Castelrotto to niewielka miejscowość na północy Włoch. Zapewne większość z was nigdy o niej nie słyszała, choć w 2016, dokładnie 22 maja, była jedną z popularniejszych destynacji w całym kraju. Dlaczego? Bo to właśnie tam odbywała się jazda na czas w trakcie Giro d’Italia. Był to mój pierwszy i – jak na razie – jedyny bezpośredni kontakt z tym wyścigiem, po którym jestem pewien jednego, mianowicie tego, że nie tylko piłka nożna ma swoje stałe miejsce w zielono-biało-czerwonych sercach.
Te kolory są oczywiście nawiązaniem do flagi Italii, ale prawdę mówiąc z jej największym kolarskim wyścigiem kojarzy się zupełnie inna barwa, czyli róż. Na różowym papierze wychodzi przecież słynna La Gazzetta dello Sport, której dziennikarze zorganizowali pierwszą edycję Giro. W Castelrotto czytają ją chociażby… starsze panie, typowe włoskie mammy, które wychodzą przed domy, rozkładają krzesełka, chwytają w dłonie gazetę i espresso, i cieszą się lekturą, smakiem małej czarnej, a także widokiem kolarzy, zarówno zawodowców, jak i amatorów.
Tych drugich jest oczywiście dużo więcej, nieprzebrane tłumy. Kiedy podjeżdżam w górę 10,8 km do Alpe di Siusi, obok mnie swoje zmagania z trasą toczą absolutnie różni ludzie. Młodzi i otyli hobbyści, dla których to być może wyzwanie roku. Starsi wysuszeni eks-kolarze, poruszający się z prędkością, która dla tych grubasków jest nieosiągalna. Wzrokiem omiatam również… parę poruszającą się na tandemie. To właśnie ten duet budzi największy entuzjazm grupy młodych mężczyzn, wyraźnie podchmielonych, którzy rozłożyli leżaki na środku jezdni. Jedni śmieją się widząc ich inwencję, inni na nich psioczą, nikt nie pozostaje obojętny. Ostatnie cztery słowa poprzedniego zdania pasują też do podjazdu kończącego czasówkę. Każdy, kto go zaliczył, musi zejść z roweru, wziąć kilka mniejszych lub głębszych oddechów, a następnie położyć się na ziemi, by dojść do siebie. Podejrzewam, że Aleksander Foliforow, który kilka godzin później wykręca tu najlepszy czas, także potrzebował paru minut, by wrócić do rzeczywistości po krótkim acz intensywnym wysiłku.
Jak przygotowywali się do niego kolarze, mogliśmy oglądać bardzo dokładnie. W miasteczku wyścigu rozłożone są autobusy drużyn, a przed nimi rozgrzewają się poszczególni zawodnicy. Zwykły kibic nie musi przedrzeć się przez kordon umięśnionych ochroniarzy, by do nich zagadać czy zrobić sobie fotkę. Zwykły kibic ma swojego idola na wyciągnięcie ręki, co też tworzy niepowtarzalny klimat Giro.
Kiedy Rafał Majka prowadził tę rozgrzewkę, zamienił kilka zdań z polskimi fanami, którzy przyjechali do Italii między innymi dla niego, a członkowie jego teamu musieli odpowiedzieć na kilkadziesiąt próśb o bidon. Ba, przytrafił się też śmiałek, który liczył, że dostanie… rower, a gdy wyjaśniono mu, że szanse są na to zerowe, odszedł niepocieszony.
W tamtym roku nasz mistrz wykręcił w Giro wynik życia. W klasyfikacji generalnej zajął piąte miejsce, teraz chciałby osiągnąć podobny rezultat, tak wynika ze słów Rafała w dzisiejszym “Przeglądzie Sportowym”: “Będę się próbował kręcić w dziesiątce, to plan minimum, choć liczę na więcej”.
Polscy fani dwóch kółek też mają nadzieję na spektakularny występ Majki. Liczą, że wyczerpał limit pecha i tym razem nie weźmie udziału w żadnej efektownej kraksie. Liczą, że te minione nie odcisnęły na jego psychice nadto dużego śladu. Liczą, że fakt, iż Bora ma we Włoszech dwóch liderów, odciąży trochę głowę Rafała. Liczą, że skoro wygrywał już etapy Tour de France i Vuelta a Espana, do kolekcji dorzuci trzeci skalp.
Majka pomieszkiwał we Włoszech, zna język, przesiąkł nieco kulturą tego kraju, a fani kolarstwa z Italii lubią go i szanują. Ale oczywiście nie na Rafale będą skupiać swoją uwagę, tylko na Vincenzo Nibalim. Rekin z Mesyny wygrywał Giro w 2013 i 2016 roku. Jeśli uczepimy się tej statystyki, to możemy dojść do wniosku, że także teraz powinien sięgnąć po ostateczny triumf. Gdyby tego dokonał, urodzony 14 listopada 1984 roku kolarz stałby się najstarszym w historii zawodnikiem oznaczonym na mecie kultowego wyścigu różową koszulką. Niejeden zaprzysięgły fan Marco Pantaniego, uważający, że Vincenzo nie ma do niego startu, mógłby wtedy nieco zmienić zdanie, prawda?
W skompletowaniu trypletu Nibaliemu spróbuje jednak przeszkodzić kilku naprawdę poważnych rywali. Wymienimy tu trzech z nich: Tom Dumoulin to zwycięzca z 2017, który w ostatnim etapie tamtej edycji, jeździe na czas, starł na proch Nairo Quintanę. Simon Yates co prawda poległ na Giro 2018 na 19. etapie, ale kilka miesięcy później pokazał, że jest prawdziwym kozakiem – odbudował się bowiem na tyle, że wygrał Vueltę! Primož Roglič wygrywał już w tym roku trzy wyścigi, jeśli noga dalej będzie mu tak podawać, na pewno będzie bardzo groźny.
Uff, zapowiada się wyjątkowa rywalizacja, szczególnie, że organizatorzy nie brali jeńców i ustalili trasę z gatunku tych hardkorowych. Aż siedem etapów Giro kończy się na podjazdach (fani sprinterskich finiszów zobaczą tylko sześć takowych), a dwudziesty, królewski odcinek będzie miał… 5000 metrów przewyższeń.
KAMIL GAPIŃSKI
Fot. KG, Newspix.pl