Dziewięć wyścigów. Tyle musieliśmy czekać na Grand Prix, które nas zachwyci w 2019 roku. Po ostatnim – francuskim – zastanawialiśmy się, czy w ogóle zasiadać dziś przed telewizory. Bo wiało tam nudą, jakby transmitowano nie wyścig, a posiedzenia sejmu. Dziś jednak wszystko się odmieniło, głównie za sprawą fenomenalnego Maxa Verstappena.
Holender zamiótł konkurencję. Wszystko, co tylko mógł, zrobił na torze idealnie. No, prawie. Bo na starcie jego bolid nie ruszył od razu i zleciał aż na siódmą pozycję. Dramat, bo przecież austriacki tor to obiekt Red Bulla, a w dodatku co roku przyjeżdża tam prawdziwe morze holenderskich kibiców, właśnie dla Maxa. Tymczasem już na pierwszym okrążeniu byliśmy niemal pewni, że nie dostaniemy powtórki z zeszłego roku, gdy to właśnie Verstappen był tam najlepszy. Nie było bowiem żadnych przesłanek świadczących o tym, by mógł powtórzyć ten sukces.
Świetnie jechał bowiem Charles Leclerc, który startował z pole position i wykonywał wszystko zgodnie z planem. Za jego plecami nieźle radzili sobie Valtteri Bottas, Lewis Hamilton i Sebastian Vettel. Zresztą Ferrari w pewnym momencie było bliskie tego, by zajmować pierwsze dwa miejsca. “Bliskie”, bo coś, oczywiście, musiało się spieprzyć. W tym przypadku był to pit stop, na który Niemiec zjechał szybciej, niż dotarły… opony do jego samochodu. Wszystko trwało więc dwa razy dłużej niż powinno, a włoski team udowodnił, że jeśli tylko myślimy, że czegoś nie da się zepsuć, to oni pokażą nam, że się mylimy. Jak Williams, tyle tylko, że punktujący.
Vettel wyjechał na dalszej pozycji, ale szybko zyskał kilka miejsc, a ostatecznie dojechał czwarty, udało mu się nawet wyprzedzić Lewisa Hamiltona. Ten z kolei stracił sporo sekund przy okazji wymiany przedniego skrzydła w swoim bolidzie. I bez tego jednak nie stanąłby na podium, jesteśmy o tym przekonani. To po prostu nie był jego wyścig, Brytyjczyk dawno nie był tak anonimowy na torze – właściwie zapominaliśmy momentami, że się ściga. Po prostu jechał sobie do mety, na nieco dalszej pozycji, niż nas do tego przyzwyczaił. I tyle.
Podobnie Bottas, a jedyna różnica między nimi to ta, że Fin dojechał na podium. Za to o pierwszej dwójce musimy napisać więcej. Bo to ich rywalizacja na ostatnich okrążeniach ubarwiła ten wyścig. Choć już wcześniej Max Verstappen nieźle nam go kolorował, bo wyprzedził Vettela, Hamiltona i Bottasa. Jechał tempem nieosiągalnym dla kogokolwiek innego, był po prostu nie do zatrzymania. W końcu przed nim został tylko Leclerc.
I dostaliśmy wtedy to, co uwielbiamy najbardziej. Twardą, męską rywalizację dwóch gości, którzy będą stanowić o przyszłości tego sportu. Młode wilki walczące o pozycję w stadzie. I to na najwyższym poziomie. Ferrari Monakijczyka było wyraźnie wolniejsze, ale ten i tak długo trzymał się przed Holendrem, znakomicie broniąc się przed jego atakami. W końcu Max dopiął jednak swego, wyprzedził Leclerca i pomknął do mety, by cieszyć się zwycięstwem na „domowym” torze. Jest tylko jedno ale…
Bo w momencie wyprzedzania rywala, równocześnie wypchnął go poza tor. Ferrari widziało tu, oczywiście, działanie nieprzepisowe, a Red Bull od razu zapewnił swojego kierowcę, że wszystko zrobił doskonale. Co na to sędziowie? Jeszcze nic, choć wiadomo, że sytuację analizują. Z jednej strony nie rozumiemy, czemu nie mogli tego zrobić tuż po wyścigu, najlepiej jeszcze zanim Verstappen został udekorowany nagrodą za pierwsze miejsce, a z drugiej to cholernie trudna do oceny sytuacja. Bo chcielibyśmy na torze jak najwięcej takiej walki, ogląda się to super i zdecydowanie się nam podoba. Tyle tylko, że rozdawano już karne sekundy w podobnych przypadkach. I jeśli sędziowie chcieliby być konsekwentni (choć i tak wiemy, że z tym u nich bardzo różnie), to i tu powinni kilka rzucić.
Możliwe więc, że ostatecznym zwycięzcą okaże się Leclerc. Monakijczyk cieszyłby się wtedy z pierwszego Grand Prix w karierze. Jakby się to jednak nie skończyło, możemy napisać jedno: to był taki wyścig, na jaki czekaliśmy. I oby kolejne wyglądały podobnie.
AKTUALIZACJA: Sędziowie zdecydowali, że na Verstappena nie zostanie nałożona kara. Podium zostało dokładnie takie, jak w momencie przyjazdu na metę.
PS. Pierwszy punkt w sezonie zdobył Antonio Giovinazzi, któremu z tej okazji – zgodnie z jego obietnicą – obcięto nieco włosów. My jednak nie o tym: skoro nawet Włochowi udało się zapisać na swoim koncie jedno oczko, w klasyfikacji generalnej zostały tylko dwa bolidy bez punktów. Chyba nie musimy pisać, który team może pochwalić się takim osiągnięciem? I, odpowiadając przy tej okazji na niezadane pytanie, tak – Robert Kubica dojechał ostatni.