Reklama

Spacer nad przepaścią tym razem skończył się szczęśliwie

redakcja

Autor:redakcja

14 września 2019, 20:18 • 4 min czytania 0 komentarzy

Ludzie mają różne hobby. Jedni kolekcjonują znaczki, drudzy zbierają monety, trzeci odpalają browara i wylewają swoje żale pod fanpejdżem miejscowej komunikacji publicznej. No a Lechia lubi spacerować nad przepaścią po rozbujanej linie, przyprawiając tym samym swoich kibiców o regularne wizyty u kardiologa. W zeszłym sezonie najczęściej to wszystko kończyło się happy endem, ale na początku tego już tak różowo nie było. Dzisiaj z Lechem się udało i choć zwycięzców podobno się nie sądzi, parę znaków zapytania jednak trzeba postawić.

Spacer nad przepaścią tym razem skończył się szczęśliwie

My naprawdę jesteśmy wyrozumiali, w końcu najczęściej oceniamy zawody co najwyżej wyrównawcze, patrząc z perspektywy poważnej piłki, ale jeśli Lechia chce się rozwijać, musi nauczyć się zabijać mecze. W tę sobotę tego po raz kolejny zabrakło i do końca nikt nie wiedział, czy gdańszczanie sięgną po trzy punkty, czy tylko po jeden. Wiele przecież nie brakowało, by skończyło się na drugim scenariuszu – Kuciak w końcówce przy wyniku 2:1 musiał odbijać strzały Tomczyka, Gytkjaera i Tiby. Gospodarze sami chcieli sobie napytać biedy, ponieważ standardowo przy prowadzeniu w drugiej połowie się cofnęli, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że i jedna, i druga część trwa mniej więcej tyle samo, a bramki liczymy bez zmian.

Kto wie, czy gdyby między słupkami Lechii stał gorszy bramkarz, gdańszczanie jednak tylko by zremisowali?

Kto wie, czy gdyby Żuraw wcześniej wpuścił energicznego Tomczyka, Lech zabrałby się do roboty szybciej i mimo wszystko coś wcisnął?

To są te znaki zapytania, bo choć patrząc całościowo, Lechia była lepsza od przeciwnika, to margines swojego zwycięstwa skróciła do minimum. I nie mówcie nam, że skoro przyjechał Lech, to tak trzeba było zagrać. Ze słabiutką Wisłą Płock wynik w końcówce też kręcił się koło remisu. Po pierwsze – Lechia musi być nieco odważniejsza i pracować nad kontrolą meczu. Po drugie musi być też trochę skuteczniejsza i zamykać spotkanie, gdy można. Niestety Udovicić zmarnował swoją patelnię z trzech-pięciu metrów, kiedy nie trafił głową w bramkę, potem niezłą sytuację zmarnował też Peszko.

Reklama

Ale też jesteśmy o Lechię w miarę spokojni: już po meczu sam Stokowiec przyznawał, że Lechii tej kontroli nieco brakuje i drużyna będzie ten element poprawiać. Trzymamy za słowo.

Krytykowaliśmy? No to teraz pochwalimy, przecież Lechia jednak swój mecz wygrała i w pierwszej części gry wyglądała momentami znakomicie. Plan Stokowca był prosty, ale cholernie skuteczny. Poczekać na Lecha, a gdy ten tylko przekroczy ustaloną granicę, zaatakować go, puścić piłkę do skrzydła i jechać z kontrą. To wychodziło raz po raz i gdyby tylko nie brakowało skuteczności, goście nie mogliby mieć pretensji o czteropak jeszcze przed przerwą.

Naprawdę dobre zawody grał Peszko, które zwieńczył golem (cudowne kluczowe podanie Mladenovicia i świetne zgranie Sobiecha) i co tu dużo mówić: na początku sezonu Sławek jest najlepszym polskim skrzydłowym w lidze. Czy to śmieszne, czy to straszne, czy normalne, oceńcie sami. Niezmordowany był Mladenović, który do kluczowego zagrania dołożył asystę, kiedy obsłużył Nalepę w polu karnym. Sobiech potrafił się utrzymać przy piłce i dać konkret. Profesurę w środku pola grał Łukasik, który w tej układance musiał być kluczowy, skoro Lechia miała właśnie tam rozbijać ataki Lecha.

Na minus: nie dojechał z konkretami Udovicić, głupie straty notował Kubicki, ale gdańszczanie i tak zaproponowali więcej pozytywów niż Kolejorz.

Sorry: nie ma przypadku, że Lecha najpierw przeczytał Probierz, a zaraz po nim Stokowiec. To są starzy ligowi wyjadacze i oni po prostu musieli poznaniaków rozegrać. Kolejorz w ataku jest zbyt schematyczny, zbyt wolny, owszem, Augustyn z Nalepą dobrze się uzupełniali, ale podejmując interwencje, mogli do siebie jeszcze serdecznie machać, wiedząc, że mają czas. Tym bardziej, gdy zabrakło Jevticia, przynajmniej duchem na boisku – wówczas nie było komu kierować tą orkiestrą. Natomiast bramka padła, bo… padła. Przebłysk Amarala, skuteczność Gytkjaera i tyle, nic za tym nie poszło.

A w tyłach? Dramacik. Każda piłka między Crnomarkovicia a Rogne’a powodowała większy lub mniejszy pożar. „To ja mam wybić?”, „Ty wybij”, „Ja przedwczoraj ściszałem telewizor”. Nie ma tam żadnego porozumienia i jak obejrzycie sobie skrót tego meczu, to spokojnie to dostrzeżecie. Lech bywa bezbronny jak niemowlę, zostawia miejsca na budowę supermarketu. I parkingu.

Reklama

Cóż: po przyzwoitym starcie przyszła zadyszka. Pięć meczów i tylko jedno zwycięstwo. Nie chcemy być złośliwi, ale coraz bardziej pachnie to powtórką z Djurdjevicia.

le

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...