Historia powtarza się co roku. Nadchodzi lipiec, później sierpień… Dyskusja rozpala bardziej niż skwar na plażach Costa del Sol. Biedni plażowicze krzyczą – „Erotyka władzy pieniądza!” Bogaci ripostują z perspektywy jachtu – „Logika ludzie, logika pieniądza!”. Skołowany obserwator – media, jak zwykle nie wiedzą, za kim mają się wstawić. Wczuwać się w letni orgazm transferowy Barcy i Realu czy apelować o sprawiedliwość dla ubogich? Przy stole siedzi dwóch graczy – od dawna robią, co chcą, kiedy chcą i jak chcą. Kupują marzenia w mgnieniu oka. Reszta biernie się temu przygląda, karmiąc sny okruchami ze stołu. Co na to władze ligi? Hiszpański rząd? Bingo! Za dwa lata bogaci będą wciąż okropnie bogaci, a biedni, będą trochę mniej… biedni.
Przeglądam prasę. W tej futbolowej uwagę przykuwają tabelki z transferowymi euro-rekordami wszechczasów. „Cristiano, Bale, Neymar, Suarez, James – pięciu najdroższych piłkarzy w historii futbolu” – czytam. Czterech z nich wzmocniło La Liga w ostatnich 12 miesiącach. Wszyscy trafili do Hiszpanii za pieniądze najbogatszego klubowego duopolu na tej planecie. 432 miliony euro. Przyczółek eldorado w kraju z siódmym najwyższym współczynnikiem bezrobocia na świecie. Tuż za Mauretanią, Macedonią, Grecją i Lesoto, a przed Gwadelupą i Suazi.
Sięgam po dzienniki opiniotwórcze – „El Pais”, „El Mundo”, „ABC”. Tu kwotę zapłaconą przez Barcę za Suareza (81M€) porównuje się do budżetu ostatniego zwycięzcy Europa League. Z kolei zarobki Jamesa Rodrigueza (15 milionów euro brutto) zestawia się z rocznymi wydatkami Rayo Vallecano. Dwie potężne maszyny do robienia pieniędzy i jeden dzielny rebeliant znad Manzanares kontra CZTERNASTU kopciuszków. Bidaków, którzy na wzmocnienia wydali w lipcu mniej niż dwóch beniaminków Premier League (Queens Park Rangers i Leicester City). Rywalizacji, gdzieś na uboczu, przygląda się dwóch odwiecznych liderów La Liga B (Valencia, Sevilla) oraz romantyczny patriota z Bilbao. To wszystko. Mija właśnie połowa letniego „mercato”, a Barca i Real już wydały osobno ponad 100 milionów euro na transfery. Numer 1 i 2 w Europie. Atletico, po fenomenalnym zeszłym sezonie i godziwym exodusie gwiazd, dzielnie dotrzymuje kroku bogatym. A reszta? Agonia. I oddawanie ostatnich wartościowych piłkarzy, tylko po to żeby w ich miejsce zatrudnić przeciętność. Najlepiej za darmo.
O chronicznych anomaliach w lidze hiszpańskiej wiecie wszystko. Nie ma sensu wałkować tematu, wygłaszać sądów moralności nad biznesową logiką Realu i Barcy. Za nimi stoi ponad 60 lat budowania marki, zdobywania globalnych rynków – owijania w pozłotko produktu zanim ten na dobre pojawił się na ekranach tutejszej TV. Dziś wydają 100 milionów euro na nowego piłkarza, jutro wydadzą 150, pojutrze 200. Bez najmniejszego naruszania zasad finansowego Fair Play. Do niedawna mówiło się, że budżet jakiegokolwiek klubu piłkarskiego nigdy nie przekroczy pułapu 400 milionów euro. Za góra trzy-cztery lata pęknie granica 600M€. Tego procesu nie da się już powstrzymać.
W tym miejscu pozwolę sobie zacytować zdanie wygłaszane przez jednego z moich bliskich znajomych: „Gdyby Real i Barca nie istniały, to trzeba byłoby je wymyślić”… Donikąd prowadzi roztrząsanie obrzydliwej krzywdy wyrządzanej finansowemu marginesowi La Liga. Bogaty zawsze skompletuje swój album Panini, zanim biedny zdąży nazbierać drobne na pierwszą saszetkę z naklejkami. Sensowne pytanie na dziś brzmi: Co zrobić, żeby ładunek niespodzianki w Primera Division nie zmalał do poziomu żałosnego żartu? Liga LFP do spółki z CDS (Consejo Superior de Deportes – Hiszpańska Rada ds. Sportu) znają odpowiedź: kolektywna sprzedaż praw audiowizualnych od sezonu 2016/17.
Miliard euro do podziału. 600 milionów z tytułu sprzedaży praw na rodzimym rynku telewizyjno-marketingowym i 400 – na rynkach międzynarodowych. Zainteresowanie produktem multimedialnych gigantów – Al Jazeery i Sky, spowodowało, że cena za najcenniejszy hiszpański produkt eksportowy wzrosła dwukrotnie. Dziś wszystkie kluby Primera Division mają ważne umowy (wynegocjowane indywidualnie z Sogecable bądź Mediapro) do końca rozgrywek 2014/15. Niektóre, jak Sevilla, Valencia i grupa G-30 (najbiedniejsi przedstawiciele Primera Division + kluby Segunda Division) zawarły kontrakty również na kolejne sezony, ale będą zmuszone je zerwać. Do gry wchodzi, bowiem nowa ustawa o sporcie zawodowym w Hiszpanii. Projekt tzw. Ley del Deporte ujrzał już światło dzienne, a jak dowiedział się „El Mundo” – jednym z jego kluczowych założeń jest właśnie kolektywna sprzedaż praw TV.
Barca i Real – dotąd wybitnie wrogo nastawione do jakiejkolwiek korekty w podziale kasy z telewizyjnego tortu, nagle zaczęły bić brawo rządowym zakusom. Na konta obu klubów wpływa dziś po 140 milionów euro, co stanowi aż 46% całej – 600-milionowej puli, która zasila budżety dwudziestki Primera Division (w Premier League, Bundeslidze, Serie A i Ligue 1 ten stosunek NIE przekracza 19%). W nowym, „bardziej sprawiedliwym” podziale pieniędzy, dystans między uciekającą dwójką krezusów La Liga a biednym peletonem będzie ciut mniejszy. Ciut, bo Barca i Real nadal będą zgarniały po 140 „baniek”, ale na przykład Rayo z „marnych” 19 milionów wskoczy na pułap 30, a Valencia i Atletico zamiast 44M€ dostaną po 60. Stosunek między wpływami z TV pierwszego z ostatnim na liście zmaleje z 1/12 do 1/4,5. Idea jest prosta i przejrzysta. Mamy tu do czynienia z ulepszoną wersja robinhoodowego credo – nie zabieramy bogatym, dajemy więcej biednym.
Za słowem „kolektywna” kryje się oczywiście mały haczyk. Bo choć przy jednym stole do rozmów zasiądą Florentino Perez i Alex Aranzabal, to prezes klubu z ponad 100-tysiącami socios nie będzie grał w te same karty, co prezes klubu z 25-tysięcznego Eibar. Projekt LFP i CDS zakłada progresywny podział pieniędzy w zależności od 3 głównych czynników. Pomysł zerżnięty żywcem z włoskiej Serie A. Według niego od sezonu 2016/17 z 850 milionów euro przeznaczonych dla 20 klubów Primera Division – 40% zostanie podzielone „po równo”, 30% – według liczby mieszkańców miasta i socios oraz kolejne 30% – według miejsca zajętego w minionym sezonie i wyników w ostatnich 10 latach. Nic innego, jak gwarant finansowy dla klubów z dużych miast, obłożonych liczną rzeszą wiernych kibiców i stale plasujących się w czołówce.
Wydaje się, że cywilizacja w sprzedaży praw audiowizualnych dotrze wkrótce również do Hiszpanii. Na mapie liczących się lig Europy już tylko Primera Division pielęgnuje pod kloszem nieludzki pojedynek Biednych z Bogatymi. Oby rzeczywiście latem 2016, ci z plaży byli znacznie bliżej tych z jachtu.
PS. Przeczytaliście właśnie ostatnie „Życie jak w Madrycie”. Fin de ciclo. 12 miesięcy, kilkadziesiąt gorszych i lepszych felietonów. Całkiem sporo hiszpańskiego „lenguaje”, garść „anecdotas”, trochę „tradicion”, tutejszych zwyczajów, bolączek i skandali oraz całe mnóstwo historii o futbolu. Futbolu, który w minionym roku bezdyskusyjnie podbił klubową Europę. Mistrzostwo ligowe Atletico zdobyte po 18 latach, triumf Sevilli w Europa League i hiszpański finał Ligi Mistrzów, zakończony La Decima Realu Madryt. Idealnie wbiłem się w polską przestrzeń internetową z hiszpańską koniunkturą sukcesu. Z drugiej strony, Weszlo.com miało nosa, żeby postawić na mnie we właściwym momencie. I odpowiednio wypromować. Za to właścicielowi portalu i całej załodze mówię szczere „GRACIAS”. Jestem jednocześnie przekonany, że mój następca poradzi sobie doskonale. Tego mu życzę.
Przez ostatni rok starałem się Wam przybliżyć Hiszpanię i hiszpańską piłkę. Z perspektywy niezależnego, madryckiego obserwatora. Były osoby, które zarzucały mi stronniczość, mimo iż nigdy nie ukrywałem, że mieszkam 900 metrów od Santiago Bernabeu, a na mecze Realu chodzę dzięki karnetowi scocio. Nigdy nie ukrywałem również, że mojemu sercu najbliższa jest drużyna, która wczoraj w Dallas Real pokonała… Nie to jest jednak najważniejsze. „Życie jak w Madrycie” było dla mnie przede wszystkim wspaniałym wypełnieniem porzuconej w Polsce dziennikarskiej pasji. Było sentymentalnym, ale i profesjonalnym podejściem do sprawy. Może właśnie dlatego odbiór był tak pozytywny, tak wielu internautów gratulowało mi za każdą środową korespondencję. Kapitalne było, kiedy pod tekstem o Cholo Simeone przeczytałem, że jakiś polski colchonero „popłakał się ze wzruszenia” , a dwie linijki niżej inny wytknął mi, że „Racing Club de Madrid wcale nie został założony wcześniej niż Atletico de Madrid”. Cykl stał się popularny. Czułem się doceniony, ale zarazem nie odwracałem wzroku od krytyki, czynnie brałem udział w każdej dyskusji.
Wielu z Was zwracało i zwraca się do mnie z różnymi prośbami. Jedni proszą o pomoc w załatwieniu biletów na mecze Realu, inni podsyłają teksty do recenzji, jeszcze inni chcą się po prostu spotkać w Madrycie i pogawędzić o futbolu. Niektórym udało mi się pomóc, innym niestety nie. Zawsze jednak możecie liczyć na moją odpowiedź. Dlaczego odchodzę? Już jakiś czas temu uzgodniłem z Krzysztofem Stanowskim, że współpraca, z różnych względów, nie zostanie przedłużona. Także dlatego, że od września moje zawodowe obowiązki w Madrycie znacznie wzrosną.
Nie żegnam się krótkim „adiós”, wolę nieco dłuższe „hasta luego”.
RAFAŁ LEBIEDZIŃSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24