– To tak, jak z tą rejestracją samochodu – zawsze lubiłem wyzwania i kiedy usłyszałem „Polska”, nawet się nie zastanawiałem. Tak samo byłoby z Chinami lub Arabią Saudyjską. Większość Brazylijczyków najchętniej wyjeżdża do Portugalii, bo to kraj, w którym najłatwiej się zaadaptować. Ja nie chciałbym tam grać, bo nie lubię, gdy jest łatwo. Wolę wyzwania. Wiedziałem, że w Polsce jest zimno, mówi się w trudnym języku, po ulicach chodzą rasiści, a kraj nie wszedł jeszcze do Unii Europejskiej. Pomyślałem: „idealnie. Wszystko się zgadza” – opowiada w dłuższym wywiadzie Hernani, obrońca Pogoni Szczecin, czołowy stoper Ekstraklasy.
Dziesięć lat w Polsce. Sporo jak na obcokrajowca.
Nie spodziewałem się tego. Liczyłem raczej, że spędzę tu pół roku, może rok i zmienię otoczenie, ale bardzo mi się spodobało. Liga też co roku szła do przodu, bo na początku – pamiętam – grywaliśmy na boiskach bez podgrzewanej murawy, a w ostatnich latach organizacja i struktura klubów mocno się rozwinęła. No i odpowiadała mi sama polska kultura, bo zawsze byłem nastawiony na poznawanie czegoś nowego. Choćby waszego języka.
W którym – z tego, co słyszałem – porozumiewasz się doskonale, praktycznie bezbłędnie.
Wbrew pozorom nie było tak łatwo, bo moja żona studiowała portugalski i rozmawialiśmy właśnie w tym języku, by mogła się jeszcze rozwinąć. W przeciwnym razie na pewno mówiłbym po polsku lepiej. Inna sprawa, że od początku pobytu w Polsce zależało mi na samodzielności. Pierwszy samochód, już po roku, poszedłem zarejestrować sam. Nie miałem pojęcia, o co chodziło z tymi wszystkimi papierami, wiedziałem, że w razie problemów mogłem do kogoś zadzwonić, ale ostatecznie nie było to konieczne. Wynika to też z mojej mentalności. Lubię poznawać nowe rzeczy. Kiedy chodzę do restauracji, nie biorę tego samego co zwykle, tylko coś, czego jeszcze nie próbowałem. Większość Brazylijczyków, którzy przyjeżdżają do Polski, szuka tych samych dań, do których byli przyzwyczajeni u siebie. Ja mam inne podejście, a to pomaga w aklimatyzacji.
Zdziwiło mnie, że ty – jako Brazylijczyk – nie poleciałeś do siebie na mistrzostwa.
Po prostu cztery miesiące urodziło nam się drugie dziecko, a pierwsze ma 3,5 roku i jest tak energiczne, że nie chciałem zostawiać żony samej. Byłoby bez sensu, gdybym sobie nagle wyjechał na wakacje. Wolałem obejrzeć mecze tutaj.
Czujesz się już Polakiem?
Powiem tak – bardzo zmieniło mi się myślenie. Szczególnie, jeśli chodzi o punktualność, która – pewnie sam się o tym przekonałeś – w Brazylii jest trochę inna. Pół godziny spóźnienia to nic. No i cały ten profesjonalizm… Brazylijczycy często nie potrafią znaleźć równowagi między przyjaźnią a interesami, a to niekiedy bardzo przeszkadza. W Polsce jest inaczej – tutaj przyjaźń to przyjaźń, a biznes to biznes. Kiedy wracam do Brazylii na wakacje, pierwszy miesiąc jest super. Mogę cieszyć się czasem wolnym, spotykać ze znajomymi, ale potem robi się coraz trudniej. Cokolwiek chcę zorganizować, wszyscy przekładają na jutro. Brakuje profesjonalizmu, a jest pełen spokój i zero napięcia. Ciężko byłoby mi tam pracować. Nawet kiedy ostatnio wróciłem i chciałem zorganizować kilka spraw, to ludzie przyjeżdżali spóźnieni o półtorej godziny i nawet wcześniej nie zadzwonili. Tylko „przepraszam za spóźnienie”, jak gdyby nic się nie stało.
Czyli Brazylijczykiem już nie jesteś.
Naprawdę bardzo się zmieniłem, ale myślę, że zostało mi sporo pozytywnych cech z Brazylii, a z Polski przejąłem te najlepsze. Nawet w klubie żartują, że jeśli dzieje się coś zabawnego, to ja jestem pierwszy na liście. Z samym zaangażowaniem nigdy nie miałem jednak problemu. Za to zawsze mnie szanowali.
A czego ci najbardziej brakuje?
Guarany. Na początku brakowało mi też plaży i fasoli, ale już ją znalazłem.
W Górniku, gdy do niego trafiłeś w 2004 roku, było trzech Brazylijczyków. O pozostałych słuch zaginął, a tobie udało się utrzymać na dość wysokim poziomie przez te wszystkie lata.
Było ich czterech – Felipe Felix, Gaudino, Diego Rambo, który niedawno zginął w wypadku samochodowym i mój kuzyn, Joao Paulo Heidemann. To był zły pomysł. Kiedy ściągasz do klubu zbyt wielu obcokrajowców, zaczynają się tworzyć grupki. Wtedy mi się to podobało, a widzę, że tak naprawdę, na dłuższą metę, przeszkadzało. Dopiero kiedy zacząłem spotykać się z Polakami, zaczęło mi iść dużo lepiej.
Ten problem za moment może mieć Zawisza.
Tak, mogą mieć problem, bo po pierwsze wielu obcokrajowców zabiera miejsce Polakom, a po drugie klub ściąga ich coraz więcej. Moim zdaniem to błąd. Nie mówię tego dlatego, że mam polski paszport, ale w takich sytuacjach powinna być jakaś granica. Zbyt duża liczba cudzoziemców w brazylijskim klubie też byłaby problemem. Nam na początku było też bardzo ciężko, bo przyjechaliśmy w zimie, nie byliśmy przyzwyczajeni do jedzenia i nawet do tak błahych spraw, jak obiady. Wy jecie o trzeciej po południu, a Brazylijczycy zawsze w południe. Sporo było takich drobiazgów. Na dodatek Górnik miał problemy finansowe i często dostawaliśmy pensje po dwóch-trzech miesiącach. Ale jak już spływały, to robiliśmy imprezę. W ogóle mocno – jak to młodzi ludzie – wtedy imprezowaliśmy. Tutaj dyskoteka, tam domówka… I naprawdę nam to pomogło! Tylko nie myśl, jak to Polacy, że skoro gdzieś wychodziliśmy, to od razu piliśmy. Nie – dla nas impreza to zabawa, muzyka, grill i czasami kobiety (śmiech). I gdyby nie te nasze imprezy, to chyba byśmy wtedy oszaleli.
Czyli twierdzisz, że wybiłbyś się szybciej, gdybyś był jedynym Brazylijczykiem w Górniku?
Powiem inaczej – kiedy zaczynałem grać w piłkę, nigdy nie zależało mi na popularności. Zawsze chciałem móc przejść po plaży i galerii w spokoju, żeby nikt mnie nie zaczepiał. Wybrałem Polskę i bardzo mi się tu spodobało podejście kibiców. Wiele osób twierdzi, że jest tu rasizm, ale mnie przez te dziesięć lat to nie dotknęło. W przeciwnym razie – gdyby faktycznie istniał taki problem – już dawno bym stąd wyjechał.
Przyjazd do Polski nie był dla ciebie porażką? Niewiele wcześniej grałeś jednak w Gremio, dużym klubie.
To tak, jak z tą rejestracją samochodu – zawsze lubiłem wyzwania i kiedy usłyszałem „Polska”, nawet się nie zastanawiałem. Tak samo byłoby z Chinami lub Arabią Saudyjską. Większość Brazylijczyków najchętniej wyjeżdża do Portugalii, bo to kraj, w którym najłatwiej się zaadaptować. Ja nie chciałbym tam grać, bo nie lubię, gdy jest łatwo. Wolę wyzwania. Wiedziałem, że w Polsce jest zimno, mówi się w trudnym języku, po ulicach chodzą rasiści, a kraj nie wszedł jeszcze do Unii Europejskiej. Pomyślałem: „idealnie. Wszystko się zgadza”. A Gremio? Bardzo podobało mi się podejście tego klubu do zawodników. Zależało im przede wszystkim na wychowywaniu ludzi, nie tylko piłkarzy. Mieszkałem wtedy w centrum treningowym i co weekend jeździliśmy do muzeów, zoo i innych miejsc, w których mogliśmy poszerzać horyzonty. Mieliśmy też wiele spotkań z psychologami. Przyjeżdżali byli piłkarze, którzy przegrali swoje wszystkie pieniądze…
Na przykład?
Nie wiem, czy będziesz kojarzył Paulo Nunesa… Wielu było takich zawodników. Pamiętam też wykład Zinho. Opowiedział, że z dwudziestu piłkarzy, z którymi grał w Palmeiras, tylko dwóch po karierze żyje z tą samą żoną. Mocno nas uczulali na to, z kim powinniśmy się spotykać i żeby wybierać do swojego towarzystwa odpowiednie osoby. Gremio uczyło nas życia. Trochę brakuje takiego podejścia w Polsce, ale i tak widzę, że powoli zaczyna się to zmieniać. Wielu moich kolegów z Porto Alegre nie gra już w piłkę. Jakieś 20% jest do dziś zawodnikami, ale pozostali pokończyli studia, zostali lekarzami… Większość naprawdę sobie poradziła.
Ronaldinho też sobie poradził, ale chyba nie skorzystał z wszystkich wniosków.
On był w trochę innej sytuacji, bo jego brat, Assis, grał w piłkę np. w Corinthians. Ronaldinho wiedział, co czeka go w karierze, jeśli się wybije, a wszyscy wiedzą, jak bardzo lubi imprezować. Pod pewnymi względami był jednak dla mnie wzorem. Po treningach jako jedyny zostawał na boisku i potrafił wykonać 100 rzutów wolnych lub karnych. Mimo swojego stylu bycia, przykładał się do tego niesamowicie. Chciał dojść do perfekcji i mu się udało. To jeden z najlepszych wykonawców wolnych w historii reprezentacji Brazylii. Wtedy jeszcze był łysy i bardzo szczupły. W klubie mieliśmy zakaz chodzenia bez koszulki, ale się nie przejmował. Taki dzieciak. Trener mocno na niego krzyczał, bo kiedy dostawał piłkę, to tylko dryblował. Miał niesamowitą łatwość mijania przeciwników. Początkowo wchodził na boisko ok. 70. minuty, rozpoczynał swoją zabawę, kibice to kochali, a trener szalał z wściekłości. Wiedział jednak, że jeśli dostaliśmy wolnego przed polem karnym, to trzeba było oddać piłkę Ronaldinho, bo jemu po prostu musiało wpaść. Zaczął też dostawać coraz więcej czasu, aż – pamiętam – przyszedł mecz z Internacionalem, w którym zagrał na Dungę. Niewiarygodne. To, co z nim zrobił, Dunga musi pamiętać do dzisiaj. Po meczu powiedział, że ktoś temu dzieciakowi w końcu złamie nogę.
A tobie czemu się nie powiodło w Gremio?
Tam wygląda to tak – w wieku 16 lat rozgrywasz rok na poziomie infantil, dwa lata w juvenil i trzy jako junior. Po dwóch latach w juvenil usłyszałem, że klub zamierza postawić na doświadczonych zawodników i albo zostanę wypożyczony, albo w ogóle nie będę grał. Nie chciałem odejść. Trudno było mi zaakceptować, że przeszedłem w Gremio wszystkie szczeble, sięgnąłem po pięć tytułów, wygrałem wiele turniejów, byłem kapitanem w piłce juniorskiej, a teraz miałbym trafić do słabszej drużyny.
To prawda, że robiłeś wtedy zadymy jako kibic?
Nie, to było wcześniej. Do 14. roku życia chodziliśmy z kolegami na wiele amatorskich meczów, puszczaliśmy sztuczne ognie, robiliśmy hałas, przeszkadzaliśmy sędziom… Ale nie byliśmy jakimiś hooligans, którzy wpadali na boisko i bili piłkarzy. Raz na meczu drużyny Estrela Azul odpaliliśmy przy boisku ognisko i tak je zadymiliśmy, że spotkanie zostało opóźnione o 45 minut. Musieli nas wyprowadzić ze stadionu, ale na policji nie skończyliśmy, bo byliśmy dziećmi. Poza tym niczego nie zniszczyliśmy. Było tylko ognisko (śmiech).
Kolejna ciekawostka – trenowałeś wtedy tajski boks?
Później. W wieku 15 lat przeniosłem się do Porto Alegre, a mój partner ze środka obrony bardzo lubił balować i często chodził na dyskoteki. Na jednej z nich wdał się w jakąś sprzeczkę i nasłali na niego jakichś gości. Byłem do niego bardzo podobny i pamiętam, jak się z nimi spotkałem: – Grasz w Gremio?
– Tak.
– Jesteś stoperem?
– Tak.
Oberwałem, zabrali mi też portfel i koszulkę i zdecydowałem się zapisać na kurs samoobrony. Trener z Gremio tłumaczył mi jednak, że – jako wysoki stoper – potrzebuję większej mobilności i może powinienem spróbować sił w capoeirze. Poszedłem tam, potem na ju-jitsu, nie spodobało mi się, a najbardziej wkręciłem się w muay-thai.
Jak długo trenowałeś?
Trzy lata. Zaliczyłem 16 walk, a przegrałem tylko pierwszą. Pozostałe – o ile się nie mylę – wygrałem przez nokaut. Naprawdę dobrze rokowałem. Początkowo płaciłem za lekcje, aż trener zaczął mnie namawiać, że może mnie wesprzeć finansowo, żebym tylko został przy tajskim boksie. Odpowiedziałem, że piłka jest na pierwszym miejscu.
Przydało ci się kiedyś muay-thai na ulicy?
Przez te trzy lata bardzo się rozwinąłem mentalnie. Wcześniej, kiedy tylko dochodziło do jakiejś bójki, nawet się nie zastanawiałem, a wtedy zastanowiłbym się milion razy, czy w ogóle się aktywniej bronić, bo nawet w ten sposób można kogoś skrzywdzić. Zawsze unikałem bójek. W Polsce też nigdy nie doszło do takiej sytuacji. Myślę też, że ludzie mogą się mnie bać. Jestem dość duży.
Masz wyjątkowo szerokie horyzonty jak na piłkarza. Do tego dochodzi rysowanie…
Lubię rysować, myślę, że mam do tego talent, ale teraz przy dwójce dzieci zupełnie brakuje mi na to czasu. Lubię też grać na cavaquinho. To taki typowo portugalski instrument, taka mała gitarka. Muzyka, walki i rysowanie – to moje główne zainteresowania, ale w zasadzie lubię robić wszystko.
Może po karierze warto się zastanowić nad MMA? W mediach takie historie dobrze się sprzedają i mógłbyś chyba nieźle zarobić.
Nie, nie wyobrażam sobie tego. Moje ciało by tego nie wytrzymało, ale kto wie? Do 35. roku życia człowiek utrzymuje podobną kondycję, a potem tendencja jest spadkowa i byłoby ciężko zacząć wtedy walczyć. Jestem już doświadczonym zawodnikiem i wolę skupić się na piłce.
Nie żal ci, że nie spróbowałeś sił w poważniejszym futbolu?
Wielką nauką był dla mnie pobyt w West Ham, choć nie podpisałem tam kontraktu. Nie wiem nawet dokładnie, o co poszło, więc nie chcę wchodzić w szczegóły. Chyba klub nie dogadał się z menedżerem… Delikatna sprawa. I największe rozczarowanie w karierze, bo kto wie, czy nie grałbym dziś w Premier League, gdybym przeszedł do West Ham? Kilka miesięcy później zadzwoniłem do znajomych piłkarzy stamtąd i usłyszałem, że klub mnie chciał, ale nie doszedł do porozumienia z agentem.
Miałeś trochę ofert przez te dziesięć lat.
W 2006 roku pojawiło się podobno nawet zainteresowanie ze strony Borussii Dortmund. Co jeszcze? Sparta Praga, Steaua Bukareszt lub Panathinaikos. W żadnej z tych sytuacji nie doszło jednak do konkretów. Tylko się o tym mówiło.
Lech?
Były takie rozmowy.
Nie uważasz, że gdybyś w którymś momencie kariery trafił do czołowego polskiego klubu, to – przy całym szacunku do obecnych sukcesów Pogoni – dziś znajdowałbyś się w innym miejscu?
Ale w Kielcach zawsze dobrze się czułem, wiedziałem, że wszyscy mnie tam chcą i nie wiem, czy w Poznaniu byłoby tak samo. Dostałem kiedyś ofertę z Legii, ale – poza tym że nie odpowiadała mi finansowo – nie miałem pewności, czy klub faktycznie mnie aż tak potrzebował. Nie chciałem być jednym z wielu, tylko kimś więcej. Kimś fundamentalnym, na kim opiera się zespół. Wiem, że nie wszyscy mają takie podejście, rozumiem to, ale nie wyobrażałem sobie, że kiedy doznam kontuzji, to wszyscy o mnie zapomną. Nie chciałem też skakać między klubami. Lubię wyzwania, ale stabilizacja była dla mnie najważniejsza. W Pogoni też to znalazłem. Mamy wielu jakościowych zawodników i nawet po reakcjach ławki – zwróć na to uwagę – widać, jak bardzo jesteśmy zżyci. To się przekłada na boisko. Gdy tracimy dwa gole, strzelamy trzy, a gdy tracimy trzy, strzelamy cztery. Gramy tak jak Korona w sezonie 2005/06.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK