To pierwsza nastolatka od Marii Szarapowej na US Open 2006, która wygrała tytuł wielkoszlemowy. W tym sezonie odniosła zaledwie cztery porażki. Gdyby odliczyć mecze przegrywane przez urazy, musielibyśmy się cofnąć do lutego, żeby zobaczyć jak schodzi z kortu pokonana. Tak wielki sukces odniosła jako pierwsza Kanadyjka w historii. Gratulowali jej premier, Toronto Raptors i miliony rodaków. Bianca Andreescu zawładnęła nowojorskimi kortami.
Choć publiczność – mimo że z pewnością była świadoma znaczenia tego wydarzenia – nie była zadowolona z tego, że to właśnie Andreescu wygrała US Open. Bo naprzeciwko niej stała przecież Serena Williams. Amerykanka wciąż bezskutecznie próbuje wyrównać rekord wygranych turniejów wielkoszlemowych Margaret Court (gdy Serena wygrywała pierwszy taki tytuł, Bianki Andreescu nie było na świecie!). Brakuje jej jednego. Taka sytuacja utrzymuje się od Australian Open 2017, gdy najlepsza okazała się po raz ostatni. Potem przyszła ciąża, trudny poród i jeszcze trudniejszy powrót na korty.
Ale od tamtego czasu w finale była czterokrotnie. Dwukrotnie na wimbledońskiej trawie, dwa razy w swojej ojczyźnie. Za każdym razem przegrywała jednak w dwóch setach, zwykle gładko. Angelique Kerber na Wimbledonie 2018 ograła ją 6:3 6:3, Naomi Osaka w Nowym Jorku 6:2 6:4. W tym roku pogrążyła ją za to Rumunia. Najpierw Simona Halep oddała jej zaledwie cztery gemy i wygrała 6:2 6:2 w Londynie, a potem Bianca Andreescu – Kanadyjka, ale z rumuńskimi korzeniami – wygrała 6:3 7:5 w Nowym Jorku. Choć w tym roku Serena zachowała spokój, choć nie zdenerwował jej sędzia, znów schodziła z kortu pokonana.
A mogła przegrać nawet wyżej. Tyle tylko, że Biancę sparaliżowała w końcówce perspektywa odniesienia tak wielkiego sukcesu. Przez niemal cały mecz Kanadyjka grała genialnie, wybitnie. Ręka nie zadrżała jej ani na moment. To było jak oglądanie doskonale naoliwionej maszyny przy pracy. O awarii nie było mowy. Jej forehand, choć nieustannie wydawało się, że w końcu musi uderzyć nim poza linię, wciąż trafiał w cel. Innymi słowy: była jak… Serena Williams sprzed kilku lat. I gdyby tak zostało do samego końca, to Amerykanka znów ugrałaby tylko cztery gemy.
Ale przy 5:1 i własnym serwisie Biance odłączono prąd. Nagle wszystko przestało jej wychodzić. Dwa dni temu w podobnej sytuacji odrobiła straty w meczu z Belindą Bencić, gdy Szwajcarka absolutnie się zacięła, a Andreescu utrzymała nerwy na wodzy. Dziś jednak była nie goniącą, a gonioną. I nic nie mogła na to poradzić. Williams najpierw ją przełamała, potem wygrała swojego gema serwisowego, a potem ten schemat powtórzyła. Zrobiło się 5:5. A o tym, że Andreescu miała po drodze piłkę mistrzowską, już nikt nie pamiętał. Trybuny szalały, pani sędzia musiała co chwila uspokajać kibiców. Atmosfera przypominała bardziej mecz piłkarski (a te są w Stanach przecież coraz bardziej popularne) niż tenisowy.
Ale ekstaza publiczności była przedwczesna. Bo Andreescu ocknęła się z letargu. I to na tyle skutecznie, że nie tylko utrzymała swój serwis, ale też po chwili przełamała Serenę, równocześnie zostając mistrzynią. Mogła się cieszyć, mogła świętować. Choć na początku – chyba w lekkim szoku – była w stanie tylko złapać się za głowę. Zresztą nie dziwimy jej się. Bo powtórzmy jeszcze raz – ta dziewczyna cztery miesiące tego sezonu straciła na leczeniu kontuzji. Wciąż jest nastolatką, o niecały rok starszą od Igi Świątek. Jeśli się postara, może dołożyć jeszcze dwa tytuły wielkoszlemowe przed 20. urodzinami. Owszem, była faworytką do wygrania US Open. Ale choćby na początku roku nikt na nią nie stawiał. Ba, wielu nawet o niej nie słyszało.
Bo w pierwszym notowaniu rankingu w tym sezonie uplasowała się na… 106. pozycji! Potem jednak doszła do finału turnieju w Auckland i wygrała małą imprezę w Newport Beach, dzięki czemu podskoczyła 68. miejsce. Wysoko wywindował ją triumf w Indian Wells. Potem – po przerwie spowodowanej wspomnianą kontuzją – wygrała w Toronto (zresztą z Sereną Williams, ale rozegrały tam tylko cztery gemy, potem Amerykanka skreczowała) i teraz, w US Open. Wszystkie triumfy odnosiła więc na swoim kontynencie – w Ameryce Północnej. Zaryzykujemy tezę, że gdyby w USA odbywały się teraz jeszcze kolejne, wielkie turnieje, to też padłyby jej łupem.
Najbardziej niesamowite w Andreescu są jednak nie same sukcesy, ale to, że gdy patrzy się na jej grę, to gołym okiem widać, skąd one się wzięły. Dostrzec za to nie da się żadnej z pozostałych wymienionych tu rzeczy. Nie widać, że jest nastolatką. Nie widać, że jeszcze niedawno była poza pierwszą setką rankingu. Nie jest elektryczna, nie myli się, nie popełnia prostych błędów. Wręcz przeciwnie – gra pewnie, skutecznie, dokładnie i bardzo rzadko się waha. W Nowym Jorku zrobiła dokładnie to, co Naomi Osaka rok wcześniej, tylko – tak się wydaje – prezentując jeszcze lepszy tenis i jeszcze większe opanowanie. A obie te rzeczy u Japonki stały na naprawdę wysokim poziomie.
Osaka poszła za ciosem i wygrała Australian Open na starcie kolejnego sezonu. Potem jednak zaczął się jej kryzys, trwający do dziś. W przypadku Andreescu gotowi jesteśmy uwierzyć w to, że przyszły rok będzie w całości należał do niej. Pozycję startową ma znakomitą: tytuł mistrzyni wielkoszlemowej i miejsce w pierwszej “10” rankingu. Teraz pozostaje to wykorzystać.
Bianca Andreescu 6:3 7:5 Serena Williams
Fot. Newspix