Długo myśleliśmy, że to Grand Prix będzie nudne. Nie pojawił się nawet samochód bezpieczeństwa, choć było ku temu kilka okazji. Przez długi czas największe emocje odczuwaliśmy, gdy lekko palił się samochód Alexa Albona. Potem jednak Sebastian Vettel popełnił jeden błąd, wmieszali się sędziowie i rozpętała się afera. Najlepsza, jaką od dłuższego czasu widzieliśmy.
Słuchajcie, jeśli chodzi o Roberta Kubicę, odbębnijmy to szybko: wystartował nieźle, przez chwilę był nawet na piętnastym miejscu, ale dojechał jako ostatni z tych, którzy wyścig ukończyli, a zdublowany był już na 13. kółku. W międzyczasie okazało się, że twarda mieszanka w jego bolidzie wytrzymuje jakieś 30 okrążeń, podczas gdy w bolidach wszystkich pozostałych kierowców bez problemu dwa razy tyle. Choć chyba niczego innego nie mogliśmy się spodziewać po Williamsie. Serio, ten zespół nie może nas już niczym zaskoczyć, bo po prostu tłumaczymy sobie to hasłem: „no tak, to Williams”. I tyle.
Dobra, to tyle o Robercie, mamy nadzieję, że w kolejnym Grand Prix będzie lepiej. Natomiast sporo działo się z przodu, gdzie od początku do końca na pierwszym miejscu jechał Sebastian Vettel. I tak też finiszował, ale… nie wygrał. Wszystko przez karę pięciu sekund, jaką nałożyli na niego sędziowie. Sytuacja wyglądała tak, że Niemiec popełnił błąd na jednym z zakrętów, przejechał przez trawnik i wyjechał przed Lewisem Hamiltonem, którego przy okazji przyblokował.
Czy kara była słuszna? Nie, nie ma opcji. Przynajmniej my tak to widzimy i jesteśmy przekonani, że gdyby to Hamilton był w prowadzącym bolidzie, to by jej nie otrzymał. Oczywiście, nie zamierzamy tu o nic oskarżać Lewisa, bo faktycznie z jego perspektywy wyglądało to źle. Ale Vettel ujął to najlepiej, gdy do radia mówił: „gdzie miałem pojechać? Wjechałem na trawę, miałem szczęście, że nie uderzyłem w ścianę, nie mogłem nic zrobić. Okradli nas”. Bo faktycznie tak było. Niemiec prowadził, a takim wyjazdem przed Hamiltona – gdyby był umyślny – ryzykował nawet koniec wyścigu.
Zaczęło się więc od jego błędu, ale rozumiemy, czemu był wkurwiony. Bo inaczej się tego nie da nazwać. Serio, dziwimy się, że nie eksplodował. Nerwy był takie, że już się po tym nie podniósł. W pewnym momencie miał trzy sekundy przewagi nad Brytyjczykiem, ale zamiast jechać i próbować coś z tym zrobić, dyskutował z własnym, Bogu ducha winnym, zespołem. No i skończyło się tak, że to Lewis go podgonił, a mało zabrakło, by poniżej pięciu sekund straty do Niemca dojechał też Charles Leclerc.
Po wyścigu Vettel nie przyprowadził bolidu w wyznaczone miejsce i nie pojawił się na wywiadzie po wyścigu. Poszedł za to do garażu Ferrari i ktoś tam chyba przekonał go, że jednak musi odebrać nagrodę za drugie miejsce. Wrócił więc, po drodze przestawiając oznaczenia przy bolidach: przed autem Hamiltona postawił tablicę z dwójką, oznaczającą, że Brytyjczyk zajął właśnie takie miejsce, a przed pustym miejscem, gdzie powinien stać jego bolid – jedynkę. Przyznamy, że w tym momencie nas kupił. Bo jak wcześniej żałowaliśmy, że na jego miejscu nie znalazł się na przykład Kimi Raikkonen, który na sędziach nie zostawiłby suchej nitki, tak w tym momencie przestaliśmy. Vettel też robił show.
Brawa należą się również Hamiltonowi. Bo okazał się dyplomatą. Zaprosił Vettela na pierwsze miejsce na podium, obaj wzajemnie sobie pogratulowali. Powtarzał też kilka razy, że „nie chce wygrywać w ten sposób”. A potem – gdy pytano go po raz kolejny, co myśli o tej sytuacji – wmieszał się Sebastian, który dodał, że nie powinno się męczyć tą kwestią Lewisa, bo to przecież w żaden sposób nie jest jego wina. A on sam, co ma do powiedzenia? Właściwie nic, bo powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia.
My jednak pozwolimy sobie zacytować Didiera Drogbę, który złe decyzje sędziowskie w pewnym słynnym meczu Chelsea skomentował następująco: „It’s a fucking disgrace”. Bo to słowa, które pasują dziś idealnie.
Fot. Newspix