120 tys. dolców lub jak kto woli 450 tys. złotych – tyle średnio zarabiał za jedno celne uderzenie na bramkę. Zagrał w Super Bowl, meczu gwiazd, był też najlepiej opłacanym kickerem w historii NFL. A mimo to, gdyby wybrał się na spacer ulicą Marszałkowską w Warszawie, pewnie niewielu by go rozpoznało. Sebastian Janikowski, który w wieku 41 lat właśnie przeszedł na emeryturę, był chyba jednym z naszych najbardziej niedocenianych sportowców. Chociaż też nigdy specjalnie go to nie obchodziło.
Przez dziewiętnaście lat jego robota w NFL była dość prosta. Miał „tylko” wejść na boisko, idealnie walnąć lewą nogą w jajowatą piłkę i posłać ją dokładnie między dwa słupy rozstawione w odległości 5,5 m od siebie. 118-kilogramowy Janikowski zawsze miał posturę drwala i gangsterską facjatę, ale kiedy miał robotę do wykonania, był trochę jak baletnica. Może Sebastian lekko się za to obrazi, ale patrząc jak zbierał się do uderzenia piłki, przypominał też trochę… Freda Flinstone’a grającego w ulubione kręgle. Bohater kreskówki to też był kawał chłopa, ale kiedy trzymał w rękach kulę, dostawał nagle takiej lekkości, że aż mknął na paluszkach.
Tylko w odróżnieniu od Freda Janikowski prawie zawsze trafiał do celu. Dokładnie ze skutecznością 80,4 proc.
Śmiało można powiedzieć, że był jednym z tych, którzy pozycję kopacza (placekickera) wynieśli niemalże do poziomu boiskowej sztuki. Potwierdzają to jego rekordy, jakie wykręcił przez blisko dwie dekady gry w najlepszej futbolowej lidze świata: zanotował w niej aż 436 udanych uderzeń na 542 próby (9. miejsce w historii NFL) oraz uzbierał aż 1913 punktów (10. wynik). Zdecydowaną większość „oczek”, bo aż 1799, zdobył oczywiście w barwach Oakland Raiders i pozostaje to wciąż najlepszym wynikiem w klubie. W 2011 r. wyrównał też ówczesny rekord ligi posyłając piłkę do bramki z odległości aż 63 jardów. Polak dobrze kopał, to i dobrze zarabiał. Według amerykańskich serwisów statystycznych, przez 19 lat gry podniósł z boiska od 48 do nawet 53 mln dolarów, co uczyniło go najlepiej opłacanych kopaczem w historii NFL.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie kibice mają klasycznego pierdolca na punkcie futbolu amerykańskiego, naturalnie był więc bardzo popularny. Inaczej niż w ojczyźnie, gdzie zainteresowanie tą dyscypliną pojawia się w głowie przeciętnego kibica najczęściej tylko przy okazji Super Bowl. Ale nawet i ten wyjątkowy mecz często zapowiadany jest przez nasze media bardziej przez pryzmat tego, ile kasy poszło na reklamy i jaka gwiazda zaśpiewa w przerwie, niż w kontekście czystego sportu. Sportowe życie Sebastiana śledzili więc tak naprawdę tylko zapaleńcy.
– U nas artykuły o futbolu amerykańskim przez lata były tak naprawdę rzadkością, chociaż Janikowski to wybitny sportowiec. Mówiło się o nim jako o jednym z najlepszych kopaczy w historii, dlatego też zakończenie przez niego kariery jest przeogromną stratą dla naszego środowiska. Pojawia się ryzyko, że teraz informacji o NFL będzie w naszych mediach jeszcze mniej – przewiduje Marcin Wyszkowski, prezes Ligi Futbolu Amerykańskiego.
Jak będzie, zobaczymy. Tymczasem przypomnijmy nieco szerzej historię Sebastiana Janikowskiego, ponieważ – nie bójmy się tego powiedzieć – był on bohaterem jednej z najciekawszych karier w polskim sporcie.
Goodbye Wałbrzych!
Kiedy kilka lat temu do Wałbrzycha przyjechali amerykańscy dziennikarze przygotowujący reportaż o Janikowskim, byli nieźle zdziwieni. Nie mogli pojąć, że tak dobry zawodnik mógł wychować się na boisku-klepisku przy ul. Grodzkiej, poza tym w zasadzie nigdzie nie natknęli się na informację o słynnym mieszkańcu. Amerykanie, którzy uwielbiają na różne sposoby honorować swoje gwiazdy sportu, nie mogli zrozumieć, że Polacy nie chwalą się na każdym kroku takim nazwiskiem. Można zażartować, że Wałbrzych potrafił długo szpanować złotym pociągiem, którego pewnie nie ma, a o takim prawdziwym sportowym skarbie mówi jednak znacznie mniej.
Wychował się w dzielnicy Podzamcze w typowym bloku przy ul. Kasztelańskiej. Jego ojciec Henryk był piłkarzem, napastnikiem Górnika Wałbrzych i Stali Mielec. Całkiem przyzwoity grajek, skoro w 1981 r. trafił nawet na chwilę do reprezentacji, dla której zagrał trzy mecze towarzyskie. Zdobył nawet dwa gole w meczu z Japonią, ale i tak nie miał szans załapać się do kadry na mistrzostwa świata w Hiszpanii. Syn i tak chciał jednak pójść w jego ślady. Był w niego zapatrzony, chociaż pytany o największego idola wskazywał na grającego wówczas w Milanie Marco Van Bastena. Sebastian, podobnie jak głowa rodziny i słynny Holender, grał w ataku. Na tyle dobrze, że dostał powołanie do reprezentacji U-17.
Od zawsze miał lewą nogę jak młotek. Kiedy uderzał z rzutów wolnych, nigdy nie silił się na finezję i kręcenie rogali, tylko walił ile fabryka dała. Wybiegany nastolatek lubił też zaskakiwać bramkarzy strzałami z dalszej odległości. Petardy z 30-40 metrów nie były niczym rzadkim, ale zdarzyło mu się trafić nawet z jeszcze lepszej odległości. – W 1993 r. w meczu z juniorami Koksochemii Wałbrzych, kilka sekund po pierwszym gwizdku, uderzył piłkę z 67 metrów. Poszybowała pod poprzeczkę, wzbudzając ogromny aplauz kilkusetosobowej widowni. Najbardziej zdziwiony był bramkarz – wspominał Zbigniew Górecki, pierwszy trener Janikowskiego.
Jego osiedlowym kolegą był m.in. Piotr Włodarczyk, czyli późniejszy piłkarz Legii i reprezentacji Polski. Kiedy byli nastolatkami, dzielili ze sobą nie tylko osiedle, ale też linię ataku w KP Wałbrzych. „Nędza” pytany o znajomość z Janikowskim często opowiada historię, jak to pewnego dnia Sebastian dla jaj po prostu tak kopnął piłkę do koszykówki, że ta przeleciała nad czteropiętrowym blokiem. Ponoć jeszcze z niezłym zapasem.
Do Stanów Zjednoczonych trafił za sprawą ojca, który za ocean wyleciał w latach 80. w pogoni za chlebem dla rodziny. Życie napisało jednak nieco inny scenariusz i po rozwodzie z matką Sebastiana Henryk związał się z Amerykanką. Wkrótce wziął z nią ślub, a to pozwoliło chłopakowi na legalną przeprowadzkę. 16-latek przeniósł się do Orlando w 1994 r. Początki za wielką wodą były dla niego tak trudne, że chciał stamtąd zwiewać już po tygodniu. Przez barierę językową nie był akceptowany przez inne dzieciaki, często tłukł się też z nimi na podwórku.
Szczęśliwy numerek 17.
Początkowo trenował soccer w Orlando Lions grając na pozycji napastnika lub lewoskrzydłowego, ale wszyscy od początku zwracali uwagę na dynamit w jego lewej nóżce. A ponieważ w tym kraju to futbol amerykański jest zdecydowanie ważniejszy, tylko kwestią czasu było, kiedy ktoś zaciągnie go na trening z jajowatą piłką. Janikowski poszedł tam po namowach trenera, chociaż początkowo bał się, że się ośmieszy, bo kompletnie nie znał zasad gry. Mimo tego, że na pierwsze zajęcia wybrał się w… jeansach, to okazał się jednak naturalnym talentem. Przez pewien czas łączył treningi piłkarskie i futbolowe, ale w końcu postawił na te drugie. Wszystko to wydarzyło się dopiero w ostatniej klasie szkoły średniej.
Amerykańskie uczelnie biją się o takie talenty, dlatego wkrótce Polak trafił na Florida State University, chociaż tamtejsza drużyna miała już zaklepanego kickera. Zamiana zawodnika na tej pozycji dosłownie w ostatniej chwili okazała się jednak strzałem w dziesiątkę, bo Janikowski w sezonach 1998 i 1999 zdobył prestiżową nagrodę im. Lou Grozy przyznawaną najlepszemu kopaczowi w lidze uniwersyteckiej. W historii tej nagrody nigdy nie zdarzyło się, żeby ten sam zawodnik zgarnął ten laur dwa razy z rzędu. Młody Polak był utalentowany, ale też trudny do okiełznania poza boiskiem. Trener Bobby Bowden trzymał go jednak na bardzo długiej smyczy, nie próbował robić z niego na siłę świętoszka, ponieważ zdawał sobie sprawę, jaki diament przyszło mu szlifować.
Na marginesie: ponoć to właśnie na studiach Polak zyskał ksywkę „Sea Bass”, która oznacza morskiego okonia. Dziwne? Na pewno, ale taki przydomek był jednak dla kumpli łatwiejszą wersję imienia Sebastian.
Do draftu zgłosił się w 2000 r. Ku ogromnemu zaskoczeniu ekspertów, został wybrany już w pierwszej rundzie z numerem 17. przez Oakland Raiders. To było duże wydarzenie, ponieważ w historii draftów niezwykle rzadko zdarzało się, aby kicker został wyciągnięty przez klub z tak wysokim numerem (dla porządku przypomnijmy, że w tym samym rozdaniu z numerem 199. New England Patriots wybrali niejakiego Toma Brady’ego…). Kiedy Janikowski zobaczył swój numer na telebimie podczas draftu, z radości zaczął płakać. Chcąc ukryć łzy wybiegł z sali i usiadł na pobliskim korcie tenisowym. Tego wieczoru akurat lało jak z cebra, dlatego ta scena mogła wyglądać jak obrazek żywcem wyciągnięty z hollywoodzkiego filmu o sportowcach. Janikowski chciał jednak po prostu w samotności przetrawić to, co się przed chwilą wydarzyło. Że z osiedla w szaroburym Wałbrzychu trafił do świata wielkiego sportu. Podczas draftu emocje tak mu puściły, że początkowo nie był w stanie nawet zadzwonić do matki do Polski żeby powiedzieć, co się stało.
Tamtej nocy stał się bogatym człowiekiem, bo jego pierwszy kontrakt w Raiders uwzględniał ponad 6 mln dolarów. To właśnie wtedy, w kwietniu 2000 r. rozpoczęła się aż osiemnastoletnia przygoda Polaka w ekipą z Oakland.
Fot. overthecap.com
Mocna noga i twarde pięści
Dla osób nieinteresujących się futbolem amerykańskim warto krótko przybliżyć specyfikę boiskowej pozycji Sebastiana Janikowskiego. Placekicker to bowiem taki jednoosobowy oddział specjalny. Niby kopacz nie robi słynnych szarż z piłką, ale wielokrotnie to od niego zależy, jaki wynik pojawi się na koniec na tablicy wyników.
– Sebastiana wybrano w pierwszej rundzie draftu, co było rzeczą niesamowitą, bo na początku wybiera się czołowych zawodników, a kicker nie jest taką pozycją – wyjaśnia Marcin Wyszkowski. – Kicker wchodzi oczywiście na boisko w momencie, w którym trzeba piłkę kopnąć. Takie sytuacje mają miejsce w przypadku rozpoczynania gry po zdobyciu punktów lub kiedy drużynie nie idzie gra i lepiej spróbować zdobyć 3 punkty za celnie kopnięcie, które i tak daje przewagę jednego posiadania. Kopnięcie w futbolu amerykańskim jest mniej punktowane niż zdobycie touchdownu w klasyczny sposób.
Kopacze – trochę podobnie jak bramkarze w piłce – mają łatkę świrów. Janikowski też nie był aniołkiem, co potwierdza jego dość bogata kartoteka. Jeszcze w czasach Florida State University dostał grzywnę za bijatykę w jednym z barów, a krótko przed draftem został również oskarżony o próbę przekupienia funkcjonariusza policji. W tym drugim przypadku do awantury doszło po tym, jak Polak wraz z grupą przyjaciół nie został rzekomo wpuszczony do jednego z klubów nocnych. Sprawa była bardzo poważna, bo groziło mu pięć lat więzienia i deportacja. Sąd uwierzył jednak w wersję Janikowskiego, który bronił się, że został źle zrozumiany przez policjanta. Zapewniał, że trzy stówy, które „wręczył” mundurowemu, miały być zapłaconą z góry kaucją za kolegę.
Ale to nie wszystko, bo już po podpisaniu kontraktu w NFL najpierw znaleziono przy nim i jego kumplu substancję wykorzystywaną w tzw. tabletkach gwałtu, a następnie zatrzymano go, kiedy prowadził samochód pod wpływem alkoholu. Innym razem wziął udział w awanturze w Walnut Creek niedaleko Oakland, gdzie pobił trzech mężczyzn (według jego wersji, wcześniej jednak zaczepili oni kobietę, a on stanął w jej obronie). Ale mimo to – o dziwo – nie przegrał przez te wpadki swojej pięknie rozwijającej się kariery.
– Mieliśmy kilka chwil, kiedy budziliśmy się rano mówiąc do siebie: „Stary, musimy już chyba w końcu przestać i skupić się na futbolu”. Dobrze, że w tamtych czasach nie było jeszcze tak rozwiniętych mediów społecznościowych… Oczywiście nie było tak, że urządzaliśmy piekło co noc, chociaż mieliśmy swoje czasy. Często jestem pytany, jak szalone były wyjścia z „Sea Bassem”. Tak, było szaleństwo, bo potrafił być wybuchowy, ale było tak może przez trzy noce w miesiącu. Przez resztę czasu był normalnym gościem – opowiadał na łamach „Sports Illustrated” Shane Lechler, jego druh z Raiders.
Po tych szalonych latach Janikowski jednak ustatkował się. Znalazł żonę, ma też dzieci – bliźniaczki.
– Poznaliśmy się bardzo dobrze, grywaliśmy w golfa. Przez pierwsze jedenaście lat jego kariery chodziłem na wszystkie mecze Raiders w Oakland. Zrobiłem z nim dużo wywiadów i wiem, że teraz jest zupełnie innym facetem niż na początku kariery. Pamiętam, kiedyś powiedział mi takie zdanie: „Wiesz, każdy był młody i głupi, ale jak ja miałem 21 lat, to mi przelali 6 mln na konto”. Potem stał się już uznaną marką i jednym z najlepszych kickerów w historii NFL. Miał jednak świadomość, jaką drogę przeszedł. Kiedyś opowiadał mi, jak wyszedł na boisko w Kansas City: „73 tys. ludzi na mnie wyje, wszyscy chcą mi przeszkodzić żebym tylko nie trafił, a na środku stoję ja, chłopak, który jeszcze parę lat temu ganiał po podwórkach Wałbrzycha” – mówił na Weszło Chris Reiko, polski dziennikarz mieszkający w Stanach Zjednoczonych od 1992 r.
Trzeba jednak też przyznać, że miał swoje dziwactwa. Jego znakiem rozpoznawczym poza boiskiem była czapka noszona daszkiem do tyłu. Polak, który grał w numerem 11, na każdym nowym nakryciu głowy wypisywał odręcznie ten numer… jedenaście razy, czego nigdy nie mogli zrozumieć jego kumple z boiska. Miał też swoje sposoby, jak prowadzić gierki psychologiczne z kopaczem drużyny przeciwnej. Podczas rozgrzewek przed meczami zawsze obserwował, skąd treningowe uderzenie oddaje rywal. Potem, chcąc pokazać takiemu kto tutaj jest kozakiem, zawsze ostentacyjnie stawiał piłkę pięć metrów dalej.
Najgorszy koszmar – finał Super Bowl
Początek „Sea Bassa” w NFL nie był jednak piorunujący. W pierwszym sezonie jego skuteczność wynosiła mniej niż 70 proc., co jak na standardy ligi nie było najlepszym wynikiem. Od numeru 17. w drafcie wymagano jednak znacznie lepszych liczb. Długie rozmowy z trenerem Jonem Grudenem przyniosły jednak efekt i później skuteczność kopacza z Wałbrzycha skoczyła już do ponad 80 proc. Przez pierwsze trzy sezony Raiders także przy dużym udziale Janikowskiego zawsze meldowali się w fazie play-off. W 2003 r. Polakowi dane było nawet zagrać w Super Bowl. I jak mówi, do dziś nie może minąć mu mentalny kac po tamtej porażce.
Oakland Raiders w obecności 67 tys. widzów zmierzyli się w San Diego z Tampa Bay Buccaneers. Mecz zaczął się świetnie, bo już w pierwszych minutach Janikowski zdobył 3 punkty trafiając field goal z 40 jardów. Niestety, to były tylko miłe złego początki, bo mecz ostatecznie zakończył się pewnym zwycięstwem Buccaneers 48:21. Aha, w przerwie meczu wystąpili Sting, Shania Twain i No Doubt!
– Po pierwszych trzech latach, kiedy graliśmy w play-offach i doszliśmy do Super Bowl, myślałem, że tak to działa: co roku play-offy. Później jednak przez 13 lat nas tam nie było. Siedziałem w domu, oglądałem te cholerne mecze w których grali wszyscy inni i myślałem sobie: „Człowieku, powinieneś tam być” – mówił Sebastian pod koniec kariery w Raiders.
Po meczu pojawiało się wiele plotek, dlaczego drużyna Janikowskiego popełniła w finale tak wiele błędów i przegrała. Według jednej z wersji, drużyna mecz przepiła, ponieważ zbyt mocno imprezowała podczas Super Bowl Week. Rywale z Tampy – których prowadził wówczas ściągnięty chwilę wcześniej z Oakland trener Jon Gruden – ruszyli w tango ponoć dopiero po meczu… Ale jaka była prawda?
Tak czy inaczej, do kolejnego Super Bowl nigdy już nie było mu dane dojść. Momentem pocieszenia dla Janikowskiego był jednak na pewno udział w meczu gwiazd Pro Bowl w 2012 r. w Honolulu. Drużyna AFC, w której wystąpił Polak, wygrała z NFC 59-41. Nasz rodak zdobył tamtego wieczoru 11 punktów: trzy strzałem z 37 jardów i osiem za podwyższenia.
Druga ważna chwila w jego karierze to oczywiście prestiżowy rekord ligi w długości field goal, który wyrównał w 2011 r. podczas meczu z Denver Broncos. Seba posłał wówczas piłkę do bramki z odległości 63 jardów, a warto wiedzieć, że w całej historii ligi wcześniej dokonało tego tylko trzech graczy. Stadion w Denver sprzyjał takiemu wynikowi, ponieważ obiekt jest położony wysoko w górach, czego konsekwencją jest bardziej rozrzedzone powietrze. Janikowski żartował później, że strach pomyśleć, jaki miałby rekord, gdyby na co dzień grał w tym klubie.
Tamtą kapitalną próbę dopiero dwa lata później o jeden jard przebił Matt Prater. Co ciekawe, “Sea Bass” omal nie kropnął udanie z 64 jardów już w 2007 r., ale piłka pechowo odbiła się od słupka. Janikowski niebotyczne rekordy bił też na treningach. W ciszy, bez kilkudziesięciu tysięcy wydzierających się gardeł, potrafił trafić nawet z około 70 jardów. – Bramka z takiej odległości jest już naprawdę mała – mówił.
Janikowski z powodu kontuzji stracił cały sezon 2017. Oakland Raiders postanowili nie przedłużać z nim kontraktu i w 2018 r. nasz kicker przeniósł się do Seattle Seahawks. Tam w szesnastu meczach sezonu zasadniczego trafił 22 na 27 prób zaliczając 81-procentową skuteczność. Podczas styczniowego meczu z Dallas Cowboys otwierającego fazę play-off, doznał jednak kontuzji lewego uda. Właśnie to miało być jednym z powodów, dlaczego kilka dni temu ogłosił zakończenie kariery w wieku 41 lat. Swoją decyzję ogłosił w rozmowie z dziennikarzem ESPN.
Zacznie się szukanie korzeni?
„Futbol po amerykańsku ma tyle wspólnego z futbolem w rozumieniu reszty świata, ile krzesło z krzesłem elektrycznym” – pisało w 2003 r. „Życie Warszawy” przy okazji Super Bowl i to zdanie dobrze oddaje, dlaczego NFL dla polskiego kibica długo było egzotyką. Media sportowe nad Wisłą owszem, pisały co jakiś czas o wyczynach Janikowskiego, ale jego popularność w ojczyźnie nigdy nie była duża. Chociaż przez lata występował w NFL i był w czołówce najlepiej zarabiających polskich sportowców, nigdy nie był też nawet honorowany w plebiscytach na najlepszych sportowców roku w naszym kraju.
Inna sprawa, że sam Janikowski miał też zupełnie inny styl bycia niż chociażby Marcin Gortat. Kiedy nasz jedynak w NBA zawsze był bardzo aktywny w mediach i organizował chociażby takie eventy, jak „Polska noc w NBA”, gracz Raiders i Seahawks wolał pozostać nieco w cieniu. – Sebastian nie jest bardzo medialny. Jemu w ogóle nie zależy na mediach, rozgłosie. Nie jest to człowiek, który wstawałby o 6 rano, żeby pojechać do telewizji śniadaniowej – mówił nam Chris Reiko.
– Janikowski zawsze był mniej widoczny od Gortata, ale pamiętajmy, że koszykówka jest w Polsce znacznie bardziej popularna. Futbolu amerykańskiego w odróżnieniu od niej nie uczą w szkołach, fanów jest znacznie mniej, dlatego też zrobienie np. „Polskiej nocy w NFL” byłoby przedsięwzięciem bardzo trudnym, żeby nie powiedzieć karkołomnym. Futbol dla kibiców w Polsce jest trochę egzotyczny, mimo że jest przecież tak samo amerykański jak koszykówka – mówi Marcin Wyszkowski, prezes LFA. A tak odnosi się przy okazji do pojawiających się już w przeszłości informacji, jakoby Janikowski rozważał kiedyś założenie lub kupno klubu w Polsce: – Gdyby okazało się to prawdą, byłby to wielki sukces futbolu amerykańskiego w naszym kraju. Sami robimy co możemy. Próbujemy zająć się pracą u podstaw i poza działaniami ligowymi chcemy też poprzez kluby wchodzić w akcje szkolno-edukacyjne. To jedyna szansa, żeby za 10-15 lat wyedukować kolejnych kibiców i dyscyplina stała się powszechniejsza.
Jego zdaniem popularyzacja futbolu amerykańskiego nad Wisłą póki co będzie jednak teraz trudniejsza. – Dla wielu kibiców w Polsce Sebastian Janikowski był symbolem NFL, nawet jeśli nie zawsze orientowali się dobrze w zasadach gry. Nie chcę, żeby tak się stało, ale obawiam się jednej rzeczy: że media nie będą już miały o kim pisać i będziemy musieli szukać polskich korzeni wśród amerykańskich zawodników, jak to się teraz często robi. I to będą nasze jedyne akcenty w NFL…
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl, nfl.com