– Jeszcze niedawno mówiłem, że chcę wrócić do ekstraklasy. No i że póki jest jakakolwiek nadzieja, to liczę na choć jeden występ w Lidze Mistrzów. Nie będę się teraz wypierał. Trzeba mieć jakieś marzenia. Wiem, że ludzie pukali się po czołach, ale wcześniej też to przerabiałem. Gdy byłem juniorem, marzyłem tylko o tym, żeby zagrać jeden mecz w ekstraklasie. Jak powiedziałem o tym głośno, wszyscy turlali się ze śmiechu. Ostatecznie wystąpiłem w niej nie jeden raz, a sto dwadzieścia dziewięć razy. Dla mnie to bardzo dużo – mówi Daniel Gołębiewski, który po cichu, w wieku ledwie 31 lat, zniknął nie tylko z ligowego krajobrazu, ale też z piłki w ogóle. W obszernej rozmowie poszukaliśmy odpowiedzi pytanie, dlaczego tak się stało i powspominaliśmy stare, lepsze czasy. Zapraszamy!
Szpileczki gotowe?
Z moich informacji wynika, że niedawno odrzuciłeś intratną propozycję z klubu z wielkimi ambicjami.
Potwierdzam. Obawiam się, że moja wątroba mogłaby nie wytrzymać gry dla KTS-u! Oczywiście pewne znaczenie miał też fakt, że nie mógłbym stawiać się regularnie na treningach, a bez tego nie miałoby to sensu.
Skończyłeś grać w wieku trzydziestu jeden lat. Szybko.
Bardzo szybko. Plany były trochę inne. Zawsze myślałem, że jestem tak dobrze zakonserwowany, że bez problemu pogram do czterdziestki. Nie zdecydowały jednak względy zdrowotne. Najpierw jedna zła decyzja, później druga, trzecia, przy okazji rozwiązywały się kluby i tak wyszło.
Od której złej decyzji się zaczęło?
Od przejścia do Bytovii. Poszedłem tam późno, dzień przed pierwszym meczem, nie polecam takich manewrów. Nie poszło i powoli zaczęło się to rozmywać. Gdyby Polonia Warszawa wcześniej nie zbankrutowała, pewnie grałbym w niej do dzisiaj. Nie tylko ja. Łukasz Piątek, który dziś jest w ŁKS-ie, byłby zapewne najdłużej grającym zawodnikiem w jednym klubie – ma trzydzieści cztery lata, czyli spędziłby przy Konwiktorskiej dwadzieścia osiem z nich. Byliśmy jednak zmuszeni coś zmienić. Trafiłem do Korony, później do innych klubów i ten mój poziom sportowy stale się obniżał. Z czasem zmniejszało się zainteresowanie i tyle.
Cześć i czołem, dzięki za imprezę. Są młodzi, niech się wykazują.
Tak po prostu?
Jeszcze w Dolcanie był moment, w którym wszystko zaczęło się zgadzać – dojechałem z formą i miałem liczby. Nie grałem wszystkiego od deski do deski, a strzeliłem siedem bramek w rundzie. W przerwie zimowej Dariusz Dźwigała mówił mi: „Gołąb, w takim sztosie zrobiłbyś króla, gdybyś grał wszystko”. Wtedy upadł klub i znów trzeba było szukać szczęścia gdzieś indziej.
W Pogoni Siedlce, prawie po sąsiedzku.
No właśnie, w trakcie całej mojej przygody z piłką żona pracowała, co sprawiało, że nie zawsze mogliśmy być razem. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że nie będę już jeździł po całej Polsce i dobierałem kluby lokalnie, żebym mógł być w domu. Gdy pojawia się rodzina, trzeba zmienić priorytety. Wylądowałem jeszcze w Kołobrzegu, co tylko pomogło mi utwierdzić się w przekonaniu, że to ona jest najważniejsza. Poprosiłem o rozwiązanie kontraktu i fajnie, że nikt w Kotwicy nie robił mi z tym problemu. Wróciłem do domu i zakończyłem granie.
Była jeszcze III-ligowa Legionovia.
Ale to już bardziej po to, żeby podpatrzyć kilka rzeczy ze szkoleniowego punktu widzenia.
Cieszę się z jednej rzeczy – z tego, że mogłem sobie pozwolić na to, żeby spokojnie rzucić piłkę. Gdybym miał inną sytuację, pewnie musiałbym do trzydziestego piątego roku życia jeździć po Polsce i ślizgać się na nazwisku. Wiesz, byle za wszelką cenę złapać jeszcze jeden kontrakt. Mam taki komfort, że mogłem przestać się oszukiwać, bo pewne rzeczy poukładałem sobie już w trakcie kariery. W skrócie: mam za co żyć.
Odgrażałeś się jednak dość długo. Mówiłeś, że celujesz w powrót do ekstraklasy. Wspominałeś nawet, że póki jest jakakolwiek nadzieja, liczysz, że choć raz zagrasz w Lidze Mistrzów, bo tam są piłkarze, a w ekstraklasie tylko zawodnicy.
Dokładnie, nie będę się teraz wypierał. Trzeba mieć jakieś marzenia. Wiem, że ludzie pukali się po czołach, ale wcześniej też to przerabiałem. Gdy byłem juniorem, marzyłem tylko o tym, żeby zagrać jeden mecz w ekstraklasie. Jak powiedziałem o tym głośno, ludzie turlali się ze śmiechu. Ostatecznie wystąpiłem w niej nie jeden raz, a sto dwadzieścia dziewięć razy. Dla mnie to bardzo dużo.
Przy okazji setnego występu mówiłeś, że gdyby ktoś ci kiedyś o tym powiedział, to wysłałbyś kasetę do „Śmiechu warte” i pewnie wygrałbyś lodówkę. To wszystko kompleksy związane z tym, że trafiłeś do stolicy z małej miejscowości?
Nie wstydzę się swojego pochodzenia, wręcz przeciwnie. Przy czym w pewnym momencie ludzie źle odbierali moje słowa. Myślano, że muszę nadrabiać wszystko zaangażowaniem i walką, a ja cały czas uważam, że jeśli chodzi o sprawy piłkarskie, to w ekstraklasie nie miałem powodów, by się wstydzić.
Zobacz, w klubie zacząłem grać w wieku trzynastu lat. Gdy miałem szesnaście, wylądowałem w Polonii, w której koledzy pracowali od ósmego roku życia. W dwa lata nadrobiłem zaległości i to ja trafiłem do reprezentacji Polski. Chyba należałoby zapytać, co przez ten czas robili pozostali. Oczywiście to już nie ma sensu, ale fajnie byłoby, gdyby przemyśleli to młodzi chłopcy, którzy dziś są akademiach i myślą, że lada moment świat padnie im do stóp. Moi drodzy, weźcie się do roboty, bo gdzieś tam niżej są goście, którzy mają mniejszy talent i gorsze warunki, ale są bardziej zdeterminowani i wszystko nadrobią pracą. Można sobie kręcić z tego beczkę, ale niedawno usiadłem i policzyłem dni, w których nie zrobiłem nic, żeby być jak najlepszym piłkarzem. Licząc od piętnastego roku życia, najdłuższy okres bez żadnego treningu to siedem dni.
Biorąc pod uwagę wszystkie urlopy i przerwy w rozgrywkach?
Cały czas pracowałem, bo chciałem coś osiągnąć.
Trudno mi uwierzyć, że nie przytrafiły ci się jakieś dwa tygodnie laby na Dominikanie.
Tam akurat nigdy nie byłem. Pamiętam za to pierwszy wyjazd do Grecji z dziewczyną, dziś oczywiście żoną. Pojechaliśmy na cztery dni, bo na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić. Ja z jedną torbą, a w niej buty do chodzenia, koszulka, spodenki, bielizna i sprzęt do treningu, który zajął jakieś trzy czwarte miejsca. Cały czas byłem pod prądem, co też mocno mi pomogło.
Póki nie zasnąłeś, powiem ci jeszcze, że różne rzeczy można było o mnie mówić: że jestem ograniczony, drewniany, taki, siaki i owaki. A ja w klubie rywalizowałem z reprezentantami i świetnymi zawodnikami. Miałem na przykład okres, w którym w kadrze był Artur Sobiech, Ebi Smolarek, Łukasz Teodorczyk i ja. Przez cały sezon opuściłem ledwie trzy mecze.
Dobra, dobra, bo zaraz dojdziemy do wniosku, że był z ciebie kawał piłkarza!
Jeszcze raz: nie mam się czego wstydzić. Każdy może to sobie odbierać tak, jak chce. Ja jestem zadowolony z tego, co zrobiłem. Co istotne – wszystko na swoich zasadach. Ciężką pracą, uczciwie, bez chodzenia do trenerów, żeby płakać w rękaw.
W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem. Wiem, że święty Paweł nie do końca pasuje na Weszło, ale do mojego przypadku jak najbardziej. Było mnóstwo pokus, ale z nimi również dałem sobie radę.
Ale dobra, miały być szpilki. Dawaj.
Trudno pogodzić się z tym, że jeździsz po klubach drugoligowych czy trzecioligowych, a nie widać tego, że masz ponad sto meczów w ekstraklasie?
Nie jest to proste, ale trzeba brać pod uwagę wszystkie okoliczności. Piłka nożna to sport zespołowy. Często prezesi w niższych ligach myślą tak: „wezmę takiego Gołębiewskiego z ekstraklasą w życiorysie, to mi zbawi klub”. Nie zwróci uwagi na to, jak wygląda jego drużyna, jak wyglądają rozgrywki. Ja dryblerem nigdy nie byłem, a tacy, jeśli dysponują jeszcze szybkością, na pewno odnajdą się niżej.
Ty byłeś walczakiem, a w takiej drugiej czy trzeciej lidze tego akurat nie brakuje.
Na pewno brakuje myślenia na boisku, a tu mogłem coś wnieść.
To może konkretna sytuacja. Jesteś w trzecioligowym Widzewie, idzie topornie. Do dziennikarzy wychodzi Franciszek Smuda i mówi, że pamięta Gołębiewskiego, który potrafi strzelać, jest groźny w polu karnym, a dziś patrzy na ciebie i nie może uwierzyć, że to ten sam piłkarz. A trzeba powiedzieć, że wcześniej nikt nie docenił cię tak jak Smuda, bo przecież powołał cię do kadry na mecz z Kamerunem. Nie zagrałeś, było trochę szyderki, ale jednak.
Szyderka to dobra rzecz, a ja jestem z tego dumny. Czemu tam trafiłem?
Bo Sobiech miał kontuzję, a ty akurat zaliczyłeś rundę życia.
No właśnie. To nie było tak, że Smuda odpalił wyszukiwarkę w internecie i akurat wyskoczyło mu moje nazwisko. Moja dyspozycja świadczyła o tym, że mogę rywalizować również na poziomie kadry.
Jest taka anegdota, że już za czasów Nawałki jednemu z piłkarzy Górnika zależało głównie na tym, żeby Robert Lewandowski podpisał mu się na różnych rzeczach. Gdy został o to zapytany, z rozbrajającą szczerością stwierdził, że ma świadomość, że więcej tu nie przyjedzie, więc chociaż prezenty dla rodziny będzie miał z głowy. Nie przeszło ci przez głowę coś podobnego?
W żadnym wypadku. U mnie to było proste założenie – jadę, robię to co zawsze i zobaczymy, gdzie mnie to zaprowadzi. Gdy wyszedłem z tymi ludźmi na boisko, wstydzić się nie musiałem. Byłem, zobaczyłem, ale pamiątek nie zbierałem.
Jeśli chodzi o Widzew, trzeba powiedzieć, że i ja miałem większe oczekiwania, i klub też miał większe. Wyglądało to słabo – to prawda. Ciekawostka jest taka, że gdyby policzyć to minutowo, to prawie wychodziła mi bramka na mecz. No a czego się wymaga od napastników? Tym bardziej, że grałem głównie na lewej pomocy.
Daniel, to trzecia liga. Naturalne jest to, że wszyscy pomyśleli, że skoro nie brylujesz, to ktoś cię wcześniej przecenił.
Proszę, niech tak myślą. W piłce jest ciągła rywalizacja – trzeba umieć się obronić. Udawało się przez sześć sezonów w ekstraklasie, byłem nawet kapitanem, a później nie było kolorowo. Z różnych względów. Na przykład takiego, że gdy pracujesz wyżej, masz obok siebie lepszych specjalistów i lepszych piłkarzy, którzy ciągną cię w górę, podkręcają twoje możliwości. Nie mówię, że niżej są gorsi trenerzy, ale każdy musi gdzieś popełnić te pierwsze błędy i to się zdarzało. Na przykład gdy wróciłem do Polonii. Już sama decyzja nie była najlepsza, ale później nauczyłem się, jak nie zarządzać drużyną.
Generalnie odradzałbyś piłkarzom schodzenie na niższy poziom?
Jeśli mają możliwość, żeby zostać wyżej, to tak. Oczywiście zależy to też od tego, o jakim typie gracza mówimy, ale o tym już wspominałem.
A nie było tak, że gdy schodziłeś niżej, myślałeś sobie, że już nie musisz się tak starać?
Nie, wręcz przeciwnie. Myślę, że koledzy mogą potwierdzić. Jeśli jesteś nauczony, że robisz coś na sto procent, to trudno od tego odejść. Gdy to sto procent nie daje efektów, zostaje podziękować.
Zraziłeś się trochę do piłki? Zawsze uchodziłeś za gościa, dla którego to prawie całe życie, a nie tylko praca.
Może w pewnym momencie nastąpił przesyt. Z różnych względów, niekoniecznie z mojej winy, ta pasja nie była już tak wielka jak wcześniej. Trudno ją zabić, ale mam różne zadry w sercu. Na przykład taką, że poświęcasz się czemuś, a nagle okazuje się, że klub upada, a ty nie dostajesz pensji za dziesięć miesięcy. Przez chwilę jest o tym głośno, ale z czasem przechodzimy nad tym do porządku dziennego.
Dorobiłeś się czarnej listy? Są osoby, do których masz szczególny żal?
Żyjemy w Polsce, tu różne rzeczy mogą się zdarzyć. Niby najważniejsze jest to, co na boisku, ale do wielu spraw dochodzi poza nim i niekoniecznie wszystkie są fair. Pamiętam taką sytuację po tej mojej rundzie życia. Grałem w sparingach, strzelałem bramki. W sobotę mamy mecz, a w piątek do klubu przyjeżdża Artur Sobiech. Od razu woła mnie trener Bakero i mówi: „sorry Daniel, ale wiesz, jak jest”. Rozumiem, że to biznes i jak kupujesz „produkt premium”, to stawiasz go na najwyższej półce, gdzie wszyscy go zobaczą. Ja z automatu lądowałem na niższej, ale później broniłem się na boisku.
Innym razem miałem „fajną” sytuację ze świętej pamięci Theo Bosem. Były transfery i czułem, że jestem na wylocie, niekoniecznie ze względów sportowych. Zagrałem w pierwszym sparingu, ale strzeliłem bramkę, więc później – tak na wszelki wypadek – się nie łapałem. Zawołał mnie trener.
– Chcielibyśmy cię wypożyczyć. Co ty na to?
– Nie, zostaję. Poradzę sobie. Jeśli w ogóle miałbym gdzieś iść, to tylko do ekstraklasy.
– Ty do ekstraklasy?! Nieee.
– Trenerze, w pierwszym meczu u trenera nie zagram. W drugim już wejdę z ławki, w trzecim zagram w pierwszym składzie, a w czwartym trener nie będzie miał pracy.
Można sprawdzić, że pomyliłem się niewiele, ale i zagrałem, i Bos szybko został zwolniony. Drużynie nie szło i trzeba było się jakoś ratować.
Jak zareagował?
Nie znamy się zbyt długo, ale może zauważyłeś, że jestem osobą dość nieśmiałą i dość spokojną. Nigdy nie powiedziałbym czegoś takiego, żeby komuś dopiec. Sam się sobie dziwię, że się odważyłem, ale miałem w głowie przekonanie, że sobie poradzę, więc te słowa przyszły automatycznie. Skończyło się awanturą, ale przeczekałem. Jak zawsze.
Często czułeś się niedoceniany jako wychowanek? Pamiętam na przykład, jak wypłynęła do mediów lista waszych zarobków. Oczywiście nie zarabiałeś źle w skali ligi, bo dwadzieścia pięć tysięcy, ale w skali drużyny wyglądało to trochę gorzej. Taki Dwaliszwili, który nie miał kosmicznych liczb, dostawał prawie pięć razy więcej.
Takie są zasady rynku, skoro ktoś się zgodzi na pracę za jakąś kwotę, to niech ją wykonuje za taką kwotę. To też jeden z błędów, które popełniłem. Nie miałem kogoś, kto wywalczyłby w moim imieniu dużo bardziej korzystne rozwiązanie finansowe. W skali Polonii były to – jakkolwiek to zabrzmi – dość śmieszne pieniądze. Nie mogę zrzucić wszystkiego na menedżera, bo ostatecznie to ja podejmowałem decyzje, ale zawsze fajnie jest, gdy masz doradcę, który pracuje dla ciebie i jest w stanie uzyskać więcej.
A propos traktowania – pamiętam swój pierwszy kontrakt w Młodej Ekstraklasie, gdy prezes Wojciechowski kupił licencję. Ja byłem po niezłej rundzie w ŁKS-ie Łomża, a po powrocie występowałem w drużynie głównie z juniorami. Osoba oddelegowana do negocjacji mówi tak:
– Dobra młody, masz dwa tysiące i wypierdalaj.
Wspaniałe negocjacje!
Jestem dość spokojnym człowiekiem, nigdy awantur nie robiłem, ale moja pasja i determinacja nie pozwoliły mi tego przyjąć.
– Szefie, tu są goście, którzy nigdy nie grali w seniorskiej piłce, a dostają trzy tysiące plus mieszkanie, a ja mam dostać dwa i to bez tego dodatku? Przecież ja jest jestem kapitanem tej drużyny!
– Oj, młody, młody. Ty się lepiej nie wychylaj!
– Chcę osiem tysięcy i bez tego nie wyjdę.
– Młody, opanuj się.
– Ale ja za chwilę będę grał w pierwszej drużynie, więc chcę mieć lepszy kontrakt.
– Dobra, jak zagrasz choćby minutę, co i tak ci się nie uda, to dostaniesz tę ósemkę. A chuj! Zrobię tak dla wszystkich – ci, którzy zadebiutują, automatycznie osiem.
Po pierwsze: powiedziałem osiem, ale liczyłem, że da piątkę. Po drugie: był później taki moment, ze wpuszczano chłopaków na minutę, żeby tylko zarobili! Po tych negocjacjach byłem zadowolony, a po późniejszych… trochę mniej.
Kiedy pogodziłeś się z tym, że nie dostaniesz pieniędzy od Polonii? Wydaje mi się, że długo miałeś tę wiarę.
Właśnie nie. Szybko się z tym pogodziłem. Wiem, że nawet urzędy mają problem, by wyegzekwować choćby złotówkę, więc co dopiero my.
Kawalerkę w Warszawie byś za to kupił.
Nawet większe mieszkanie.
Przy dzisiejszych cenach to chyba na Białołęce.
Powiedziałeś, ile zarabiałem, więc musisz pomnożyć to razy dziesięć, a do tego miałem też dobre bonusy. Jeśli doliczymy też pieniądze z innych klubów, które również do mnie nie dotarły, to wychodzi takie mieszkanie, w którym można się wygodnie rozsiąść. Ktoś nie dotrzymał umowy i tyle.
Z takimi problemami stykałem się od początku. Pierwszy klub w seniorskiej karierze – ŁKS Łomża. Pierwsza liga, ostatnie miejsce w tabeli, ale dla mnie spoko, że mogłem grać, choć nie pomagały mi w tym żadne przepisy o obowiązkowym młodzieżowcu. Na mecz jeździliśmy w dżinsach, bo nie było pieniędzy, by nas ubrać. Cztery razy w tygodniu trenowaliśmy na korcie tenisowym, tylko raz na boisku. W klubie było pięć piłek nadających się do zajęć. Chłopaki śmiali się ze mnie: „patrzcie, gość cały dzień na ryżu, a jak zapieprza!”. Śmiech przez łzy, bo finanse pozwalały właśnie na torebkę ryżu i niewiele więcej. Tam miałem szkołę życia, przez co kilku rzeczy się nauczyłem.
Zawsze miałem przekonanie, że warto robić coś więcej. Możliwości były inne, pewne rzeczy robiłem po omacku, ale z niektórymi wyprzedziłem epokę.
Zabrzmiało poważnie.
Dziś popularne wśród piłkarzy są takie pompowane „spodnie” czy elektrostymulator do regeneracji. Super. Gdy byłem w Polonii i nie płacili już dziesiąty miesiąc, a po drodze miałem wesele, uznałem, że trzeba w siebie zainwestować, zamiast kitrać to, co zostało. Kupiłem to sześć lat temu, kosztowało pięć tysięcy. Skoro na klubowych parkingach pełno aut za sto tysięcy, to w teorii taki wydatek, który w dodatku sprawi, że będziesz jeszcze lepszy, powinien być normą. W praktyce nie był.
Jeszcze bardziej mieszasz w głowie: taki pracuś, taki profesjonalista, a skończył grać zaraz po trzydziestce.
Pamiętam, jak kończyłem wiek juniora i miałem zacząć rywalizować z seniorami. Wyższa półka, silniejsi rywale, więc za pierwsze pieniądze, które zarobiłem – czy raczej miałem zarobić – poszedłem do dentysty. Zrobiłem sobie wszystkie zęby, wydałem dwie pensje. Nie po to, żeby mieć piękny, lśniący uśmiech jak z reklamy pasty, tylko żeby być zdrowym, bo stan naszych zębów często przekłada się też na inne rzeczy w naszym organizmie.
Coś się skończyło i tyle, po co dalej rzeźbić? Fajne jest też to, że – jak widzisz – jestem zdrowy, mogę normalnie się poruszać, pobawić się z dzieckiem. Przynajmniej nie dorobiłem się problemów. Poza piłką można robić tyle fajnych rzeczy, że nie ma sensu płakać. Pamiętam, jak w trakcie kariery rozmawiałem z kolegami i padało pytanie: „co dalej, co po piłce?”. Zawsze odpowiadałem – jak to co? Pójdę do pracy.
Szok!
To normalne życie. Nie chodzi o chowanie dumy do kieszeni, tak to po prostu wygląda , o czym jeszcze niektórzy nie wiedzą.
To co dzisiaj robisz?
Prowadzimy z żoną salon fryzjerski. To znaczy głównie ona prowadzi, a ja jej pomagam. Bardzo fajnie to hula.
Ale mam nadzieję, że ty nikogo nie obcinasz.
Nie, na szczęście nie. Pracuję też w firmie finansowej i współpracuję z piłkarzami. Fajna sprawa, bo mogę trochę uświadamiać zawodników, że warto myśleć o tym, co będzie po karierze. Jestem zadowolony. Wciąż mam dzięki temu kontakt z kolegami.
Chciałeś zostać trenerem.
Powoli robię uprawnienia. Może kiedyś mi się to przyda.
Ale gruchnęła informacja, że jesteś trenerem Żbika Nasielsk, a dokładniej drużyny kobiet. Ostatnie miejsce w trzeciej lidze, bilans bramkowy: 3-91. Nietypowy wybór.
Tak, wcale się tego nie wstydzę. Teraz się trochę poprawiło, bo wcześniej dziewczyny często grały w ósemkę. Spokojnie sobie pracujemy. Gdzieś te błędy trzeba popełniać i gdzieś się na nich uczyć. Niezależnie od tego, jakie są to rozgrywki, chodzi o pracę z ludźmi. Mają te same problemy, taką samą pasję w sobie. Sztuką jest tego nie tłamsić, a podkręcać, bo ludzie są w stanie robić wielkie rzeczy.
Ciekawostka – grałeś u trzech z sześciu ostatnich selekcjonerów. Nie licząc tymczasowego Majewskiego: u Nawałki, Janasa i Smudy.
U trenera Fornalika nie zagrałem, ale pracowałem z nim, gdy prowadził Polonię. Czyli łącznie mam czterech. No i do tego jeden przyszły, pewnie wszyscy domyślą się, o kogo chodzi. Żałuję tylko, że nie byłem u trenera Probierza, ale poza tym mam cały polski top i od każdego się czegoś nauczyłem.
A spotkałeś wielu złych trenerów na swojej drodze?
Można powiedzieć, że ktoś był złym trenerem, ale może warto zastanowić się, czy miał warunki, by zrobić coś więcej? Może po prostu był jeszcze na etapie nauki i wyciągnął wnioski? Analizę oczywiście zrobiłem. Wiem, u kogo najwięcej się nauczyłem, a u kogo najmniej.
To u kogo najwięcej, a u kogo najmniej?
Można patrzeć na to pod różnym kątem. Jeśli obiecasz, że nie zaśniesz, to ci opowiem.
Dawaj.
Weźmy trenera Dźwigałę. On kieruje się prostą zasadą – chce podkręcać jakość i tempo gry przez wykonywanie dobrych, mocnych podań. U niego zrobiłem duży postęp czysto piłkarski. U trenera Stokowca również, ale u niego bardzo mocno podkreślany był aspekt fizyczny – w sensie pracy nad szybkością i dynamiką. Treningi były na świetnym poziomie, do tego dochodziła praca nad sferą mentalną. Kolejny trener to Adam Nawałka. Zobaczyłem, jak ciężko można trenować i że można trenować dużo, dużo mocniej, niż się wydaje, co przynosi efekty. Do tego to całkiem inny sposób zarządzania drużyną. Bardziej jak szef, prawdziwy menedżer – gdy coś powie, jest to stwierdzenie kończące dyskusję.
Anegdota, która pokazuje, jak wielkim szacunkiem cieszył się Nawałka. U niego robiliśmy wszystko w truchcie. Kiedyś siedzimy w szatni po treningu. Nagle wchodzi trener Nawałka, a 17-letni Arek Milik, najmłodszy gość w drużynie, zakładając dżinsy, automatycznie na jego widok zaczął robić skip. Tak ogromny respekt miał przed trenerem, że to był odruch.
Off-topic o Arku. Już w wieku siedemnastu lat był wyznaczony do stałych fragmentów gry, ale po prostu wszedł do drużyny i sobie to wygrał. Pewnego razu na treningu mieliśmy konkurs na króla rzutów karnych – kto nie strzeli, ten odpada. Na końcu zostało dwóch – Milik i Zahorski. Tomek pomylił się dopiero w 34. serii, a Arek trafił wszystko. 17-latek! Było widać, że to nietuzinkowy piłkarz, ale do tego doszła ciężka praca. Tutaj nauczyłem się tego, jak można zarządzać talentem. Pamiętam, jak Milik jeździł na młodzieżową kadrę. Strzelał bramki, wracał do klubu, a trener zbierał nas w kółku i mówił:
– Arek, gratulacje, zagrałeś w kadrze, super, wszyscy jesteśmy dumni, ale wiesz co? Teraz będziemy wymagać od ciebie zdecydowanie więcej.
Cały czas dokręcanie śruby. Wyszło mu to na dobre, bo nie było tak, że Milik postawił stopę na boisku i już był królem.
A Nawałka już wtedy był dziwakiem? Albo perfekcjonistą, bo w zależności od wyników różnie ludzie mówią.
Gdy na początku pojawiłem się w drużynie, też myślałem: „kurde, co on wymyśla?”. Nie kumałem jego zasad, gdzieś w środku się buntowałem. Przy czym – wiadomo – robiłem to wszystko. Później przyniosło efekt i pomyślałem sobie, że pół roku w Zabrzu u trenera Nawałki to jak dwa sezony gdzieś indziej.
Cały czas nie przeszliśmy do złych trenerów.
Bo jeszcze muszę powiedzieć o trenerze Ojrzyńskim. On pokazał mi, jak zarządzać ludźmi i piłkarzami, by wyciągnąć z nich te najlepsze cechy. Ma taką opinię, że może zrobić wynik ze słabymi drużynami, a i tak wszyscy są niezadowoleni. A on po prostu potrafi grać zaletami. Co robi kobieta, gdy idzie na imprezę? Chce podkreślić swoje atuty – ubrać się tak, żeby pokazać to, co ma najlepsze. W piłce bywa podobnie i to jest sztuką – pokazać to, co drużyna ma najlepsze. On to potrafił.
Ale – zostając przy porównaniu – chodzi też o to, żeby ten dekolt nie był za duży, żeby sukienka nie była za krótka. Żeby to jakoś wyglądało!
Gdy byłem w Koronie, wcale się nie obrażałem o to, że dwie kolejki przed końcem mamy szansę na mistrzostwo i kończymy ligę na piątym miejscu. U trenera Ojrzyńskiego zawsze podobało mi się też to, że wiedział, co w życiu jest najważniejsze. Niby gramy w piłkę, to nasza pasja, zawód i musimy zrobić wszystko, by wygrać, ale gdy dochodziły do tego sprawy rodzinne, to zawsze one były na pierwszym miejscu. Przychodzę kiedyś do trenera i mówię, że tego i tego dnia mam taką uroczystość, że będę chrzestnym. I że chciałbym się zwolnić.
– No takie imprezy to ja rozumiem! Oczywiście! Jedź!
I tak poszedłem sam zrobić zajęcia, które opuściłem, ale gdy trener się tak zachowuje, drużyna to widzi. Dzięki temu, że przypominał nam o priorytetach, w szatni też byliśmy rodziną.
To teraz najgorsi.
Nie najgorsi, ale tacy, u których się nie rozwinąłem. Nie będę wymieniał nazwisk. Nie lubiłem trenerów, u których nie widziałem, że idziemy w jakimś konkretnym kierunku. To była taka praca od meczu do meczu. „Zmęczeni? Dobra, to dwa dni wolnego. Odpocznijcie sobie!”.
Piłkarze lubią konkrety i – uwaga, uwaga! – chcą ciężko pracować, żeby to wszystko do czegoś prowadziło. Jak jest za lekko, to to wyczuwają i wiedzą, że nic z tego nie będzie. Myślisz sobie tak: „raz, że boi się o siebie, a dwa, ze tracę z nim czas, bo nie ma planu, dzięki któremu za pół roku czy za rok pójdę jeszcze wyżej”. Gdy pisało się w mediach, że sytuacja trenera Nawałki jest niepewna, on przychodził i dalej robił swoje. A bywali tacy szkoleniowcy, którzy w podobnej sytuacji mówili: „no to dzisiaj gramy w dziadka”.
Zgodziłbyś się z tym, że więcej mogłeś dać w szatni niż na boisku?
Tak, że byłem Atmosfericiem! Fajnie się pośmiać w szatni, ale ja postrzegam tę rolę inaczej. Gdy mówimy, że ktoś jest w szatni od atmosfery, to mamy go trochę za klauna z cyrku Zalewski, który wchodzi i żongluje piłkami, żeby zabawić drużynę. To nie jest prawda. Gość od atmosfery wskazuje kierunek i pokazuje, jak należy funkcjonować. Sztuką jest to, żeby wpłynąć na kolegów tak, by grali jeszcze lepiej. Zmotywować do pracy – zarówno gdy jest źle, jak i wtedy gdy jest dobrze.
Taki przykład. W Pogoni Siedlce byliśmy rewelacją jesieni, wygraliśmy kolejny mecz i właśnie wtedy wchodzi do szatni trener i mówi: „Cieszcie się, macie dwa dni wolnego!”. Nagle wstaje doświadczony Mateusz Żytko i odpowiada: „Trenerze, my nie mamy dwóch dni wolnego – mamy jeden, a w kolejnym pracujemy, bo chcemy wygrać też za cztery dni”. Kozak. Podważył decyzję trenera, ale wyznaczył całej drużynie kierunek.
Ale to chyba jednak „anty-Atmosferić”.
Właśnie nie! Doszliśmy jako drużyna do momentu, w którym świadomość zwyciężyła. Chcieliśmy coś sobie udowodnić, a dwa dni wolnego wyglądały w tej sytuacji jak strata czasu. Wiadomo, że każdy lubi sobie poleżeć i nic nie robić, ale jeden dzień dla rodziny był absolutnie wystarczający.
Wiem, że jak usłyszycie o Atmosfericiu, to myślicie sobie: „ooo, 0,7 zgłoś się!”, ale to naprawdę może wyglądać też w ten sposób.
Wróćmy do ciebie.
Zgadzam się z tym, że w szatni mogłem dać bardzo dużo. Czy więcej niż na boisku? To takie polskie podejście, że coś musi być kosztem czegoś. Uważam, że dawałem drużynie dużo na boisku, ale jeszcze więcej w szatni. Pamiętam taką historię, jak w Polonii debiutował Maciek Joczys.
Dziś zawodnik KTS Weszło i nasz grafik.
Widziałem, że się stresuje, więc moją rolą było to, żeby mu jakoś pomóc. Na początku motywacja pozytywna – cały czas go chwaliłem, ale nie dawało to efektu. Skoro tak, to później zmiana taktyki – na każdym kroku zjebka. No ale też nic, przeciwnicy cały czas atakują. W pewnym momencie trochę go przydusiłem. Zrobił wielkie oczy, ale od tej pory przynajmniej klasa solidna ligowa. W teorii duszonko atmosfery nie poprawia, a jednak!
Zasłynąłeś też z tego, że prowokowałeś na boisku. Skąd ten pomysł?
Z czystej ambicji. W głowie miałem jedną rzecz – cokolwiek się działo, nikt nie mógł mnie stłamsić psychicznie. Te prowokacje nie były wyrazem frustracji, lecz wyrachowania i zimnej głowy. Sztuką było tak kogoś nakręcić, żeby odwrócić jego uwagę od piłki. Najlepiej tekstem kompletnie od czapy – coś jak w tej mojej rozmowie z panem Tomaszem Kiełbowiczem.
– Gnoju, ile masz meczów w lidze?
– Żadnego, a ty ile?
– 250!
– Ale ile dobrych?
Chciał mnie zniszczyć, a sam się zagotował. To był mecz o Puchar Ekstraklasy, w którym przegrywaliśmy 0-4. Przy takim wyniku często czujesz, że przeciwnik cię nie szanuje. Pomyślałem, że trzeba zrobić coś, żeby jakoś ten mecz zapamiętali i wtedy wpadłem na tę akcję z rozwiązaniem mu buta przy rzucie rożnym.
Widzisz, a dziś sam jarasz się liczbą występów!
Kumple od razu dodają – ale ile dobrych?!
Wszystkie!
Co jeszcze zdarzało ci się zrobić na boisku? Niedawno rozmawiałem z Adamem Dźwigałą i wspominał o tobie w tym kontekście, że dziś napastnicy się już tak nie zachowują.
Pamiętam, jak przed debiutem w lidze trener Kaczmarek wziął mnie na bok i mówi: „dobra, grasz w pierwszym składzie”. Myślę sobie wtedy: „kurde, ekstraklasa, teraz się zacznie – taktyki, założenia i tak dalej”. A on tylko: „wchodzisz i, rozumiesz, robisz z gościa dżem”.
Dopiero po czasie zrozumiałem, że to było przemyślane posunięcie. Trzeba było z młodego ściągnąć presję. Ale od tamtej pory dżem starałem się robić zawsze. Już na pierwszych treningach starłem się z Piotrem Dziewicki i łokieć poszedł w ruch. Jasny komunikat: „nie będziesz miał ze mną łatwo, mistrzuniu”.
Ostatnio głośna była sprawa „banderowca”. Przekroczyłeś kiedyś granicę dobrego smaku?
Myślę, że przeciwnicy potwierdzą, że nigdy nie padało: „a twoja matka coś tam”. Wiem po sobie, że to nie działa. Może wręcz przynieść odwrotny skutek – ktoś będzie bardziej agresywny, co może pomóc mu w grze. Ja chciałem wytrącić z równowagi innego typu tekstami. Jak kimś mocno kręcili, to czasami podbiegałem i mówiłem: „mistrzu, idź do szatni i zaktualizuj mapy”. Taka szpileczka, bardziej szatniowy humor, ale działało. Albo jak mnie zgasił kiedyś jeden przeciwnik: „ty, weź sobie jeszcze wyżej te spodenki podciągnij”. Jak wjeżdżasz piłkarzowi na modę, to nawet gorzej niż na matkę!
Spotkałeś w piłce wielu oryginałów?
Tak, Mateusza Żytkę na przykład. Wyobraź sobie, że gość… czytał w szatni książki!
Nie może być!
Dobra, bo ktoś pomyśli, że to na serio. To znaczy książki czytał na serio – takie grube, bo lubi historyczne – ale nie ma nic złego w tym, że nie chciał tracić czasu.
Dla mnie oryginałem był Maciek Korzym. Ma taki luz i pewność siebie, która przekłada się na drużynę. Gdy przychodził mecz i grał na solidnego obrońcę, siedział w szatni i mówił: „Dawaj mi go tutaj, zaraz go rozpierdolę! Nawet nie powącha piłki!”. Nakręcał innych. I nigdy nie wiadomo było, co odwali. Kiedyś na rozruch wybiegł w klubowym garniturze i tak trenował. Raczej na wesoło, ale potrafił też zawalczyć o chłopaków. Kiedyś młody zawodnik miał podpisywać kontrakt i dostał śmieszne warunki. Korzym wpadł do gabinetu i mówi: „Prezesie ma być to, to i to. Szanujcie swojego chłopaka”.
To takie pozytywne przykłady. Myślałem, że dasz jakiegoś dziwaka.
Największym był gość, który polewał sobie wodą łydki w trakcie meczu. Nie wiem, o co chodziło, chyba taki rytuał. Zawsze stała przy linii. Ale najlepsze jest to, że tylko niegazowanym Żywcem. Cisowianki nigdy by nie ruszył!
Która rzecz wyniesiona z piłki najmocniej przyda ci się w życiu po życiu?
Piłka uczy wszystkiego. Jestem z Wyszkowa. Gdy jadę do Warszawy, to po drodze mam Marki. Śmieję się, że gdybym nie grał w piłkę, to najdalej dojechałbym właśnie do tych Marek. Reszta trasy by mnie przerosła.
Najważniejsze jest poznawanie ludzi – w zasadzie co tydzień jest ich kilkunastu. Widzę to nawet po kolegach, którzy niekoniecznie grali wyżej, ale poradzili sobie w życiu. Mam znajomego, który po rzuceniu piłki, zaczynał pracę w jakiejś firmie jako przedstawiciel handlowy. Dostał samochód firmowy i powiedzieli mu: „jedź!”. Gdy otworzył bagażnik, okazało się ma opylać akcesoria do paznokci. Pierwszy raz widział coś takiego na oczy. Odbił się od ściany w jednej firmie, w drugiej, w trzeciej, ale w czwartej zgadał się z panią, która tam pracowała. Okazało się, że jest żoną jednego z chłopaków, z którymi grał. Mówi mu: „wiem, że się nie znasz, ale ci pomogę”. Wzięła od niego jakieś produkty, pokazała co i jak. Tak się to rozkręciło, że dziś ma hurtownię z takimi akcesoriami i spokojnie sobie z tego żyje. To dała mu piłka.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK/newspix.pl