Sześć lat temu Bartek wyjechał do Anglii z przekonaniem, że jest kimś. Panem Trenerem. Przecież przez trzy lata pracował w Lechu Poznań, doglądał przyszłych reprezentantów Polski. Dopiero po przylocie na wyspy zorientował się, jak bardzo się mylił. Nikt nie kłaniał mu się w pas, on musiał się za to kłaniać klientom, którym dowoził jedzenie. Oczywiście pracując na czarno.
Dziś czarne są tylko wstawki na jego służbowym ubraniu. Na dresie Queens Park Rangers, gdzie pracuje jako analityk. Sześć lat na emigracji nauczyło go pokory, przez tych sześć lat harował, by móc dziś mówić o sobie, że utrzymuje się wyłącznie z piłki. Ale haruje nadal, bo ambicje ma jeszcze większe.
– Od jakiegoś czasu nauczyłem się do meczów podchodzić bez wielkich emocji. Jak kończysz pracę o drugiej w nocy, to nie myślisz o tym, co działo się na boisku, tylko o tym, że za cztery godziny wstajesz do pracy. Albo za trzy. Czasami sobie myślę: po co kłaść się spać, skoro zaraz wstaję?
Nic więc dziwnego, że Bartek zaproponował, żebyśmy spotkali się porozmawiać w Artisan Coffee School w dzielnicy Ealing. Szkole baristów i kawiarni wypełnionej zapachem świeżo mielonej kawy. Wybiera „podwójne espresso na pobudzenie i capuccino dla przyjemności”. Zamawiamy i siadamy, by spędzić niemal trzy godziny na rozmowie, w której praca analityka w Queens Park Rangers jest tylko punktem wyjściowym do dyskusji o spełnianiu marzeń i wielkim futbolu – tym największym – który dla wielu wydaje się być tak odległy. Dla niego okazał się być na wyciągnięcie ręki.
– Znajomi w Poznaniu mówili mi: życzę ci dobrze, ale ci się nie uda. No to patrzcie!
Wymiana kilku zdań przy filiżance espresso i już wiadomo, że to gość, który w realizacji swoich najbardziej ambitnych planów nie zatrzymuje się choćby na chwilę. Ma przed oczami jasny cel: AC Milan. Nietrudno się domyślić, bo o ile zdjęcie profilowe na Twitterze ma jeszcze w barwach QPR, wielka fotografia w tle to pamiątka z wizyty na San Siro. – W klubie wiedzą, nawet śmieją się trochę z tego, że jeśli zgłosi się Milan, to Bartek w pięć minut się spakuje i poleci do Włoch.
Gdy więc polski analityk wyląduje w AC Milan, wy będziecie już doskonale wiedzieć, o kim mowa. Poznajcie Bartosza Andryszaka – człowieka, którego Steve McClaren i Les Ferdinand darzą zaufaniem tak ogromnym, że to właśnie na jego komputerze przechowywane są najpilniej strzeżone rozpiski taktyczne Queens Park Rangers.
Pracy Bartka przyglądałem się podczas meczu QPR – Aston Villa (1:0 po golu Pawła Wszołka)
***
– Co dwa-trzy dni mam swoisty egzamin dojrzałości. Dziś muszę sobie jeszcze przypomnieć Aston Villę, żeby w trakcie meczu nie zaglądać do dokumentów, tylko mieć to wszystko w głowie. Później Blackburn, więc muszę obejrzeć 4-5 ich meczów. Taka to jest praca. Na szczęście pamięć mam jeszcze dobrą.
Rola analityka mocno różni się w zależności od tego, gdzie pracujesz?
W Anglii jest tak, że cały charakter klubu zależy od menedżera. Od jego humorów, przyzwyczajeń, jego etyki pracy. Mam kolegę-analityka w Liverpoolu, mówił, że gdy w sobotę jest mecz, Klopp w piątek o drugiej robi rundkę i zadaje ludziom jedno pytanie: „czemu jeszcze tu jesteście?”.
Zdrowe podejście.
Bardzo. Ten kolega mówi, że Klopp to wzór. Bardzo szanuje ludzi i ich pracę. Inna sprawa, że tam mają fundusze, by ta praca była jak najbardziej produktywna. Nas jest dwóch, oni mają pięciu czy sześciu analityków i kamery rozstawione po całym Melwood. Tak, że nikt nie musi stać na deszczu, na wietrze i nagrywać ręcznie treningów. Czasami przesuną kamerę joystickiem i lecą dalej. Trenerzy zaraz po zajęciach wchodzą, zgrywają sobie plik wideo i idą do domu. W sztabie Pochettino każdy trener ma laptop z oprogramowaniem i potrafi sam sobie pewne rzeczy zrobić, bez udziału analityka. Co jednak nie umniejsza pracy analityka, tylko pozwala mu się skupić na ważniejszych rzeczach, te podstawowe zostawiając trenerom. Ale rozmawiałem z gościem, który jest prawą ręką Pochettino i zwierzał mi się, że w ogóle nie ma życia. Jego dziewczyna mówiła mi, że musi go bardzo kochać, że mu to wybacza.
Z jednej strony spełniasz marzenie, pracujesz w klubie znanym na całym świecie, ale z drugiej – absorbuje to dużą część życia.
Podpisujesz kontrakt na jakąś liczbę godzin tygodniowo, po czym wyrabiasz je w dwa dni. Zasadniczo na tym polega praca w sporcie. Ci, którzy to robią – oni to kochają. Ale, jak to mówił jeden amerykański standupowiec, jeśli robisz to, co kochasz, to nie jest praca. To jest kariera. Osobiście uważam, że jesteśmy szczęśliwcami, jednocześnie sporo poświęcającymi swojej robocie. Dlatego cała reszta jest tak istotna. Reszta, życie prywatne musi grać. Najgorsze, co możesz zrobić, to przenosić syf z domu do pracy i z pracy do domu.
Mówiłeś, że jest was dwóch. Jak dzielicie się robotą?
Przez to, że są nowi trenerzy, nowy menedżer, jeszcze się dogryzamy. Pewne rzeczy muszą być przekazywane dynamicznie, obaj musimy umieć wszystko. Miesiąc temu koledze urodziło się dziecko, więc to ja byłem punktem odniesienia, czasami ja będę musiał coś załatwić, wtedy on przejmie więcej obowiązków. Generalnie jest tak, że ja przygotowuję całą biurokrację, wszystkie rzeczy stałe, jeśli chodzi o drużynę przeciwną, on skupia się na oglądaniu 2-3 ostatnich meczów plus na analizie raportów skautów, a na koniec, po meczu, ja robię prezentację z trenerami. Już w trakcie meczu kodujemy wszystko, co tylko możliwe plus indywidualne zagrania zawodników. Więc jak piłkarz budzi się rano, ma wszystkie swoje klipy pocięte w indywidualnym folderze. Odpala telefon, bierze link z WhatsApp i ogląda swoje dobre, złe zagrania z meczu.
Przygotowanie takiej paczki dla kilkunastu grających zawodników musi być czasochłonne?
W środę spałem trzy godziny, dzisiaj sześć, co uważam za duży luksus. Normy pracy są takie, że wchodzisz o 7:30, a skończysz jak skończysz. Ostatnio trener zaczął nas wyganiać do domu, bo wyglądaliśmy naprawdę fatalnie. Popatrzył i mówi: „wy nic w życiu nie wyrwiecie”.
Faktycznie było aż tak źle?
W życiu chyba tyle nie pracowałem, co w tym roku. Musiałem po części zrezygnować z trenowania dzieciaków w akademii wieczorami. Championship to jedna z lepszych szkół życia, jeśli chodzi o umiejętność dobrania jakości do ilości pracy. Mecze co trzy dni, treningi codziennie, przygotowanie tego wszystkiego zabiera dużo czasu. Druga część sezonu będzie łatwiejsza, bo przez pierwszą przygotowujesz bardzo dużo materiału, a w drugiej tylko pewne rzeczy aktualizujesz po oknie transferowym. Ale dalej musisz oglądać 3, 4, czasami 5 meczów wstecz. Są przypadki, że wracasz 10 meczów w tył, bo akurat twój rywal grał przeciwko drużynie posługującej się tą samą taktyką, co ty.
Trzeba mieć do tego pamięć, umiejętność kojarzenia faktów.
Ostatnio nawet przed którymś meczem wracaliśmy do przedsezonowego sparingu, gdzie było jedno konkretne zagranie, jakie nas interesowało. Jak trener mnie o to spytał o trzeciej w nocy w autobusie z Blackpool, to zrobiłem wielkie oczy. Szacunek dla niego, że on takie rzeczy pamięta. Ale to też wynika z tego, że jego głowa jest obciążona innymi procesami niż nasza. On jest od podejmowania decyzji. To jest też jego doświadczenie. Im więcej go masz, tym rzetelniej i skrupulatniej selekcjonujesz przyjmowaną wiedzę. A dla mnie? Dla mnie to jest życie na petardzie!
Jak wiele roboty zostaje wam po meczu?
Pomeczowe czynności idą całkiem sprawnie, bo już po czterech miesiącach z tym sztabem mamy w głowie pewne schematy. Wiemy, czego oczekują. Często kolejność segmentów do prezentacji po meczu mamy już gotową, wrzucamy tylko odpowiednie klipy i później przychodzi jeden trener, selekcjonuje, ewentualnie w środku nocy wysyła dodatkowe klipy do zrobienia poza tymi naszymi, a na końcu przychodzi Steve McClaren i mówi: to, to i to. Wszystko rozbija się o to, jaką wiadomość chce pokazać zawodnikom. Mogą zagrać dobry mecz, a on pokaże tylko błędy. Żeby nie odlecieli, bo tak też się czasem zdarza.
Też łapiecie taką „czutkę”, czego zawodnicy w danym momencie potrzebują?
To wynika z zaufania. Jak pracujesz z kimś 2, 3, 4 lata, to z czasem wiesz, o co chodzi. Wtedy menedżer przychodzi i mówi: zrób to. Ma do ciebie zaufanie. Wystarczy, że w czasie rozmowy z tobą rzuci: „oni zrobili to źle”. Tobie się w tym momencie powinna otworzyć szufladka: „o, więc muszę wybrać to, to i to, a menedżer będzie zadowolony”. McClaren opowiadał nam ostatnio o swoim pierwszym dniu w Manchesterze United. Wchodzi do gabinetu sir Alexa:
– Co mam robić?
– Sprowadziłem cię tu w jednym celu. Masz trenować. Więc idź i trenuj.
Dostał czystą kartkę. Zaufanie w całej strukturze klubu jest bardzo ważne, na tym poziomie musisz ufać ludziom. Wiadomo, czasem zdarzą się czarne owce, ale długo się one nie utrzymają.
W QPR zgniłe jajka przerobione są w te i we wte, wielu zawodników w klubie dostało w ostatnich latach taką łatkę.
Kadra często się zmienia, poznajemy co chwila nowych ludzi… (śmiech) Taki jest urok tego klubu. To nie Manchester United, gdzie sir Alex na koniec sezonu przychodził na spotkanie ze sztabem z kartką, na której z dwudziestu kilku nazwisk miał do wymiany zaznaczone tylko dwa czy trzy.
Jak przygotowujesz się do meczu?
Zaczynamy od biurokracji, czyli szczegółowej listy zawodników. Dla mnie najważniejsze to: preferowana noga, wiek, wzrost, pochodzenie, kluby, w których grał. Te ostatnie po to, by móc zweryfikować, czy przypadkiem nie grał w akademii z którymś chłopakiem od nas, wtedy masz o zawodniku informację na wyciągnięcie ręki. To jest tak podstawowa robota, że jak tylko się pomylisz, od razu jesteś na świeczniku. Pomylisz wzrost, nogę wiodącą… Dlatego sprawdzam to na największej liczbie portali, na jakiej się da. Transfermarkt, WyScout, InStat, WhoScored, Wikipedia, strony klubowe.
Zdarzają się tym platformom jakieś rażące błędy, na przykład podana zła noga wiodąca?
Pewnie! WyScout bardzo często się myli, zdziwiłbyś się. InStat regularnie myli się w raportach i uaktualnianych w dniu meczu statystykach. Dlatego zrezygnowaliśmy w tym roku z InStata.
Szukacie też rzeczy bardziej niestandardowych, na przykład czy zawodnik może być czymś sfrustrowany, jakieś sprawy z prywatnego życia?
Przez to, że już jakiś czas jesteśmy w tej lidze, znamy zawodników w jakimś wymiarze i wiemy, czego się spodziewać. Ludzie do siebie dzwonią, rozmawiają, mają wszędzie kolegów. Wystarczy, że nasz trener zna fizjoterapeutę z drugiej drużyny. My na przykład w Aston Villi mamy znajomości i słyszeliśmy już, że ich podejście do treningu jest średnie. Widać to w meczach, z czasem wyglądają na osłabionych fizycznie. Nie trzeba do tego analizy psychomotorycznej, psychologa, bo wiemy to z pierwszej ręki. Rozmawiamy z analitykami innych drużyn. Inny przykład – w zeszłym roku zwolniliśmy 6 kandydatów na piłkarzy z U-23. Od razu dostaliśmy chyba z trzydzieści telefonów na temat każdego z nich od kilkunastu klubów. Nie będziemy kłamać, bo kiedyś będziemy czegoś potrzebować w drugą stronę, to ktoś okłamie i nas.
Ale w rozmowach z analitykami chodzi chyba też o to, by nie odsłonić za dużo?
Dlatego rozmawiamy zawsze po meczu. No bo do następnego jest pół roku. Nawet jak wynikną z tej rozmowy szczegóły, to co? Skład się pewnie do kolejnego spotkania zmieni, menedżer się zmieni, w końcu w Anglii średni czas pracy to ledwie jedenaście miesięcy.
Wróćmy do przygotowania do meczu. Raport na temat zawodników, co dalej?
Później robimy wszystkie stałe fragmenty gry z ostatnich pięciu-sześciu meczów. Jeśli u rywala zmienił się menedżer – znajdujemy nagrania z jego starego klubu i tam przerabiamy dwa ostatnie mecze pod tym kątem. Czasami mamy po 50-60 rożnych w jedną stronę i szukamy prawidłowości, schematów, słabości. Do tego przygotowujemy indywidualne klipy zawodników drużyny przeciwnej, prezentacje i bardzo ważne – nadruki do szatni.
Co jest na tych nadrukach?
Tajemnica (śmiech). Nie lecą na żadną chmurę, są drukowane dopiero półtorej godziny przed meczem, do tego czasu mam je tylko na swoim komputerze. Nie ma tego drugi analityk, nie mają tego trenerzy, tylko ja. Zwykle są tam rozpisane wszystkie stałe fragmenty gry w fazach obrony i ataku, zachowania przy rzucie rożnym, trzy wersje ataku. Czasami nasza ściana jest tym obwieszona jak choinka. Wszystko po to, żeby zawodnicy się z tym opatrzyli.
Jeśli tyle tego jest, to czy piłkarze mają szansę wszystko załapać przed meczem?
Praca analityka to zawsze jest praca ponad normę. Czy możesz czuć się sfrustrowany, że nie wszystko będzie wykorzystane? No możesz. Ale uwierz mi, jak w 95. minucie mamy trzy punkty, to zapominam. Jedziemy dalej.
Gorzej jak wpada 1:7 od WBA.
Nigdy w moim sportowym życiu nie czułem się tak fatalnie jak wtedy. Nie wiedziałem, co się stało. Będąc w sztabie najcięższe jest to, żę nie masz tak do końca wpływu na to, co dzieje się na boisku. Możesz przygotować wszystko rewelacyjnie, mieć piłkarzy klasy światowej, a coś nie zagra i jest fatalnie. Strzał życia z trzydziestu metrów, rykoszet. Zobacz nasz finał play offs o Premier League w 2014 roku z Derby. Nie mieliśmy w tym meczu szans, od 60. minuty graliśmy w dziesiątkę. No i w 90. minucie środkowemu obrońcy Derby prześlizgnęła się piłka po stopie, Bobby Zamora strzelił bramkę. Gość obok mnie z radości spadł ze schodów, zbił okulary, siniaki na żebrach. I co mają powiedzieć analitycy Derby?
Możesz przygotować wszystko, a ostatecznie ci, którzy są odpowiedzialni, to zawodnicy z ich umiejętnościami. Jeśli menedżer sprowadzi zawodnika, który wykona jego plan, to jest perfekcja. Czy Mourinho w 2004 miał najlepszych zawodników w Europie? No nie, popatrz jaki skład miał wtedy Milan. Ale spasowało. Zespół zaufał jemu, on zaufał drużynie. Było w tym też trochę szczęścia. Piłkę kocha się przecież za jej nieprzewidywalność.
Czyli coś, co niszczy waszą pracę.
No tak, bo gole to czasami błąd systemu. Masz kilka tysięcy zdarzeń na boisku, a ostatecznie jest jeden gol.
Jak wygląda twój dzień meczowy?
Ja jestem na meczach tym, który stoi za kamerą, nagrywa w szerokim kącie i koduje. Moim zadaniem jest jak najpełniejsze zobrazowanie tego, co się dzieje na żywo. Żeby osoba obok mnie i trenerzy wokół tej osoby widzieli w jak najlepszym systemie i jak najlepszym kadrze to, co się dzieje.
W przerwie meczu zdajecie pierwszy raport?
Zdaje go drugi analityk, ten, który jest z trenerami. Jeden z trenerów podczas meczu siedzi przy mnie, drugi przy drugim analityku. W pewnym momencie ten ode mnie idzie na dół, przekazuje uwagi asystentowi, który schodzi po 20-30 minutach na ławkę i przekazuje menedżerowi korekty przed drugą połową. A ten analityk, który dostaje ode mnie transmisję z kamery do komputera, z wszystkim poklipowanym idzie do trenerów. To, czy oni będą tego chcieli, czy nie, nie wiadomo. Ale ty musisz zmarginalizować błędy przed drugą połową. Chyba Mourinho mówił, że pierwsza połowa jest tylko przygotowaniem przed drugą. Tak na dobrą sprawę, możesz mieć wszystko przygotowane perfekcyjnie, prawdopodobieństwo, że rywal zagra w pewien sposób wynosi 95 procent, a menedżer przeciwnika stwierdzi: nie, zrobimy to inaczej. Nie masz tego pod kontrolą. Czy możesz się denerwować? Nie. Musisz się zaadaptować.
Jak się domyślam, po ostatnim gwizdku nie pakujesz laptopa i nie idziesz do domu spać?
Po meczu zaczynam od tego, że około północy lub nad ranem dostaję listę rzeczy, które nasi trenerzy zauważyli. Nakładamy to na to, co zrobiliśmy w trakcie meczu i wtedy selekcjonujemy wszystkie klipy z danego spotkania. Dzielimy je potem na segmenty adekwatne do oczekiwań menedżera. Przez to zawodnicy coraz lepiej rozumieją filozofię pewnych zachowań. Zrobienie indywidualnych klipów zajmuje mi z kolei około trzech godzin w nocy. Można to zrobić szybciej, ale trudno o 1 w nocy się skupić i oglądać przez pół godziny jeden mecz. Ostatnio puszczam sobie do tego jakiś jazz, jakąś gitarkę, czasami jakiś serial. Często piszę też po nocach z bratem, z przyjaciółmi, to pozwala mi się na moment wyłączyć.
Jak konkretnie wygląda to cięcie klipów?
Mam na klawiaturze okno kodowe, do każdego zawodnika czy pozycji są przypisane klawisze – jeden do fazy, kiedy ma piłkę i jeden do fazy bez piłki. Wybieram odpowiednie w zależności od tego, który powinien zobaczyć który fragment. Jeśli na przykład lewy obrońca przeciwnika obiega naszego zawodnika i w tym miejscu nie ma naszego prawego pomocnika, to zaklipuję to, bo on powinien za nim wrócić. Oglądając mecz patrzę na duży ekran, to trochę jak gra w FIFĘ, tylko trzeba ogarnąć więcej klawiszy.
Tak wygląda oprogramowanie do klipowania treningów i meczów, z którego korzysta się w QPR. Faktycznie, prawie jak FIFA.
Oprócz tego, żeby wiedzieć, którego zawodnika w danym momencie „kliknąć”, musisz też wiedzieć, czy robisz to z odpowiedniego powodu?
Dokładnie. Każdy klip to wiadomość. Forma weryfikacji czyjegoś zachowania. Jeśli wrzucisz klip, a zawodnik uzna „ja nie powinienem tam być”, wtedy zaczyna się dyskusja.
Dodajesz do klipów komentarze, czy masz je tylko powycinać i tyle?
Bez komentarzy, bo każdy komentarz to wchodzenie w jurysdykcję trenera. W Tottenhamie na przykład analitycy w ogóle nie rozmawiają z zawodnikami, ich jedynym punktem odniesienia jest trener. Z kolei analiza u młodych zawodników wygląda tak, że mają swoje pole koedukacyjne z komputerami, każdy ma oprogramowanie do analizy, trenerzy chodzą wokół nich i tłumaczą, instruują. I tak do 18:00.
Przy wyjeździe jesteś w stanie zamknąć temat jeszcze w autokarze?
Jest łatwiej. Wtedy słuchawka, wszyscy są pod ręką, mamy dostęp do prądu, więc komputer chodzi całą noc. Jak wracamy z jakiegoś Ipswich czy Blackpool, to nie tylko jestem w stanie wykonać całą pracę, ale jeszcze się trochę zdrzemnąć. Przyjeżdżam wtedy do domu, rzucam na serwery i wszystko jest gotowe. Kolejnego dnia trenerzy wysyłają swoje klipy, nakładamy to, menedżer wybiera, co ostatecznie chce pokazać. Powiedzmy, że ja daję sto jednostek informacji, trener skraca to do 30, a menedżer do 2 jednostek, do 5, czasami do 10. Mamy w klubie zasadę, że spotkania nie trwają dłużej niż kwadrans. Każda dodatkowa minuta to 20 funtów do kasy zawodników.
Odnośnie klipów, które dostają zawodnicy – macie wgląd w to, ilu z nich faktycznie je ogląda?
Widzimy, kto jest odhaczony, kto obejrzał. Są i tacy, którzy mają swojego WyScouta, oglądają przeciwników, znajdziesz ich nawet u nas w drużynie. Jak oszacujemy, w jakiej formacji i jakim zestawieniu zagra rywal, zawodnicy często przychodzą do mnie i pytają czy mam klipy – powiedzmy – Jacka Grealisha z Aston Villi. Bardzo często mam gotowe skrócone, wyselekcjonowane klipy z esencją zagrań każdego piłkarza przeciwnika. Są u nas zawodnicy, którzy jeszcze chwilę przed meczem siedzą z moim laptopem na kolanach i to oglądają. To ich forma koncentracji. Ale klipy mają u siebie już dwa dni wcześniej, trochę dłuższe. Co tydzień dostają link do wideo zawodników drużyny przeciwnej. Są tacy, którym jest to niezbędne i tacy, którzy nie potrzebują wiedzieć, jak gra ich rywal. W przeszłości widziałem trenerów zmuszających zawodników z takim podejściem do oglądania, sprawdzających ich wiedzę. Nie ingerowałem, ale widziałem, że gość ma wtedy minę jak ja, gdy co pięć sekund sprzedawca w sklepie z butami pyta, czy czegoś nie potrzebuję.
Większość ogląda czy nie ogląda?
Ogląda. Czasem zdarza się, że gdy robię co innego przychodzi zawodnik i pyta, czy może obejrzeć klipy. Mój dzień pracy się wydłuża, bo on siedzi godzinę z trenerami i analizujemy jego klipy. Ale jeśli jemu to ma pomóc – tylko się cieszyć. My tu jesteśmy dla nich, oni dają nam pracę, płacą nasze rachunki, podatki, czynsze, fundują nam przyjemności. Nie możemy i nie chcemy im mówić „nie”. A zawodnicy szanują naszą pracę, ale…
Ale?
Jak tylko jest okazja, to złapią nas na najmniejszym szczególe! Jak film zatnie się w czasie prezentacji, od razu podnosi się rumor. „O, Bartek nie radzi sobie z komputerem!”. Musimy uważać, żeby takich wpadek nie było, żeby sztab nie wyglądał przez to źle w oczach zawodników. Tak długo, jak zawodnicy nie widzą nawet największych zgrzytów między członkami sztabu, tak jest dobrze. Dla nich liczy się rezultat, jak pracujemy, jaką mamy wiedzę. Piłkarz złapie cię na ściemnianiu bardzo szybko. No i nie możesz w rozmowie z nim wejść w jurysdykcję menedżera, trenera, sztabu medycznego. Czasami przez to rozmowy są typowo bezpłciowe, ale nie możemy przekroczyć pewnych granic. Ja nie chcę przyjmować suszarek, a takie się zdarzały, choćby od Iana Hollowaya, specyficznego człowieka. Mi się nie dostało, ale byłem świadkiem. Nic przyjemnego.
Holloway to legenda, jego cytaty gdzieś się cały czas przewijają.
Przede wszystkim menedżer menedżer, a nie trener. Specyficzny gość. Kiedyś na odprawę przyszedł ze swoim psem chihuahuą (śmiech).
Planujesz w ogóle wracać do Polski?
Rozważając to, przede wszystkim myślę o słowie „wyzwanie”.
Jakie wyzwanie?
Chciałbym mieć wpływ na to, co się zmieni. Wrócić i wprowadzić podstawowe zmiany, namówić na nie ludzi. Zmiany potrzebne do dobrego funkcjonowania klubu. Ktoś kiedyś nazwał Polskę największym placem budowy w Europie. Piłkarsko nadal jest u nas nisza, a kto zainwestuje, będzie miał najszybciej efekty. Pomyśl, że powstaje w Polsce akademia za dziesięć milionów. Wszystko od nowa. Osiem boisk, internaty, stołówki, dwudziestu ludzi na pełny etat, opiekunów, trenerów, dietetyków, analityków. Mecze, turnieje. Wyobraź sobie, że najlepsi zawodnicy z innych drużyn stwierdzają: czemu nie? Wyślę CV, co mi szkodzi? Akademia zaczyna zbierać plony z całej Polski i jeśli potwierdzi nadzieje, tworzy się fala, której nie da się już zatrzymać. Jak w książce „Kopalnie talentów”. Sukces tworzy sukces. Na Jamajce były sukcesy w sprincie, więc każdy chce tam trenować sprint. W Korei Południowej sportem obowiązkowym jest łucznictwo, więc będą mieli najlepszych łuczników. Stwórzmy taką jedną złotą kopalnię. Gdziekolwiek.
Tylko że kasa nie zwróci się za szybko, ryzyko jest spore, nikt w tej chwili nie chce go podjąć.
Lech sprzedał Kędziorę, Kownackiego i Bednarka za prawie dwanaście milionów euro, tak? To czemu nie władować pięciu w akademię? W roczniki U-9 do U-12, te najważniejsze. Masz za to ludzi i boiska na trzy lata. Sprzedasz kolejnego, weźmy Gumnego, znów masz pieniądze. Lech ma monopol na Wielkopolskę i jeszcze dalej, zawsze będzie ściągał z tego rejonu najlepszych chłopców. Musi ich tylko rozwijać, oni już mają talent, zdolności ruchowe, motoryczne, mentalne…
Wracając do pytania o powrót – tak, jeśli to będzie zawodowo i sportowo krok do przodu. Nie, jeśli to będzie kontrakt na rok, umowa zlecenie, czy jakieś samozatrudnienie. Za stary jestem i za stabilną robotę mam w Anglii, żeby się w takie coś bawić.
Analityk to stabilna praca, niezależna od zmian menedżerów?
Raczej tak. Często menedżer odchodzi z trenerami, z analitykami rzadziej. Van Gaal miał swojego magika zawsze przy sobie. Ale na moim poziomie jest tak, że zwalnianie ludzi jest kosztowne – analitykowi trzeba w takim wypadku wypłacić półroczną pensję. To też jakiś koszt dla klubu. Inna sprawa, że jeśli zdobędziesz naprawdę duże zaufanie, któryś menedżer w końcu zabierze cię za sobą.
Trafić na menedżera, którego zaufanie zyskasz i który pójdzie dużo wyżej. Złoty strzał.
Mam czas. Nie myślę o emeryturze, jestem młody w branży. Jeśli dziś mi powiesz, że za dziesięć lat zadzwoni do mnie Milan, albo że za dziesięć lat będę analitykiem reprezentacji Polski, powiem: dobrze. Jestem osobą cierpliwą, wszystko inne ułożę tak, żeby to osiągnąć, ale nie spieszno mi. Emigracja nauczyła mnie pokory.
Jak w ogóle znalazłeś się w Anglii, jak tu zaczynałeś?
Emigracja to było dla mnie mega zderzenie z rzeczywistością. Wyleciałem jako bardzo niepokorny człowiek z myślą, że będzie łatwo. Nie, nie będzie. A przecież miałem się za trenera przez wielkie „T”. Trzy lata w Lechu, co człowiek może sobie myśleć? „Jestem trenerem! Z Lecha Poznań! Z ekstraklasowej akademii! Trenowałem przyszłych reprezentantów Polski! Heloł!”. Nie, nie trenowałem. Ja pomagałem w ich rozwoju, teraz to widzę. Widzę, jak mało wiem o piłce.
Ale po kolei. Po zakończeniu przygody z Lechem miałem rok życiowego „limbo”. Spędziłem go w różnych miejscach w Poznaniu, niezłych, ale totalnie oddalonych od piłki. Przyszła emigracja. Spałem po hostelach, rozwoziłem jedzenie na czarno póki nie dostałem dokumentów. I to nie jakieś Deliveroo czy Uber Eats. Rowerem po Camden Town, codziennie od 6:00, po jakichś budowach, nie budowach, w koszyku się to jedzenie woziło. Potężne zderzenie ze światem. Obudziłem się w życiu, w którym muszę pracować fizycznie od szóstej rano, a wieczorami nie stać mnie na przyjemności.
Ale w końcu załapałeś się w piłce.
Pojawiła się możliwość stażu w Tottenhamie. Każde oszczędności z tygodnia – a było ich mało – przeznaczałem na dojazdy do ich ośrodka. Popołudniami jedzie się półtorej godziny w jedną stronę. Wracałem zmęczony, a kolejnego dnia znów na szóstą. Ale traktowałem to jako przyjemność. Później przyszło QPR, dostałem 1/8 etatu na stanowisku skauta. Dwie osoby, które poznałem w Tottenhamie mnie polubiły i to dało mi tę możliwość. W międzyczasie przyszły papiery potrzebne, żeby pracować w Anglii legalnie, zacząłem pracę w Sports Direct. Sprzedawało się buty, robiło się skarpetki na target. Dało mi to pieniądze do rozwoju i spokojnego myślenia. W sobotę jeździłem oglądać mecze, w nocy robiłem zdjęcia w nocnych klubach, bo fotografia to moje małe hobby, w niedzielę znów mecze od samego rana.
Skauting wyglądał jak w książce Calvina? Zimno, pieniądze małe, często mniejsze za obejrzenie meczu niż za dojazd.
Uwierz mi, że tak. Jak musiałem wstać o siódmej i w deszczu zasuwać na drugi koniec Londynu – dramat. Ale po paru miesiącach trenerzy i szef skautów zaczęli mi mocno ufać i wysyłali na mecze, gdzie już kogoś weryfikowaliśmy. Nie byłem już człowiekiem z pierwszej linii, tylko wyższego szczebla, gdzie jeździłem po kilku innych i mówiłem: tak lub nie, szczególnie o grassrootsowych chłopakach. Czasami oglądałem Ligę Mistrzów Tottenhamu, oceniałem zawodników poza kontraktem. Czułem, że jest dobrze, że warto, że poświęcenie popłaca. Później dostałem ofertę kitmana w akademii. Zgodziłem się, bo to był już pełny etat. Dalej skautowałem, dalej robiłem zdjęcia wieczorami, bo był to dla mnie mentalny odpoczynek, odcięcie.
A analityk kiedy?
To doszło później. Najpierw jako wolontariat. Pamiętam jak dziś, jak jechaliśmy do Manchesteru grać z City sparing z U-18. To był albo 31 lipiec, albo 2 sierpień. W każdym razie dzień wcześniej w hotelu mój szef przy kawie powiedział, że z końcem sierpnia przestaję być kitmanem i zostaję analitykiem na pełny etat. Po paru latach na weselu powiedział mi, że nigdy nie widział osoby, która tak doceniła to, co dostała od życia. Wtedy przekroczyłem największą barierę, wszedłem do tego najbardziej wpływowego kręgu piłki nożnej, jeśli chodzi o to, co dzieje się na boisku. Nie lubię zwrotu „udało mi się”. Albo pracujesz i masz troszkę szczęścia, albo nie pracujesz i wtedy nic ci się nie uda. Ja ciężko pracowałem na ten awans. Było warto. Kto by sześć lat temu pomyślał, że przyjedzie do mnie Weszło i będzie chciało ze mną wywiad robić?! Że będzie do mnie pisać polski fanklub QPR, że cieszą się, że Polak pracuje dla ich ulubionego klubu?! Ale nie zatrzymuję się i chcę więcej.
Jak w ogóle awansować jako analityk, jeśli nie idąc razem z menedżerem? Przykładowo trener bramkarzy wychowując kilku świetnych golkiperów buduje renomę. W twojej branży trudno o rozgłos.
Nie chcę, żeby to zabrzmiało buńczucznie, ale mam pewność, że gdyby dziś ktoś zadzwonił do dyrektora sportowego Lesa Ferdinanda i zapytał o Andryszaka, to usłyszy: „mega ciężko pracuje, kumaty, ogarnięty, lojalny”. Fajnie czuć takie zaufanie, bo analityk to ciężka praca. A nie widzisz nas na ławce rezerwowych, w eksponowanym miejscu. Nawet na zdjęciach drużynowych nas nie ma. No bo jak często słyszałeś pochwały dla analityków?
Chyba jak Leicester zdobywało mistrzostwo, to powstał artykuł o bohaterach drugiego planu.
Właśnie, ja kojarzę jeszcze konferencję trenera Bjelicy, gdzie mówił, że analitycy w Lechu wykonują bardzo dobrą pracę. Później u Marcina Wróbla i Jacka Terpiłowskiego było też chyba Canal+ zrobić reportaż. Ale to generalnie praca w kuluarach. Najważniejsze, to być rzetelnym. Roy Keane pisał w swojej biografii, że jak się wkurzał, to kitman wiedział, że w przerwie musi wstawić do szatni tablicę z pionkami. Wchodzili piłkarze, za nimi Keane i wkurzony walił pięścią albo kopał w tę tablicę. Na początku kitman był przestraszony, ale później miał nawet sygnał, na który szedł po tę tablicę. Już wtedy z uśmiechem. W tej historii chodzi właśnie o rzetelność. Gdybym poszedł do klubu, gdzie jest zawodnik znający się z zawodnikiem QPR, to od razu – ale od razu – jeden dzwoni do drugiego i pyta o mnie.
Twoje marzenie zawodowe to…?
Milan. Lubię mieć w życiu wymierny cel. Wiem, że liczy się proces, ale chciałbym tej wisienki na torcie. A absolutnym marzeniem jest zdobycie mistrzostwa świata lub Europy z Polską albo Ligi Mistrzów, właśnie z Milanem. Wszyscy wiedzą, że Bartek to Milan. Nikt się nawet nie kłóci. Ostatnio w klubie był Ray Wilkins, jeszcze przed śmiercią, podziękowałem mu za lata w Milanie. Z Joe Jordanem do dzisiaj mam kontakt, mam koszulkę podpisaną przez niego. Jak mu ją pokazałem, powiedział, że nigdy nie widział koszulki ze swoim nazwiskiem. Zrobiłem ją specjalnie w sklepie Adidasa.
Załapałeś się też chyba na Adela Taarabta, pewnie mieliście o czym gadać.
Był ciekawą osobą. Jak tylko dowiedział się, że jestem kibicem Milanu, od razu złapaliśmy wspólny język. Przyjechał Zapata z reprezentacją Kolumbii, trenowali u nas, to we trzech sobie pogadaliśmy. To są takie przyjemności wynikające z tego, co robię. Czasami człowiek się czuje jak w sklepie z zabawkami. Któregoś dnia przychodzę do klubu, a tu trening z dzieciakami robi Carlo Cudicini. Zaczynał w Milanie, ojciec legenda Milanu, od razu fajna gadka. Raz przyjeżdżam na trening młodych – Beckham. Poznaje się dużo osób, dużo osób się mija. Spaliśmy w hotelu z Barceloną, schodzę na śniadanie, a tam Xavi, Iniesta. Żałuję, że wtedy zachowałem się nazbyt profesjonalnie i nie wziąłem autografów od tej dwójki.
Wielka piłka na wyciągnięcie ręki.
Dzisiaj w tunelu stanę na przykład z Johnem Terrym. Dwa tygodnie temu był Lampard. Wcześniej jedziemy na U-23, a na lewej stronie w Sheffield Wednesday Urby Emmanuelson. To podziękowałem mu za mistrzostwo Włoch z 2011. Mam też dobry kontakt z jednym z byłych piłkarzy Milanu…
Opowiadaj.
Sześć lat temu idę sobie w święta Oxford Street. Mega dużo ludzi, ale widzę dwie znajome twarze. Ignazio Abate i Luca Antonini. Podchodzę skołowany:
– Nie ma szans, że wy to wy!
– To my!
Abate ani słowa po angielsku, więc mówił Luca. Pamiętam, że kazałem mu przekazać Pato, że jak odejdzie, to jest miękka klucha. No ale dobra, mija pięć lat, patrzę, a Luca wchodzi na nasz stadion, bo pracuje w agencji menedżerskiej i akurat był zainteresowany którymś zawodnikiem. Nie poznał mnie, ale zawołałem go, pokazałem mu zdjęcie. Świat jest mały. Za dzieciaka kibicujesz drużynie i wydaje ci się, że piłkarze są gdzieś w chmurach, a po paru latach pijesz drinka z gościem, którego oglądałeś, jak strzelał gola Juve.
Wracamy do dziecka w sklepie z zabawkami.
I teraz Luca mi obiecał, że jak tylko znajdę czas, to mam mu dać znać i zabierze mnie do skyboxu legend Milanu. Czujesz, jaki absurd?! To jest najfajniejsze w tym wszystkim – bycie w środowisku, poznawanie ludzi, których znałeś z telewizji. No i teraz wyobraź sobie, że mam numer do Luki Antoniniego, on ma moje CV, powie komuś w klubie: słuchajcie, w QPR pracuje polski analityk, psychofan Milanu. Kto wie, co z tego wyniknie? Kiedyś trafiłem na fajny wykład Kuby Wojewódzkiego w szkole dziennikarstwa. Powiedział fajną rzecz. „Wykorzystajcie sytuację, jak kogoś spotykacie”. Powiedział, że po jednym z takich wykładów w Poznaniu z tysiąca osób tylko jeden gość podszedł do niego nie po zdjęcie, tylko dał mu wizytówkę i powiedział:
– Jeśli będziesz mnie kiedyś potrzebował, daj znać.
Wojewódzki uznał, że to była jedyna osoba, która zrozumiała jego wykład. Teraz gość pracuje przy produkcji programu Kuby. Masz wizytówkę? Daj. Co ci szkodzi? Ja kiedyś przez jednego zawodnika dostałem numer do trenera Małowiejskiego. Pisałem, czy mogę jakoś pomóc. Jako wolontariusz, za darmo. Przyszło losowanie Euro 2016, dostaliśmy Irlandię Północną. Przez pół roku pisałem raporty, zbierałem statystyki, wiadomości, to szło do trenera Małowiejskiego, do trenera Nawałki. Czy się przydało? Nie wiem. Ale wiem, jak smakowała wygrana z Irlandią Północną. Zupełnie inaczej oglądałem tamten mecz.
Potrafisz jeszcze oglądać spotkania jako kibic, czy praca ma za duży wpływ na to, na co zwracasz uwagę?
Już chyba ze dwa lata temu dostałem w ucho od moich przyjaciół, jak pojechaliśmy na Euro 2016. „Czemu nie kibicujesz Polsce z Ukrainą?!”. Nie wiem czemu. Siedzimy w czwórkę, zaśpiewaliśmy hymn, po czym siadam i kminię. Chyba wtedy się złapałem na tym, że inaczej patrzę na piłkę. Zboczenie zawodowe. Nawyki. Pojechałem na finał pucharu Włoch w tym roku. Milan – Juventus. Śpiewa przy mnie Curva Sud, a ja – chcąc nie chcąc – analizowałem. Juventus szybko nas załatwił, więc było jeszcze trudniej kibicować. Tak długo, jak jestem na stadionie, nie potrafię już oglądać jako stuprocentowy kibic.
W telewizji nie da się analizować?
Nie. Tak długo, jak nie masz jak największej liczby zawodników w kadrze, nie zrobisz nic. Co z tego, że wiem, że Ronaldinho jest dobry przy piłce? Każdy to wie. Ale jak zachowuje się reszta drużyny, której w kadrze nie widać? Co robią, kiedy Ronaldinho na przykład schodzi po piłkę do lewego obrońcy? Co się dzieje, gdy jest w środku pola? Nie zobaczysz tego. Albo co robi obrona w momencie, jak bramkarz ma piłkę? Widzisz jednego stopera, może jednego bocznego obrońcę, może jednego pomocnika. Tyle.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. Bartek Andryszak/własne