Geograficznie nie tak odległy, politycznie i piłkarsko Madryt od Barcelony dzieli niemal wszystko. A jednak Blaugrana włożyła dziś siedmiomilowe buty i zrobiła trzy wielkie kroki przybliżające ją w kierunku stolicy Hiszpanii.
Cztery finały Ligi Mistrzów miały dotąd miejsce na Santiago Bernabeu, do żadnego Barcelonie nie udało się dojść. Zwycięstwo w najważniejszych klubowych rozgrywkach Starego Kontynentu na obiekcie odwiecznego, znienawidzonego ponad wszystkich innych rywala smakowałoby wybornie – to prawda. Ale i na możliwość zatriumfowania w mieście, którego dwaj przedstawiciele rzucają w ostatnich latach najwięcej kłód pod nogi Barcy, ta nie powinna kręcić nosem.
A ta perspektywa, perspektywa gry 1 czerwca o Puchar Mistrzów na Wanda Metropolitano, jest po dzisiejszym meczu niezwykle wyraźna. By dokopać się do ostatniego wyjazdowego 0:3 odrobionego w drugim spotkaniu u siebie, trzeba cofnąć się aż do czasów, gdy Liga Mistrzów była jeszcze Pucharem Europy Mistrzów Klubowych i do 1/8 finału sezonu 1988/89 – Galatasaray wygrało wtedy z Neuchatel Xamax 5:0. Odrobić trzybramkową stratę udało się później jeszcze Deportivo La Coruna w starciu z Milanem i Romie w meczu sprzed roku właśnie z Barceloną, ale obie zwycięskie ekipy potrafiły ukłuć swoich przeciwników na ich terenie.
Liverpoolowi się to nie udało, choć miał ku temu naprawdę sporo okazji. W pierwszej połowie jeszcze nie potrafił wykreować takiej czystej, stuprocentowej, ale już w drugiej, szczególnie na początku, urządził prawdziwe bombardowanie. James Milner próbował pokonać Ter Stegena strzałem a’la Coutinho, a także uderzeniem z czystej pozycji z jedenastego metra, skąd przy rzutach karnych myli się niezwykle rzadko. Tym razem jednak pocelował w sam środek. Najlepszą szansę zmarnował jednak w samej końcówce, tuż po golu na 3:0, Mohamed Salah, gdy mimo pustej bramki trafił w słupek.
The Reds nauczyli się w tym sezonie pragmatyzmu, którego tak brakowało im w poprzednich rozgrywkach, gdy za często wikłali się w starcia cios za cios. FC Barcelona w ostatnich latach nabyła jednak w Europie tak potężne doświadczenie, że potrafiła bez ceregieli pokazać, ile jeszcze Liverpoolowi brakuje do jej półki. Zespół słynący z miłości do posiadania piłki tym razem oddał ją rywalom, pozwalał rozgrywać na własnej połowie, a jednocześnie doskonale ustawiał się do kontr. Gdyby nie szwankujące w końcówce ostatnie podanie oraz wykończenie, właśnie w ten sposób Barca dołożyłaby gola, jeśli nie dwa, do i tak okazałej przewagi.
Blaugrana nie potrzebowała wielkiej, widocznej dominacji, by strzelić trzy gole. Wystarczyły jej błyski geniuszu Leo Messiego, który dziś w fenomenalnym, przepięknym, majestatycznym wręcz stylu dobił do sześciuset goli w barwach klubu ze stolicy Katalonii, zamieniając wolnego na trzecią bramkę perfekcyjnie wymierzonym strzałem w okienko. A oprócz tego nie raz i nie dwa zachwycił dryblingiem w tłoku nie do powtórzenia dla zwykłych śmiertelników – choć Salah kilka razy podjął rękawicę i chwała mu za to.
Na sumę nieszczęść Liverpoolu złożyły się też pojedyncze momenty rozprężenia, jak ten van Dijka przy golu Suareza. Gdy Holender obserwował biernie, jak Urugwajczyk wbiega za linię obrony i sprytnie przerzuca piłkę nad Alissonem.
Czy wynik oddaje to, co zobaczyliśmy na boisku? I tak, i nie. Nie, bo Liverpool był w tym spotkaniu lepszym zespołem. Tak, bo gdy na placu gry jest Leo Messi, nie możesz wykluczyć tego, że zespół słabszy jako jedność i tak pokona swojego rywala.
Pokona w dodatku wystarczająco wysoko, by na Anfield jechać po awans do finału jak po swoje.
FC Barcelona – Liverpool FC 3:0
Suarez 26’, Messi 75’, 82’
fot. NewsPix.pl