Afery dopingowe w kolarstwie to żadna nowość. Właściwie przez wiele lat naznaczały wizerunek tego sportu. Festina pod koniec XX wieku, potem Lance Armstrong czy Operacja Puerto. Trochę tego było. Ta, która wybuchła jakiś czas temu – Operation Aderlass, od niemieckiego słowa oznaczającego upuszczanie krwi – różni się od nich jednym. Służby jej nie lekceważą, wręcz przeciwnie. Działają dobrze i skutecznie. Dlatego w Giro nie jedzie już Kristijan Koren, podejrzany o stosowanie dopingu.
Inna sprawa, że sama afera trochę się ciągnie. Jej centralną postacią jest doktor Mark Schmidt, niemiecki lekarz, który od dawna miał zajmować się dopingiem. Nie tylko kolarzy, ale i innych sportowców. Wszystko wyszło na światło dzienne, gdy w lutym tego roku – w trakcie mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w Seefeld – austriacka policja aresztowała dziewięć osób, w tym kilku narciarzy. W tym miejscu warto dodać, że w Austrii doping jest traktowany jako przestępstwo, a dopingowiczów ściga policja. Nie było więc taryfy ulgowej, a Schmidt – by taką sobie wywalczyć – przystał na współpracę z funkcjonariuszami.
U Niemca znaleziono 40 torebek z krwią, na podstawie których oszacowano, że w cały proceder zamieszanych miało być około 15 sportowców (maksymalnie 20). Niedługo po tym zawieszono dwóch austriackich kolarzy – Stefana Denifla i Georga Preidlera (ten drugi nie stosował dopingu, ale rozpoczął współpracę ze Schmidtem, na policję zgłosił się sam). Później sprawa ucichła, aż, kilka dni temu, do współpracy z Niemcem i używania nielegalnych substancji przyznał się jego rodak, Danilo Hondo.
Prawdziwa bomba wybuchła jednak dopiero dziś. Wyobraźcie to sobie – jeden z trzech największych wyścigów świata, marzenie każdego profesjonalnego kolarza, przygotowujecie się do startu w kolejnym etapie, gdy nagle dowiadujecie się, że zostaliście zawieszeni przez Międzynarodową Unię Kolarską. Dokładnie taką sytuację przeżył dziś Kristijan Koren z ekipy Bahrain-Merida.
Przy czym zaznaczyć należy tu jedno – nie wiadomo, czy Słoweniec stosował doping. Istnieje jednak takie podejrzenie, więc tymczasowo go zawieszono, bo przepisy na to zezwalają, a UCI woli zrobić to zawczasu, niż z taką decyzją się spóźnić. Na podobnej podstawie zawieszono również Kristijana Duraska z UAE Team Emirates (jest jedynym z tego grona, który z dopingiem miał mieć do czynienia w 2017 roku, w przypadku pozostałych mowa o latach 2012-13). Poza nimi “oberwało” się też Borutowi Bozicowi (były kolarz, dziś dyrektor sportowy Bahrain-Merida) i Alessandro Petacchiemu, już emerytowanemu, ale bardzo znanemu zawodnikowi, który wielokrotnie wygrywał etapy Giro. Włoch zresztą już jakiś czas temu komentował doniesienia wiążące go z niemieckim lekarzem. – Schmidt był lekarzem mojego zespołu, ale nigdy go nie odwiedzałem. Ani w Niemczech, ani w innym miejscu. Może po prostu zajmował się kolarzami z Niemiec. Nie wiem, czemu w jego bazie danych było moje nazwisko – mówił.
Czy jest szczery? Zapewne dowiemy się tego w najbliższych tygodniach, aczkolwiek jego sytuacja wygląda na ten moment naprawdę kiepsko. Podobnie jak pozostałej trójki, na której… raczej się nie skończy. Bo jeśli wyliczenia dziennikarzy sprzed kilku miesięcy są prawidłowe, służby wciąż nie mogą ogłosić sukcesu. Zostało im bowiem jeszcze paru dopingowiczów do złapania.
*****
Z zupełnie innego powodu niż Koren z Giro d’Italia pożegnał się dziś Tom Dumoulin. Jeden z głównych faworytów wyścigu – wygrał go dwa lata temu, a w zeszłym roku finiszował jako drugi, ustępując jedynie Chrisowi Froome’owi – przegrał walkę z bólem. Holender był wczoraj jednym z całej rzeszy kolarzy, którzy wzięli udział w kraksie na kilka kilometrów przed metą etapu. Do mety dojechał z grymasem na twarzy i krwią na kolanie. Nie trzeba było być specjalistą, by móc stwierdzić, że nie wygląda to najlepiej.
Tym bardziej, że po zejściu z roweru – gdy już usiadł w klubowym autobusie – nie był nawet w stanie zgiąć nogi. Został więc zabrany do szpitala na prześwietlenie. To nie wykazało złamań (choć kolano mocno spuchło), ale oczywistym było, że dalsza jazda Toma w wyścigu stoi pod znakiem zapytania. Lekarz ekipy mówił wprost: przeciwskazań do jazdy niby nie ma, ale zadecyduje sam kolarz, bo tylko on będzie wiedział, jak bardzo go boli.
Okazało się, że za bardzo. Tom stanął na starcie etapu, przejechał jednak tylko kilka kilometrów, po czym zrezygnował. Zresztą ocenić należy, że to akurat bardzo rozsądna decyzja. Bo drugim celem Holendra w tegorocznym sezonie ma być Tour de France. Ryzykowanie swoim zdrowiem we włoskim wyścigu nie ma więc sensu. Szczególnie w momencie, gdy do Primoza Roglicia – innego z wielkich faworytów Giro – traci się już cztery minuty, a uraz nie pozwala tej straty odrobić. Dumoulin musiałby być szaleńcem, by w tej sytuacji zdecydować się na kontynuowanie jazdy.
Na szczęście szaleńcem nie jest, więc od dzisiejszego, piątego etapu, oglądamy Giro d’Italia bez Toma Dumoulina, ale z Primozem Rogliciem czy dobrze radzącym sobie Rafałem Majką, na którego czekają góry. I mamy nadzieję, że od tej pory będziemy mogli pisać tylko o tym, jak wspomniani radzą sobie na trasie włoskiego touru. Nie o dopingu czy kontuzjach.
Fot. Newspix