15 sierpnia graliśmy z KTS-em mecz Pucharu Polski. Po raz pierwszy w roli prezesa miałem okazję zobaczyć to, co w środowisku piłkarskim pełni rolę czarnej wołgi, którą straszy się wszystkie dzieci. Filip Tkacz, nasz skrzydłowy, po raz trzeci zerwał więzadło krzyżowe w prawej nodze. Później doktor tłumaczył mi, że nie zna piłkarza, który przy tym urazie by nie płakał i faktycznie – krzyk mojego kumpla był na tyle przeraźliwy, że właściwie od razu mogliśmy postawić diagnozę.
Widziałem to kilka razy wcześniej, nawet u znajomych, ale nigdy tak dokładnie. Nigdy nie byłem z kontuzjowanym na SOR-ze, nigdy nie prowadziłem takiego delikwenta do karetki. Pamiętam, że próbowałem Tkacza jakoś pocieszyć – nie masz nawet 25 lat, pół roku poczekasz, wyleczysz się i przed tobą jeszcze dobre dziesięć sezonów na boiskach. Zwłaszcza, że Filip zrywał się już dwa razy i wracał do piłki, ba, nadal uważam, że poradzi sobie w KTS-ie jeszcze i za dwa lata, a mam nadzieję, że będziemy wówczas dwie ligi wyżej.
Powiedziałem wówczas: Filip, jesteś młody chłop, wysportowany, ambitny, ale przede wszystkim młody; zerwiesz, zrehabilitujesz, wrócisz. Pomyślałem: co innego, jak bym to ja zerwał, mnie to już by się chyba nie opłacało męczyć. Dla mnie to byłby koniec, w sumie nie wiem, czy byłby sens operować.
Oczywiście trzy tygodnie później zerwałem się i ja.
Dziś jestem ponad dwa miesiące po operacji i pod obserwacją fizjoterapeuty Adriana Pabisza oraz doktora Krzysztofa Kulińskiego udało mi się już parokrotnie wykonać podczas rehabilitacji ćwiczenia z piłką. W sensie: udało się kopnąć piłkę, nawet prosto, co zapewne jest potwierdzeniem chybotliwej tezy o tym, że zawsze “wraca się silniejszym”.
Pisałem o kontuzjach setki razy, siłą rzeczy widziałem łzy piłkarzy z najwyższych lig, słyszałem dramatyczne historie o ich żmudnej rehabilitacji, sam dokładałem wiele cegiełek do budowania wizerunku kontuzji jako tragedii, sytuacji, w której ofiara zasługuje na najwyższe współczucie, wszelką pomoc i zrozumienie dla najdziwniejszych zachowań. Sam, bez żadnych problemów ze zdrowiem, wyobrażałem sobie poważny uraz piłkarski jako więzienie, klatkę, z której przez pół roku nie ma wyjścia, w której tkwi się bez dostępu do towarów pierwszej potrzeby.
Czytałem z wypiekami na twarzy te wszystkie reportaże o bohaterskiej walce ze swoimi ograniczeniami, o heroicznym wysiłku towarzyszącym najprostszym czynnościom takim jak zginanie kolana czy prostowanie łokcia. Wierzyłem, że to właśnie tak wygląda, że kontuzjowany na pół roku staje się jakąś hybrydą średniowiecznego ascety oraz współczesnego niewolnika – śpi mało, je mało, ćwiczy dużo, umartwia się bez przerwy.
Dziś mam za sobą tę najtrudniejszą część powrotu do zdrowia i mogę z ręką na sercu powiedzieć: nie dygajcie.
Jasne, spotkałem na swojej drodze przynajmniej kilku aniołów – wspomnianego doktora Kulińskiego, który złożył nogę tak sprawnie, że jeszcze w dzień operacji udało się wstać z łóżka. Wszystkich rehabilitantów: Adriana, który przygotował mnie do operacji i zajął się kolanem w pierwszych tygodniach tuż po niej, załogę placówki Grabieniec, gdzie dzień w dzień cały personel gonił mnie po materacach i leżankach. Pewnie nie każdy ma takiego farta do lekarzy i fizjoterapeutów, pewnie nie u każdego operacja przebiega aż tak bezboleśnie, pewnie nie każdemu udaje się tak szybko wracać do zdrowia.
Ale sama mechanika powrotu do sprawności raczej się nie zmienia.
Szukałem przy tym urazie jakichś tekstów w Internecie, w których mógłbym się dowiedzieć, czego właściwie się spodziewać. Spotkałem się głównie z takimi, w których padały całe tuziny łacińskich nazw oraz z takimi, gdzie wypowiadali się teoretycy, często dziennikarze, śledzący losy kontuzjowanych piłkarzy z perspektywy współczujących towarzyszy tej wędrówki. Postaram się więc streścić całość w nieco bardziej przystępny sposób, dla tych, którzy tak jak ja tuż po zerwaniu ACL, wpadną w panikę i gorączkowe poszukiwania odpowiedzi na pytanie: “co dalej”.
Otóż po pierwsze – tak, operacja nie należy do najbardziej przyjemnych, w końcu widzisz na własne oczy na ekranie, jak lekarze majstrują ostrymi przedmiotami w twoim kolanie. Brak czucia w nogach jeszcze kilka godzin po opuszczeniu sali operacyjnej też nie pomaga, a wszystkiemu towarzyszy trudny do wytrzymania głód. Z różnych, niekoniecznie nadających się do szczegółowego opisywania względów jeść za dużo ani przed operacją, ani tuż po niej się nie zaleca. Na pocieszenie dodam, że wszystko trwa krótko, większość lekarzy, z którymi miałem styczność wykonuje takich zabiegów dziesiątki każdego roku i nikt nie traktuje tego jako wielkiego wyzwania. Gdy traficie na doktora Kulińskiego w pakiecie dostaniecie również bardzo szczegółowe wyjaśnienie wszystkiego, co robi – tak naprawdę mimo dużego szacunku, jaki żywię do moich akademickich wykładowców, nikt nie wyjaśnił mi anatomii kończyny dolnej lepiej niż doktor.
Rehabilitacja zaczyna się tak naprawdę niedługo po urazie, czasem nawet i przed operacją. Rozsądne jest przygotowanie się do cięcia poprzez umacnianie mięśni całej nogi oraz zwiększanie zakresu ruchów w kolanie – szczególnie pod kątem wyprostu. Odbywa się to w taki sposób, że fizjoterapeuci masują nogę, a ty każdą wolną chwilę poświęcasz napinaniu mięśni. Czy to boli? Cóż, boli tak, jak treningi przed sezonem. Czy to żmudne? Cóż, żmudne tak, jak treningi przed sezonem.
Po operacji wszystko wraca do punktu wyjścia – nawet jeśli na stół wchodziłeś o własnych siłach, swobodnie prostując i zginając nogę, po zejściu znieczulenia będziesz miał dość symboliczny zakres ruchu. Kluczowe w tych dniach staje się to, co dla sportowców jest codziennością. Regularność, sumienność oraz świadomość, że nawet najbardziej banalne ćwiczenia po jakimś czasie mogą przynieść naprawdę duże efekty. Domyślam się, że osoby niezwiązane ze sportem mogą mieć trudności w zrozumieniu, że napinanie mięśni, rzecz prościuteńka, prawie w ogóle niewywołująca zmęczenia czy odczucia obciążenia, jest konieczna w powrocie do zdrowia. Sportowcy jednak wszystko znają z autopsji – trzeba tysiąc razy wykonać to najprostsze ćwiczenie, by potem nie mieć problemów przy wykonywaniu trudniejszych.
Ważna sprawa – u każdego rehabilitacja przebiega w nieco innym tempie, więc dobrze być w stałym kontakcie z lekarzem i fizjoterapeutą. Na pewno pierwsza faza to bezustanne powtarzanie banalnych ćwiczeń i przekonywanie samego siebie, że naprawdę ten ledwo wyczuwalny ruch kolana w bliskiej przyszłości pozwoli wstać na nogi bez kul. Główna trudność? Organizm żąda bardziej obciążających i trudniejszych technicznie ćwiczeń, których wykonywania zabrania lekarz i fizjoterapeuta. W tym największa sztuka, by nogę stale ćwiczyć, ale jednocześnie jej nie przeciążać. Małe, wręcz symboliczne obciążenia, wiele powtórzeń – stąd to legendarne znudzenie, które jest opisywane przez wszystkich dziennikarzy zajmujących się takimi urazami.
Sportowcy jednak powinni dodać, że takie samo znudzenie towarzyszy biegom po lesie, które nadal stanowią istotny element piłkarskich przygotowań.
Potem robi się nieco ciekawiej – bo każdy dzień przynosi poprawę. To trochę sinusoida nastrojów. Rano cieszysz się, bo po 15 różnych ćwiczeniach i masażu fizjoterapeuty udało ci się wyprostować nogę, wieczorem zastanawiasz się – jak źle ze mną jest, że powodem do świętowania jest wyprostowanie nogi? Ten stan jest permanentny, nawet dzisiaj przyłapałem się na skakaniu z radości, że kopnąłem parę razy piłkę, wieczorem pewnie nadejdzie melancholia, że przed kontuzją kopałem codziennie i nawet tego nie zauważałem. Jest już lepiej, bo ćwiczenia przynoszą odczucia znane sprzed urazu – zmęczenie, czasem nawet zadyszkę, nie wspominając o efektach.
To dość miłe, gdy w poniedziałek masz trudności, by w ogóle wsiąść do auta, a 14 dni później swobodnie operujesz pedałami jako kierowca.
Fantastyczny moment to włączenie do rehabilitacji elementów dynamicznych – u mnie były to wejścia na skrzynię. Bez kitu, czujesz się, jakbyś znów zaczął latać, po kilku miesiącach obchodzenia się z kolanem jak z jajkiem, wreszcie ruszasz się jak kiedyś, przebojowo, z werwą, bez strachu, że zaraz znowu coś pęknie. Pierwsze kopnięcie piłki – w ramach rehabilitacji! – to już w ogóle euforia.
Z każdym dniem rehabilitacja coraz bardziej przypomina “normalny” trening – nie przychodzisz już na nią w ortezie i o kulach, ale w stroju sportowym, gustowne klapki zamieniasz na halówki, potem (to jeszcze przede mną!) na korki. Nie idziesz po niej na kriokomorę, ale pod prysznic, bo wreszcie wysiłek nie dotyczy jedynie poszerzania zakresu ruchu, ale już wysiłku całego organizmu.
U mnie dwa miesiące, u innych może trzy, czasem trzy i pół. I nagle zostaje już tylko zwyczajne trenowanie, by dojść do formy – bieżnia i siłownia. Z gabinetu fizjoterapii coraz wyraźniej widać zarys boiska, w okna siłowni coraz częściej zagląda słoneczko, przypominające zresztą kształtem tę ukochaną futbolówkę.
Jeszcze raz spojrzałem dzisiaj na tekst, który uznaje się za bodaj najlepszy w kwestii urazów sportowców, obszerny reportaż z walki o zdrowie Ilkaya Gundogana. Ton, jakby Ilkay umierał. Samotność, izolacja od drużyny, indywidualne treningi, zarabianie pieniędzy siedzeniem na kanapie, frustracja przy każdym meczu kolegów. Nie chcę się oczywiście porównywać z profesjonalnym piłkarzem, dla którego to często bezpowrotnie utracone kilka procent kariery, ale przecież nie będą tego tekstu czytać profesjonalni piłkarze. Więc wy po prostu nie wierzcie tym reportażom. Nie jest aż tak źle. Jest… zwyczajnie. Pojawia się robota do zrobienia – trochę inna, ale przecież tak samo jak każda robota świata wymaga jedynie trochę wysiłku, determinacji i sumienności.
Zerwanie ACL to kontuzja tak obszernie opisana przez lekarzy, specjalistów, najlepszych fizjoterapeutów i resztę świata medycyny, że naprawdę przypomina jakąś pracę domową z liceum. Nie ma tu zamartwiania się o konsekwencje, o słuszność obranej drogi – jest zbiór bardzo konkretnych i dość prostych zadań do wykonania.
A dalej już jak zalecił kultowy Laska – po prostu zacznij je wykonywać.
*
Jeszcze raz ogromne podziękowania dla wspomnianych już Krzyśka, Adriana, pani Kasi z pracowni fizjoterapeutycznej i wszystkich, którzy mi pomogli, łącznie z właścicielem KTS-u.
*
Tekst napisałem sobie oczywiście wcześniej, żeby mieć wolne Święta Bożego Narodzenia, ale ukazuje się akurat 26 grudnia. Życzę więc wam wszystkim przede wszystkim zdrowia, ewentualnie siły do walki o powrót do zdrowia. No i z fartem mordeczki, pamiętajcie, że race są ciche i zwierzątka się ich w sylwestra nie boją, w przeciwieństwie do głupawych petard hukowych. Dozo w 2019.