anglii, a jednak widać dwucyfrówki w jego statystykach.
Nie ma to tamto: Ibra jest królem piłki ligowej.
Obecnie, krótko mówiąc, rozpieprza w pył MLS. Jasne, to nie jest, cholera wie, jak mocna liga, ale też stale się rozwijająca, a Ibra ma 38 lat i niby mógłby nie dać rady. A daje i to jeszcze jak: 52 gole w 56 meczach.
„Jest tylko jeden Zlatan.”
W pierwszej fazie swojej kariery Kameruńczyk był postrzegany jako zawodnik niezwykle utalentowany, ale jednak zbyt krnąbrny, by zrobić wielką karierę. Ponoć brakowało mu pokory. Prędko jednak role się odwróciły. Ci, którzy z Samuela Eto’o zrezygnowali – a zatem trenerzy i działacze Realu Madryt – zaczęli właśnie od afrykańskiego napastnika przyjmować kolejne lekcje pokory, gdy ten rozszalał się na dobre najpierw w barwach Mallorki, a potem Barcelony.
Pierwsze znaczące sukcesy Eto’o odnosił jeszcze w XX wieku, wygrywając z reprezentacją Kamerunu dwa złote medale w 2000 roku – jeden na Pucharze Narodów Afryki, drugi na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney. Ten pierwszy turniej udało mu się zresztą zwyciężyć już dwa lata później. Mało tego, Samuel jest najlepszym strzelcem w historii całego PNA, nawet wyłączając bramki zdobyte w poprzednim stuleciu. Wielkich osiągnięć zabrakło mu tylko na mundialach, choć i tam Kameruńczyk wielokrotnie trafiał do siatki rywali. Czterokrotnie wybierano go najlepszym zawodnikiem Czarnego Lądu.
Jednak najpoważniejsze skalpy w dorobku Eto’o pochodzą rzecz jasna z piłki klubowej. Kameruńczyk w XXI wieku trzykrotnie zatriumfował w Lidze Mistrzów – dwa razy jako zawodnik Barcelony, a raz jako żołnierz w mediolańskiej armii Jose Mourinho. Działacze Dumy Katalonii oddali go do Interu w rozliczeniu za Zlatana Ibrahimovicia. I nie wyszli najlepiej na tym interesie.
Trochę szkoda, że Eto’o brzydko się zestarzał, rozmieniając sławę na drobne. Niemniej – ma za sobą naprawdę wielką i piękną karierę. Przede wszystkim był specjalistą od ważnych bramek – w 2006 roku wyrównał stan finału Ligi Mistrzów na 1:1, co pozwoliło ostatecznie Barcelonie zatriumfować nad Arsenalem. Trzy lata później otworzył wynik dla Barcy w starciu finałowym z Manchesterem United. Kiedy był w swojej najlepszej formie, nie było takiego obrońcy, który dałby sobie z nim radę. Nie dało się Kameruńczyka upilnować. On sam jest zresztą aż nadto świadomy swojej klasy: – Kiedy Ronaldinho pojawił się w Barcelonie, drużyna nie wygrała niczego. Kiedy ja tam trafiłem, wygraliśmy wszystko.
Gdyby jakimś cudem XXI wiek zaczynał się w 2000 roku, nie byłoby wątpliwości. Henry jest pierwszy. Mistrzostwo Europy, trzy gole na tym turnieju, do widzenia państwu. No, ale niestety, XXI wiek zaczął się rok później i tu już jest z nim nieco gorzej, ale skoro mówimy o drugiej lokacie, to jak gorzej? Prawie równie zajebiście.
30 bramek w sezonie, kiedy Arsenal oszalał i wygrał ligę bez porażki.
Finał Ligi Mistrzów, przegrany, ale czym jest finał LM dla Kanonierów? Na pewno nie kolejnym dniem w biurze. Po drodze Francuz przesądził o wyrzuceniu za burtę Realu jedynym golem w dwumeczu, dalej był gol i asysta z Juventusem, jedyne gole w dwumeczu.
Finał mistrzostw świata, również przegrany, ale po drodze zwycięska bramka z Brazylią.
Wygrany finał Ligi Mistrzów z Barceloną, po drodze trafienia z Bayernem i Lyonem. Tak, tutaj Henry grał z boku, ale większość kariery w XXI wieku spędził na szpicy i pozwoliliśmy sobie na to drobne uproszczenie.
Nie mieliśmy więc wątpliwości, że Francuz wszędzie był, wszystko widział, prawie wszystko wygrał. Jego pasówka po długim rogu to jest legendarny strzał.
Lionel Messi: – Gdy pierwszy raz pojawił się u nas w szatni, nie odważyłem się spojrzeć mu w oczy. Miałem świadomość, co zrobił w Anglii.
Czy trzeba dodawać więcej?
Dziewiątka kompletna. Doskonały w obrębie pola karnego, silny, zwinny, kapitalnie grający w powietrzu, skuteczny w dryblingu, przebiegły, błyskotliwy. Nazwalibyśmy go nawet „napastnikiem idealnym”, gdyby nie nieco drażniąca predylekcja do nieprzepisowych zachowań. I nie chodzi tu tylko o nieszczęsne ugryzienia rywali, ale raczej złośliwe faule i nieznośne symulacje. Jednak patrząc na czysto piłkarskie aspekty – Luis Suarez to niekwestionowany gigant, któremu można naprawdę niewiele zarzucić. No bo spójrzmy sobie na przebieg jego kariery – jak wielu innych doskonałych super-snajperów, podbój Europy zaczął od zdemolowania obrońców na holenderskich boiskach. Potem trafił do Premier League, gdzie w rekordowym sezonie 2013/14 przeskoczył konkurencję o głowę i bardzo, ale to bardzo niewiele brakowało, a doprowadziłby Liverpool do wytęsknionego mistrzostwa Anglii.
A potem przyszedł czas na Barcelonę. Triumf w Lidze Mistrzów, okraszony między innymi golem na 2:1 w finale z Juventusem. Wcześniej dublety przeciwko Manchesterowi City i Paris Saint-Germain. W 2016 roku w ręce Urugwajczyka powędrował natomiast Europejski Złoty But, nagroda za 40 bramek w sezonie La Ligi. We wszystkich rozgrywkach Luis nastukał 59 trafień. To jest wynik z kosmosu. To jest poziom, na który we współczesnych czasach wznieśli się wyłącznie Cristiano Ronaldo i Leo Messi.
Wreszcie – reprezentacja. Cztery gole podczas zwycięskiego Copa America w 2011 roku, trzy trafienia na mundialu rok wcześniej, gdy Urugwajczycy zawędrowali do strefy medalowej. Pal licho, że Suarez został po tamtym turnieju zapamiętany przede wszystkim ze swoich możliwości bramkarskich. Grał wspaniale.
Co tu można więcej dodać? Facet ma dopiero 32 lata. Bywał w lepszej dyspozycji niż obecnie, lecz ostatniego słowa jeszcze nie powiedział. Jak wiele jeszcze zdąży wygrać, ilu jeszcze bramkarzy będzie bezradnym wzrokiem obserwować futbolówkę, która po jego strzale wyląduje w sieci? Próżno spekulować. Oddajmy zatem głos Brendanowi Rodgersowi: – Gdybym miał wybrać jednego napastnika do mojego zespołu i nie mógłby to być Messi, wskazałbym na Suareza. Barcelona była drużyną, gdzie wykorzystano wszystko jego atuty. To ktoś więcej niż doskonały strzelec – jest kreatywny, ciężko pracuje, wywiera wpływ na przebieg meczu w różnych płaszczyznach. To zawodnik szanowany nie tylko przez kibiców, ale również przez partnerów z zespołu. Szanują go przede wszystkim za ciężką pracę.
Przygotowali: PAWEŁ PACZUL i MICHAŁ KOŁKOWSKI
Fot. FotoPyk/400mm.pl/Newspix