Świat wkroczył w erę superkorporacji, potężniejszych, bogatszych i bardziej wpływowych niż wiele państw. Istnieją firmy zatrudniające nie tylko setki tysięcy, ale miliony ludzi i generujące zyski, o jakich pomarzyć mogą ministrowie finansów ze wszystkich zakątków świata. Wal-Mart obsługuje tygodniowo około 100 milionów klientów. A ilu obsługuje Shell, to już nawet nie sposób zliczyć.
Superkorporacje trzymają polityków za jaja. Trzymają i ściskają mocno. Są w stanie wpływać na regulacje prawne, zamawiać sobie ustawy i blokować rozwiązania dla nich szkodliwe. Zatrudniają wszechmocnych lobbystów, którzy pieniędzmi wydeptują każdą ścieżkę. Kupują konkurencję zanim ta w ogóle pomyśli, że może konkurować. Łatwiej wywrócić rządy krajów niż zarządy tych gigantycznych firm.
W futbolu wkraczamy właśnie w taką erę. Do tej pory mieliśmy superkluby, ale były one jednak trochę chybotliwe, możliwe do wywrócenia w kilka sezonów. Prawdzie superkluby tworzą się właśnie teraz, na naszych oczach. Manchester United podpisał zdumiewającą umowę z Adidasem, wartą 75 milionów funtów rocznie. 51 milionów – lub wedle innych źródeł 53 miliony – dorzuca Chevrolet. Do tego dochodzi jeszcze branding ośrodka treningowego i strojów treningowych za – bagatela – 20 milionów funtów. Przeliczmy: to oznacza około 730 milionów złotych rocznie z samych strojów (oficjalne i treningowe). Astronomiczna suma. W dodatku wszystkie te umowy są długoterminowe, co oznacza, że w Manchesterze powstała finansowa potęga, jakiej jeszcze świat nie widział. Nieobarczona ryzykiem, że szejk czy oligarcha nagle wpadnie pod pociąg i przypływ gotówki się skończy. Superkorporacje – takie jak Adidas i General Motors – stworzyły superklub.
A to oznacza początek wielkiego wyścigu zbrojeń. Manchester United zawsze był wielki, ale nie aż tak wielki, by postawić go ponad resztą świata. Dlatego za moment wystartuje licytacja. Real Madryt, FC Barcelona, może Chelsea Londyn – każdy z tych klubów zażąda zwielokrotnienia wpływów.
Aktualnie Adidas będzie płacił Manchesterowi United ponad dwa razy tyle, co otrzymują Real Madryt (40 milionów euro – Adidas) i Chelsea (38 – Adidas) i ponad trzy razy tyle, co Barcelona (30 – Nike). Z Bayernem (23 – Adidas) i Manchesterem City (15 – Nike) nawet nie ma sensu porównywać. Źli muszą być szczególnie na Stamford Bridge, bo obecna umowa z Adidasem wiąże ich aż do 2023 roku. Natomiast już w 2018 roku wygaśnie deal Barcelony z Nike i wiadomo, że Nike nie odpuści. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że władze katalońskiego klubu nie zejdą poniżej stawki, którą wynegocjował Manchester United. Poniżej tego w 2020 roku nie zejdzie też Real.
Adidas musi wiedzieć, co robi, ale też musiał wiedzieć, że rozpoczyna lawinę. Najbogatsze kluby już za moment będą bogate obrzydliwie. Finansowe rozwarstwienie w futbolu nigdy nie było tak wielkie, jak wielkie będzie dosłownie za moment. Już dzisiaj przychody roczne najbogatszych klubów dochodziły do 500 milionów euro, kwestią czasu jest, kiedy pęknie miliard. Sklep Nike na Camp Nou jest najpopularniejszym i generującym największe przychody sklepem Nike na świecie, wyprzedza nawet salon flagowy przy Piątej Alei w Nowym Jorku. Futbol staje się dodatkiem do biznesu, gigantycznego biznesu. Herb klubu to dziś brand, który zachęca do kupna koszulki, kubka, chipsów czy szampana. Tak jak superkorporacje wyrosły ponad państwa, tak superkluby wyrosną ponad swoje ligi.
Za dziesięć lat będziemy mieli dziesięć klubów o budżetach sięgających miliarda euro oraz dziesięciokrotnie i stukrotnie biedniejszą konkurencję. Superkorporacjom nie będzie się opłacać kooperacja ze średnimi klubami, wszystkie swoje środki wpompują w największe potęgi, ulokują budżety w swoim lokomotywach marketingowych. Wiatr w żagle dostaną okręty flagowe, reszta zostanie na mieliźnie. Ostatni moment, by się włączyć do wyścigu o tę kasę. Później kluby nawet o tak pięknej tradycji jak Liverpool, Roma, Atletico, czy – strzelam – Ajax Amsterdam mogą być na zawsze być tylko tłem. Przypomina mi się, gdy zaczynałem pracę dla największej na świecie firmy z branży internetowego hazardu. Szef marketingu powiedział: – Jeśli twój konkurent wydaje milion, to ty nie możesz wydać miliona. Zmarnujesz milion na jakieś głupie przepychanki. Nie możesz wydać też dwóch, bo to się nie opłaca. Musisz wydać dwadzieścia i strząchnąć konkurencję jak pyłek z marynarki. Nasza taktyka to miażdżenie. Przejmujemy rynki w całości.
Manchester United jest w niezwykle ciekawym momencie historii. Jest finansowym superklubem i jednocześnie po nieudanym sezonie może pozwolić sobie na swobodną przebudowę zespołu, bez jakichkolwiek sentymentów. Przeszłość i sentymenty nie zahamują rewolucji. Inni za chwilę będą rosnąć w tempie nadzwyczajnym, by zrównać się z MU, bo takie zrównanie jest nieuniknione. Ale – na szczęście dla futbolu – superklubów będzie dziesięć, a więc grać w nich będzie mogło 100 superpiłkarzy. A genialnych zawodników, z których da się złożyć genialne drużyny, zawsze będzie więcej – o mnogości wariantów i konfiguracji zaświadczyć może Diego Simeone.
Niezwykle ciekawy jest transfer Jamesa Rodrigueza, bo całkowicie wpisuje się w koncepcję superklubów. Czy trenerzy Realu nie wiedzieli, kim jest Rodriguez przed mistrzostwami świata? Oczywiście, że wiedzieli. Czy występ na mundialu ich zaskoczył? Na pewno nie. Ledwie pięć meczów w jednym turnieju – w tym cztery udane – nie może rzutować na kompleksową ocenę zawodnika. A jednak – to prawdziwy paradoks – Real mógł dokładnie wiedzieć, co potrafi James Rodriguez, a jednak przed mistrzostwami nie opłacało się wydać na niego 50 milionów euro, natomiast teraz opłaca się 80 milionów. Dzisiaj Kolumbijczyk jest znany nie tylko szkoleniowcom, ale zwykłym laikom z pełnymi kieszeniami: a to czasami ważniejsze. Dziś kupowany jest towar, który zarabia na siebie od pierwszego dnia, a nie od pierwszego udanego meczu. Rodriguez przed MŚ za 50 milionów euro: to było ryzyko wyrzucenia 50 milionów euro w błoto. 80 milionów raptem miesiąc później to już inwestycja niespecjalnie ryzykowna. Bierzesz gościa, przybijasz mu herb na klatę i sprzedajesz ludziom. A ludzie kupują, czekali tylko na taką okazję.
Pozostaje jedna wątpliwość – czy superkluby stworzą własną ligę? Z jednej strony: wszystko do tego zmierza, byłoby to logiczne i zyskowne. Ale z drugiej: w dziesięciozespołowej superlidze któryś superklub musiałby zająć dziesiąte miejsce. A to już wygląda kiepsko z marketingowego punktu widzenia. Pod tym względem, lepiej znęcać się nad lokalnymi konkurentami.
KRZYSZTOF STANOWSKI