Koronkowe akcje, kapitalne odbiory, celne uderzenia, wybitne roszady taktyczne, popisy bramkarzy – tego akurat w tym meczu nie było. Były za to wrzutki na aferę, strzały w trybuny i prostopadłe podania obrońców pod nogi napastników rywali. Zawodnicy Zagłębia i Legii pokazali nam futbol na wysokim poziomie. W sensie grali tak, że piłka rzadko miewała kontakt z murawą.
Legia w tym meczu wyglądała jak drużyna siatkarska, która po drugiej stronie siatki ma komplet krzeseł. Wystarczyło, że goście przebili piłkę na drugą stronę i już mogli być spokojni o punkty. Wystarczyło nic nie spieprzyć, bo Zagłębie nie stanowiło dziś żadnego zagrożenia. Poza zagrożeniem dla siebie. Do przerwy gospodarze wymienili blisko dwa razy więcej podań od legionistów, ale dobre było tylko jedno – to Filipa Starzyńskiego do Patryka Tuszyńskiego. Poza tym kilka setek bezsensownego klepania. Zagłębie (wyłączając Starzyńskiego) było kreatywne jak magazynier po dwunastogodzinnej zmianie.
Mistrzowie Polski też nie zachwycali w kreacji gry (ładny eufemizm nam wyszedł, prawda?), ale przynajmniej stałe fragmenty gry opracowane mieli na takim poziomie, że dwukrotnie poważnie zagrozili bramce Hładuna. Raz Remy strzelił niecelnie, a raz wepchnął piłkę do siatki, gdy dobijał strzał Nagy’a. Zagłębie w tej sytuacji miało trochę pecha – trudno zganić tu Hładuna, który wypiąstkował piłkę poza pole karne, a później obronił uderzenie Węgra. Trudno mieć pretensje do któregoś z obrońców, bo ta akcja była tak chaotyczna, że nawet nie wiadomo było kto kogo kryje. Po prostu wpadło.
I taki gol wystarczył do tego, że Legia mogła się cofnąć i oglądać, jak Zagłębie nieporadnie próbuje coś wskórać. Symptomatyczne było to, jak Marcin Baszczyński około 30. minuty meczu zorientował się, że chwali Pakulskiego za to, że ten dośrodkował spod linii końcowej, a nie spod linii autowej. I im dalej brnął w tę wypowiedź, tym bardziej dochodziło do niego, że to już desperackie szukanie jakiegokolwiek pozytywu w grze Miedziowych.
Ci bardziej zdesperowani szukali też pozytywów w wyborze Sa Pinto, który w wyjściowej jedenastce postawił na… Sandro Kulenovicia. Ale Chorwat był kompletnie niewidoczny, walkę siłową przegrywał z Dąbrowskim i Guldanem, a swoją jedyną sytuację strzelecką zmarnował strzałem obok bramki. Dopiero wejście Carlitosa rozruszało nieco ofensywę Legii, ale z wyczynów Hiszpana bardziej w pamięci zapadną nam te dwie żenujące symulki w polu karnym. Sędzia Gil na szczęście na żadną się nie nabrał, ale legionista padał z głodu tak, jakby ostatni posiłek jadł we wtorek.
Legia dopiero w końcówce przycisnęła i mogło się to skończyć golem na 2:0, ale najpierw świetnie bronił Hładun, a później Carlitos obił w słupek. Legia była lepsza, Legia miała przewagę, ale przyznajmy sobie szczerze – być lepszym od takiego Zagłębia to żadne wyzwanie. Po zwolnieniu Mariusza Lewandowskiego w Lubinie wciąż zastanawiają się, czy warto zatrudnić trenera, ale naszym zdaniem – warto i to jak najszybciej. Bieżąca seria Miedziowych wygląda tak: porażka, porażka, porażka, remis, porażka, porażka, porażka, remis. Ostatnie zwycięstwo lubinian? 14 września. Ponad dwa miesiąc temu. Kurtyna.
Zagłębie jest jak ta brzydka koleżanka w parze przyjaciółek. Nawet jeśli ta ładniejsza jest tylko 6/10, to na tle tej brzydkiej wygląda jak Monica Bellucci w czasach świetności. Legia dziś nic wielkiego nie pokazała, ale na tle lubinian trudno wyglądać słabo.
[event_results 543224]
fot. FotoPyk