Trzy awanse, zero straconych bramek, pewne zwycięstwo na greckiej ziemi. Gdybyśmy nie widzieli stylu gry legionistów w I i II rundzie, to pomyślelibyśmy, że wicemistrzowie Polski idą po fazę grupową jak po swoje. Ale dziś zobaczyliśmy Legię sprytną, z pomysłem i – co najważniejsze – skuteczną. Atromitosowi wystarczyło pozwolić grać, by ten sam się wystawiał na jednego i drugiego gonga.
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że Legii pomógł pan Fart. Bo gdyby nie kontuzja Domagoja “szybszy od cienia” Antolicia, to dziś nie byłoby w składzie Cafu. A gdyby nie było Cafu, to akcja na 1:0 pewnie by się nie powiodła. Bo gdyby rywale uderzali ciut celniej, to przed przerwą Atromitos mógł mieć dwa gole na koncie. Gdyby bramka była o dwa centymetry szersza, to ten centrostrzał gospodarzy z rzutu wolnego skończyłby się lobem do siatki.
Ale trzeba oddać Legii zasługi w tym rewanżu. To już nie była Legia z Kielc, gdy jej najskuteczniejszym środkiem do osiągnięcia celu była laga ze skrzydła. To już nie była Legia z meczu ze Śląskiem, gdy tworzenie sytuacji strzeleckich przychodziło im z bólem porównywalnym z porodem trojaczków. To nie była Legia z pucharowych wyjazdów, gdzie oczy krwawiły, a dusza rozdzierała się na pół, gdy oglądaliśmy popisy ekipy Vukovicia.
Dziś zobaczyliśmy drużynę, która miała w sobie to legijne cwaniactwo. Nie wiemy, czy to wynikało z analizy i takiego planu na mecz (jeśli tak, to brawo), czy po prostu tak się ten rewanż ułożył, ale mamy wrażenie, że najmądrzejszym posunięciem gości było po prostu oddanie piłki rywalom. Nie czarujmy się – Atromitos straszył tylko tym, że z pozoru straszył “grecki charakterem, piekiełkiem na stadionie i nieobliczalnymi obcokrajowcami”. Okazało się, że stadion to kurnik, charakteru nie zauważyliśmy, a sami piłkarze popełniali tyle błędów technicznych, że z miejsca pół drużyny przetestowalibyśmy w żonglerce.
Legia w porównaniu do meczu sprzed tygodnia była po prostu skuteczniejsza. Gdyby w Warszawie Arvydas Novikovas zachował się tak, jak dziś Paweł Stolarski, a Sandro Kulenović tak, jak dzisiaj Walerian Gwilia, to byłoby już po zawodach w zeszły czwartek. Do przeważania nad tym mocno przeciętnym Atromitosem trzeba było dołożyć skuteczność. I legioniści dopięli swego.
Dobrze wyglądał Gwilia (ładny gol), Cafu rządził środkiem pola, Martins stawiał stempel na każdej akcji, podobać mogli się stoperzy i Stolarski. Natomiast choćbyśmy wzięli kilogram Prozacu, to nie znajdziemy w głowie komplementu, którym moglibyśmy poczęstować Kulenovicia. Księgowy Legii musi być bardzo zdeterminowany, by wytłumaczyć wszystkim w klubie, że wystawianie tego chłopaka i liczenie na potężny zysk ma sens.
Nie będzie zatem rekordu w szybkości zgarnięcia eurowpierdolowego fatality. Wicemistrzowie Polski zaliczyli kompromitujący remis na Gibraltarze, fuksem nie przegrała w Finlandii, ale tak czy siak jako jedyny zespół Ekstraklasy dotarli do IV rundy eliminacji Ligi Europy. A tam czeka już prawdziwy test. To nie będzie kartkówka z dni tygodnia po angielsku, ani nawet sprawdzian z cymbałków na muzyce. Tam bowiem czekać będzie prawdopodobnie Glasgow Rangers, które ma do odpalenia Midtjylland (4:2 w pierwszym meczu).
Atromitos Ateny – Legia Warszawa 0:2 (0:1)
Paweł Stolarski (29.), Walerian Gwilia (51.)
fot. FotoPyk