Wideoweryfikacje miały być kołem ratunkowym dla sędziów. VAR miał pomóc w unikaniu skandali – chciano wyplenienia z futbolu goli strzelonych ręką czy bramek zdobytych po trzymetrowych spalonych. Tymczasem dziś VAR stał się czymś w rodzaju sędziowskiego sterowania ręcznego. Alternatywnym sposobem prowadzenia meczu opartym na zasadzie “a, nie gwizdnę, najwyżej sobie później sprawdzę”. Mamy outsourcing odpowiedzialności za podejmowanie decyzji – najważniejszy nie jest pan z gwizdkiem, najważniejszy jest telewizor, do którego pan z gwizdkiem podbiega.
Późne godziny nocne w sobotę, cała niedziela, cały poniedziałek, część wtorku. Przez przynajmniej cztery dni dyskutowano o decyzji Daniela Stefańskiego z meczu Lechii z Legią. Pod nazwiskiem wypowiedzieli się Zbigniew Przesmycki, Rafał Rostkowski, Zbigniew Boniek czy Luca Marelli, portale sportowe (w tym też i my) rozkładały kwestię zagrania ręką przez Artura Jędrzejczyka na sto różnych sposobów. Wyciągano filmiki w slow-motion, zapętlone gify, stopklatki z trzech różnych ujęć. Stosowano analogię do innych takich zagrań, wyciągano cytaty z przepisów, opowiadano o wytycznych, przeprowadzano analizy logiczne.
Po wielogodzinnych rozważaniach tkwimy w tym samym punkcie, w którym tkwiliśmy o 20:35 w sobotę. Nadal nie wiemy, nadal się wahamy i nadal mamy wątpliwości. Daniel Stefański mimo tego, że sytuacja jest wybitnie interpretacyjna i że zahacza wyraźnie o szarą strefę wytycznych, podjął decyzję o zmianie pierwotnego werdyktu. Dało to do myślenia. Bo czy mówilibyśmy o “jasnym, klarownym błędzie”, gdyby Stefański od razu wskazał na wapno, a później nawet nie biegłby do telewizorka? Nie. Czy mówilibyśmy o “jasnym, klarownym błędzie”, gdyby Stefański kazał grać dalej i później tą sytuacją w ogóle by się nie zajmował? Znów – nie.
A przecież VAR – zgodnie z trzecią zasadą otwarcia protokołu wideoweryfikacji -miał działać inaczej: – Oryginalna decyzja podjęta przez sędziego nie może być zmieniona dopóki analiza wideo nie pokaże, że decyzja była jasnym i oczywistym błędem.
Wyłączmy poza nawias furiatów, którzy zawsze i wszędzie mają rację. Usiądźmy w gronie osób, które chcą dyskutować i są otwarte na różne punkty widzenia. Jeśli przy tym Okrągłym Stole Dyskutantów rzucilibyśmy temat potencjalnego karnego w Gdańsku, to zgodzilibyśmy się, że jeśli dochodzi tu do błędu w którąś ze stron, to nie jest to błąd “jasny i oczywisty”.
I daje to do rozumienia, że VAR nie tylko wypaczył swoje własne istnienie, ale i wywrócił nam postrzeganie meczu piłkarskiego. Odnoszę wrażenie, że też wielu sędziów zamiast po prostu sędziować, to varuje.
Nie zrozumcie mnie źle – nie należę do sekty osób, które chcą wyrzucenia wideoweryfikacji z futbolu, bo “panie, piłka traci na romantyzmie, bo kiedyś Siemaszko mógł strzelać gola ręką, piłka mogła wychodzić metr poza boisko, ale było jakoś tak swojsko i z duchem sportu”. Nie, nie – duch sportu to dla mnie emocje, rywalizacja, starcie piłkarskich myśli, półtorej godziny walki, a nie błędy sędziowskie. Liczba błędów uwzględniony w naszej Niewydrukowanej Tabeli zmniejszyła się o prawie połowę względem sezonu sprzed wprowadzenia powtórek wideo dla arbitrów. I świetnie.
Jednak trudno nie zauważyć tego, że VAR poszedł za daleko. I na przykładzie sytuacji z Gdańska – przeszedł drogę od “systemu do unikania skandali” do “sędziowskiej gumki do mazania, którą można zastosować przy każdej, nawet najmniejszej kontrowersji”.
Doszliśmy nawet do sytuacji, gdy mówi się o “rzutach karnych typowych dla ery VAR”. Przypomina mi się jedenastka odgwizdana w meczu Zagłębia Lubin z Pogonią Szczecin, gdy Sebastian Kowalczyk został trącony łokciem w wyskoku do piłki i sędzia po wideoweryfikacji wskazał na wapno. Przed oczami mam wskazanie na wapno w starciu Jagiellonii Białystok z Lechem Poznań, gdy anulowano gola Ivana Runje (po słusznym spalonym), natomiast wrócono do lekkiego pociągania rywala za biodro w wykonaniu Timura Żamaletdinowa. To są rzuty karne, które w erze przed VAR-em w ogóle nie byłby rozpatrywane w sytuacjach kontrowersyjnych. Dziś sędziowie biegają jednak do telewizora nawet z najmniejszą pierdołą. W konsekwencji mieliśmy w ostatnim miesiącu dwa mecze, które trwały niemal dwie godziny, bo do obu połów doliczono po ponad dziewięć minut, gdyż tak długo trwały m.in. wideoweryfikacje. Ale nie chodzi tu już tylko o czas czy płynność gry (jestem w stanie przeboleć jedną czy drugą przerwę), ale o kompletną zmianę roli sędziego. Coraz częściej mam wrażenie, że tą główną częścią pracy arbitra jest odgwizdywanie fauli w środku pola, a nad decyzjami typu gol, karny czy czerwona kartka obraduje już grono decyzyjne w składzie sędzia główny i dwóch sędziów asystentów z wozu.
Mieliśmy unikać skandali, a stworzyliśmy alternatywny model sędziowania. Zaczynaliśmy od rozstrzygania błędów “jasnych i oczywistych”, a doszliśmy do momentu, gdy arbitrzy z wozu odwijają całą akcję bramkową, by dopatrzeć się w niej pociągania za koszulkę przy chorągiewce narożnej po drugiej stronie boiska względem bramki, do której wpadła piłka. Ześwirowali nawet piłkarze, którzy trzy lata temu przykładali kciuk do palca wskazującego i wymachiwali dłonią domagając się kartki dla rywala. Dziś wyciągają paluchy i rysują w powietrzu prostokąty wymagając od sędziów sprintu pod płachtę.
Przypomina mi się wypowiedź Łukasza Bruda, sekretarza generalnego IFAB, który po fazie testów VAR-u mówił: – VAR jest używany w sposób widoczny (ze wstrzymaniem gry) raz na trzy mecze przez minutę. O czym tu dyskutować? VAR nie przerywa gry, choć w początkowej fazie testów rzeczywiście sędziowie byli przeczuleni. Wiedzieli, że wszystko będzie poddawane krytyce przez opinię publiczną, media, środowisko piłkarskie i być może dlatego wtrącali się trochę zbyt często.
To fragment wywiadu sprzed ponad roku, który pokazuje, że daliśmy się zwariować wideoweryfikacjom. I – choć nie mam przed nosem twardych danych – widzę gołym okiem, że VAR w Ekstraklasie jest wykorzystywany znacznie częściej niż “raz na trzy mecze przez minutę”, o czym świadczy przywołany przykład meczów trwających i 110 minut.
Przypomina mi się też krytyka Szymona Marciniaka, któremu podczas mundialu w Rosji dostało się po uszach za to, że tak rzadko stosował nowy system. Z perspektywy czasu można przyznać mu jednak rację, bo on korzystał z niego w ramach pierwotnego założenia VAR-u. Chciał sędziować tak, jak sędziował do tej pory, a wideoweryfikacje miały być tylko deską ratunkową w przypadku błędów skandalicznych. I dziś Marciniak w Ekstraklasie też wyróżnia się tym, że do telewizora podbiega wyjątkowo rzadko. Dlaczego? Bo korzysta z niego tylko w przypadku błędów “jasnych i oczywistych”, a nie “na dwoje babka wróżyła czy karny, czy nie” lub “jeden rabin powie, że ręka, drugi rabin powie, że grać dalej”.
Daliśmy się ześwirować. Dostaliśmy palec, a wzięliśmy całą rękę, zaczynamy chwytać się też łokcia i skończymy pewnie na barku.
Damian Smyk
fot. FotoPyk