– Koledzy opowiadali mi, że przed spotkaniem Lechii z Jagiellonią była taka sytuacja, że trener Machado analizował przeciwnika i puszczał nagrania z poprzedniego sezonu. W pewnym momencie mówi: “Uważajcie na numer 14, jest groźny w powietrzu!”. Zapadła cisza. W końcu któryś z chłopaków się odezwał: “Trenerze, ale to jest Adaś Dźwigała, on gra już u nas, trener nie wziął go do osiemnastki”. Niby śmieszna sytuacja, ale czułem złość. Ktoś może powiedzieć, że mnie docenił, ale w gruncie rzeczy byłem dla niego tak nieistotny, że nawet nie wiedział, że ma mnie do dyspozycji w klubie – tak swoje początki w Lechii wspomina Adam Dźwigała, z którym szeroko porozmawialiśmy o jego dotychczasowej karierze. Czyli między innymi o wpływie ojca, roli zapchajdziury i sensacyjnym powołaniu do kadry. Zapraszamy!
Byłeś skazany na piłkę?
Myślę, że tak. Odkąd pamiętam, chodziłem z tatą na treningi, więc to, że później sam zacząłem trenować, było dla mnie tak naturalne, że można powiedzieć, iż nie było innej opcji. Tak samo zresztą wyglądało to w przypadku moich braci. W domu była w zasadzie tylko piłka.
Wykopałem w internecie stary wywiad waszego ojca dla jakiegoś magazynu komputerowego, w którym opowiadał, że nawet w FIFĘ 2004 cały czas gracie Polonią Warszawa, w której był składzie.
Tak było, ale chodziliśmy też na wszystkie prawdziwe mecze. No, prawie wszystkie, bo najbardziej w pamięci utkwiły mi derby, na które rodzice nie pozwolili nam pójść, bo między klubami było duże napięcie, które już wcześniej było czuć na mieście. Mieszkamy w Wesołej, do centrum mamy jakieś 20 kilometrów, więc to nie było tak, że w razie czego w każdej chwili mogliśmy wrócić. Z dzieciństwa świetnie pamiętam też stres przy okazji Multiligi. Siedzieliśmy przed telewizorem i przy każdym dzwoneczku nerwowo sprawdzaliśmy, czy przypadkiem nie padł gol dla Polonii.
Przy czym kibicem Polonii chyba nie zostałeś.
No nie, został jedynie sentyment związany z tym, że tata przez wiele lat w niej grał. Sam byłem z tą drużyną tylko na jednym obozie, gdy Piotr Stokowiec prowadził ekipę młodej ekstraklasy. Nie zmienia to faktu, że wszyscy jesteśmy postrzegani jako poloniści. Kiedyś na naszym domu często lądowały legijne vlepki. Z drugiej strony – brat taty grał w Legii, choć nie w pierwszej drużynie.
Sam o Legię też się otarłeś.
Dawno temu w juniorach, ale tylko na zasadzie jakichś testów.
Jakim ojcem był Dariusz Dźwigała?
W domu mieliśmy dużo luzu – mogliśmy wychodzić, spotykać się z kolegami i tak dalej. Za to na treningach był wymagający do bólu. Tak został nauczony przez swoją mamę, że w pracy musi być dyscyplina. Numerem jeden na jego liście jest punktualność. To dla niego świętość i nam też ją wpajał. Prowadził nas w juniorach i było kilka takich sytuacji, że on już był gotowy do wyjazdu na stadion, a my jeszcze gdzieś się kręciliśmy, czegoś szukaliśmy i tak dalej. Nigdy nie czekał. Wsiadał do samochodu i nic go nie obchodziło, a my musieliśmy biegiem gonić na stadion. Chyba tylko raz zdążyliśmy na zbiórkę, pewnie pobiliśmy wtedy swoje rekordy prędkości. Tyle tylko, że po drodze całe korki zdzieraliśmy na betonie.
Jak odnaleźć się w szatni, w której rządzi ojciec?
Bywa niezręcznie, bo w domu żyjemy jak tata z synem, a za chwilę przenosimy się do innego budynku i musimy zapomnieć o tych rolach. Miałem o tyle łatwiej, że od małego mogłem się do tego przyzwyczaić, choć jeszcze w Jagiellonii, gdzie tata był asystentem Tomasza Hajty, zdarzało mi się, że w domu mówiłem do niego „trenerze”.
Generalnie to nie jest proste, bo wiadomo, jak to u nas bywa. Inni zawodnicy dziwnie na ciebie patrzą i trudno przewidzieć, jak zareagują. Akurat tutaj w Wiśle koledzy super to przyjęli, przynajmniej do mnie nie doszło nic negatywnego. Gorzej było w Jagiellonii. Pewnie też dlatego, że byłem młodszy i sam za dużo o tym myślałem.
Choć twój tata podobno sceptycznie podchodził do sprowadzenia cię do Jagiellonii, gdyż chciał uniknąć podtekstów. Uparł się na ciebie Tomasz Hajto.
Miał bardzo duże obawy i trzeba go było przekonywać. W dodatku na początku kompletnie nie mogłem się odnaleźć w młodej ekstraklasie – po trzech miesiącach chciałem rzucić to wszystko i wracać. Jakoś przetrzymałem ten kryzys i za chwilę trener Hajto upierał się, żeby dołączyć mnie do pierwszej drużyny i wprowadzać do składu. Do tego tata też podchodził sceptycznie. Bał się, że to za duża presja. Jednak to trener Hajto podejmował decyzje i w swoim stylu postanowił, że rzucą mnie na głęboką wodą i co ma być, to będzie.
Okazało się, że umiesz pływać.
Jakoś sobie poradziłem. Miałem trochę szczęścia, bo już w pierwszym meczu w wyjściowym składzie strzeliłem bramkę. Zrobiłem dobre pierwsze wrażenie i to mi bardzo mocno pomogło.
Swoją drogą to spotkanie z Górnikiem rozegrane w wieku 17 lat do dziś jest chyba twoim najlepszym występem w lidze.
Mocno zapadło mi w pamięć, bo prócz gola wybiłem piłkę z linii bramkowej i wygraliśmy 2-1. W dodatku było też trochę wzruszenia, co pokazały ujęcia mojego taty stojącego przy linii. Jest bardzo uczuciowy i rodzinny, więc zareagował emocjonalnie, pojawiły się łzy. Powiedziałbym raczej, że to był mój najbardziej wyjątkowy występ, ale najlepszy niekoniecznie, bo mocno się od tego czasu rozwinąłem.
W Jagiellonii Hajto i twój tata kłócili się też o pozycję, na której masz grać.
Przychodziłem jako środkowy pomocnik, a wcześniej w Mazurze Karczew w III lidze grywałem jako napastnik. Środek obrony to było dla mnie coś zupełnie nowego, ale paradoksalnie na początku grało mi się tam łatwiej. Miałem wszystkich przed sobą, nie musiałem się rozglądać dookoła. Z drugiej strony – była też większa odpowiedzialność. Tak naprawdę w dalszym ciągu uczę się grać jako stoper i to chyba specyfika tej pozycji, że ciągle musisz mierzyć się przeróżnymi sytuacjami na boisku, z których cały czas wynosisz coś nowego.
Hajto mówił, że zrobi z ciebie nowego Matsa Hummelsa.
Śmialiśmy się z tego, ale okazało się, że miał rację, bo środek obrony to moja nominalna pozycja i tata, który ciągle widział we mnie środkowego pomocnika, też w końcu to przyznał. Dziś już nie mam wątpliwości, że to właśnie jako stoper mogę osiągnąć najwięcej. Pewnie nie tyle co Hummels, ale do tego porównania zawsze podchodziłem z przymrużeniem oka. Nie ciążyło mi to, bo odbierałem to tak, że muszę dążyć do tego, by kiedyś znaleźć się na takim poziomie.
Twojemu ojcu było pewnie o tyle trudniej się z tym pogodzić, że dużo czasu poświęcił na pracę nad twoim wyszkoleniem technicznym.
Kiedyś w trakcie meczu z Drukarzem wybiłem piłkę byle dalej, zamiast poszukać podania. Tata przywołał mnie do ławki, złapał za kark i dostałem solidną burę przy wszystkich. Innych dotyczyło to samo, bo za bezmyślne kopanie po autach potrafił nas karać tak, że w trakcie meczu kazał komuś zrobić kilka pompek. To miała być nauczka, żebyśmy wiedzieli, że tak się nie robi. Zawsze wychodził z założenia, że w juniorach wynik nie jest najważniejszy, gdy wielu trenerów większą uwagę przykładało do niego, niż do rozwoju zawodników.
A jeśli o mnie chodzi, to nie poszło to na marne, bo dziś dzięki temu, że grałem w środku pola w taki sposób, łatwiej mi wyprowadzać piłkę. Na tym opiera się mój styl i ciągle więcej mam do poprawy, jeśli chodzi o ustawienie i zachowania defensywne, niż w tym aspekcie.
To prawda, że ty niemal do końca nie wiedziałeś, że ojciec zostanie trenerem Wisły? Podobno po odejściu Jerzego Brzęczka do kadry byłeś załamany.
Może nie, że załamany, ale na pewno zawiedzony. Gdy się dowiedziałem, usiadłem w bezruchu i musiałem to przetrawić. Myślę, że to normalna reakcja, bo trener obdarzył mnie zaufaniem i robiliśmy pod jego wodzą bardzo dobre wyniki. Okazało się jednak, że to krok do przodu nie tylko dla niego, ale też dla mnie, bo trener mnie dobrze znał i powołał na konsultacje, co było ogromnym wyróżnieniem, a być może nie doszłoby do tego, gdyby tę pracę dostał ktoś inny.
Konsultacje? Wiem, że nie wszyscy doceniają Ligę Narodów, ale bez przesady!
(śmiech) Oczywiście, na zgrupowanie!
Informacja o tym, że w nowym sezonie Wisłę poprowadzi tata, była drugim szokiem. Na początku nie dowierzałem, bo w mediach jego nazwisko w ogóle się nie przewijało. Dowiedziałem się prawie na końcu i co tu kryć – bałem się pierwszych dni, bo nie wiedziałem, jak ludzie na to zareagują. Niby nie miałem podstaw, bo grałem w pierwszym składzie już u poprzedniego trenera, ale wiadomo, jak to bywa.
Nie ukrywam, że gdy wymyśliłem sobie ten wywiad, miałem nadzieję, że uda nam się w Płocku spotkać w trójkę, ale nie zdążyłem tego zorganizować, bo twój tata stracił pracę. Ty pewnie przeżywałeś to podwójnie – zwolniono trenera, który na ciebie stawiał, no i członka rodziny.
Po części tak. Bardzo szkoda mi taty, bo uważam, że jest naprawdę dobrym trenerem. Żałuję, że nie dostał większej szansy, bo nie miał nawet okazji przepracować z drużyną okresu przygotowawczego. Jednak nie chciałbym dalej oceniać tego ruchu władz klubu.
Dlaczego twoim zdaniem to nie wypaliło?
Powiem szczerze, że nawet teraz po zwolnieniu często rozmawiamy na ten temat i staramy się szukać przyczyn, ale w dalszym ciągu nie wiem, w czym leżał problem.
Straciłeś trzy lata kariery?
Mówisz o Lechii?
Oczywiście.
Uważam, że nie. Chciałem zrobić krok do przodu. Był to dla mnie duży przeskok, bo w Lechii doszło wtedy do rewolucji, w krótkim czasie przyszło prawie dwudziestu zawodników. Nie udało mi się tam na dobre zaistnieć, ale nie żałuję tej decyzji. Nie ma co gdybać – nikt nie wie, jakby to wyglądało, gdybym został w Jagiellonii. Byłem na wypożyczeniach, poznałem wielu trenerów oraz piłkarzy, zdobyłem doświadczenie, więc nie patrzę na to jak na stracony czas.
W Gdańsku zapłacili za ciebie milion złotych i dorzucili Patryka Tuszyńskiego, którego później Jagiellonia sprzedała też za milion, ale euro. Czyli kosztowałeś sporo, szczególnie jak na nasze realia, a chyba odpuszczono cię dość lekką ręką.
Szkoda, bo to fajny, dobrze zorganizowany klub, z którym wiązałem przyszłość. Dziesięć meczów w lidze i tylko cztery w pierwszym składzie przez tyle czasu to bardzo słaby wynik. Ale nie chcę na nikogo zrzucać całej winy. Może nie byłem na to gotowy? Wcześniej w Jadze rozegrałem tylko półtora sezonu i wylądowałem w kompletnie innym otoczeniu.
I znów trudno było ustalić, na jakiej pozycji masz grać.
W tym samym czasie przyszedł trener Machado. Na treningach byłem przez niego rzucany pomiędzy środkiem pola a środkiem obrony, aż w końcu trafił się mecz i wpuścił mnie na prawą obronę za Mateusza Możdżenia. Pierwszy raz w życiu tam zagrałem, nawet nigdy nie trenowałem na tej pozycji. Strasznie dziwnie się czułem, gdy musiałem wziąć piłkę i rzucić aut – można się śmiać, ale dla mnie to była nowość.
Sprawdzałem to i wyszło, że w seniorskiej karierze nie zagrałeś chyba tylko na lewej obronie i na bramce.
Na bramce zagrałem jeden mecz w juniorach w KS-ie Wesoła. Trenerem był wtedy brat taty. Normalnie grałem z rocznikiem 1992, ale w wyjątkowych sytuacjach schodziłem do swojego. Wtedy ich bramkarz miał jakąś kontuzję i wujek wymyślił, że postawi mnie na bramce. Trochę się pokiwałem, bo miałem grać bramkarza-rozgrywającego i podłączać się do akcji – wujek miał takie pomysły – ale przegraliśmy 1-7 na Polonii, więc to też nie moja pozycja!
Ten mecz, o którym opowiadałeś, to był twój jedyny występ u Machado.
Koledzy opowiadali mi, że przed spotkaniem z Jagiellonią była w szatni taka sytuacja, że trener analizował przeciwnika i puszczał chłopakom nagrania z poprzedniego sezonu. W pewnym momencie mówi:
– Uważajcie na numer 14, jest groźny w powietrzu! Zobaczcie, jak zachowuje się w polu karnym.
Zapadła cisza. W końcu któryś z chłopaków się odezwał:
– Trenerze, ale to jest Adaś Dźwigała, on gra już u nas, trener nie wziął go do osiemnastki.
Niby śmieszna sytuacja, ale czułem złość. Ktoś może powiedzieć, że mnie docenił, ale w gruncie rzeczy byłem dla niego tak nieistotny, że nawet nie wiedział, że ma mnie do dyspozycji w klubie. Bardzo negatywnie to odebrałem.
Rozmawiałeś z nim później na ten temat?
Nie. Puściłem to mimo uszu.
Bo ty w ogóle masz opinię gościa, który nie rozpycha się łokciami i nie upomina o swoje.
Wiem, że takie zdania o mnie krążą i nie ukrywam, że kiedyś taki byłem. Zmieniłem się jednak i to zasługa mojego taty, który często mi to wypominał. On wiedział, jak to wygląda z perspektywy trenera – jeśli zawodnik nie upomina się o swoje, to szkoleniowcowi zawsze łatwiej przychodzi go odstawić. Gdy ktoś tylko po cichu robi swoje i czeka na szansę, czasami trenerom wydaje się też, że takiemu piłkarzowi nie zależy. Teraz widzę po swoim przykładzie, że to nie ma sensu. U trenera Brzęczka na początku wchodziłem na środek pomocy, ale nie mogłem wywalczyć sobie miejsca. Pewnego dnia poszedłem sam z siebie do trenera i powiedziałem, że uważam, iż lepiej sprawdzę się na środku obrony. Że mogę być nawet piątym w kolejce do gry, ale chcę być brany pod uwagę jako stoper. Trener odpowiedział, że fajnie, iż przyszedłem i to zgłosiłem. No i że sztab też o tym myślał, po czym wyraził zgodę. Po kilku tygodniach wywalczyłem sobie miejsce i dalej gram.
Łatka „za grzecznego” na pewno ci jednak ciążyła.
Znam swoją wartość. Uważam, że to też moja zaleta, bo dzięki temu nie łapie głupich kartek i nigdy nie wyleciałem z boiska.
Podobno nie da się ciebie sprowokować. Nawet przekleństwo trudno z twoich ust usłyszeć.
Nie przesadzajmy, przeklinać zdarza mi się na każdym meczu. Ale sprowokować mnie do tego, żebym komuś ubliżył albo zrobił coś niesportowego, jest bardzo ciężko.
Napastnicy, którzy obecnie grają w ekstraklasie, nie potrafią zajść za skórę?
Niewiele jest dziś takich chamskich zagrywek. Kiedyś słyszałem, że Daniel Gołębiewski potrafił przy rzutach rożnych… rozwiązywać obrońcom buty, a to mogło kogoś wyprowadzić z równowagi. W sumie ciekawy pomysł.
Generalnie wydaje mi się, że obrońcy w twoim stylu nie mają w Polsce łatwego życia. Wolimy zabijaków, którzy dużo grają na wślizgu.
To prawda, przy czym agresja czy gra głową to na tej pozycji podstawa. Ale ja nie zamierzam się zmieniać, bo uważam, że mogę dużo dać drużynie, grając w dotychczasowy sposób.
Wypożyczenia do Górników były błędami?
Nie. Skoro nie grałem, to było naturalne, że chcę zmienić otoczenie. Nie mogłem tak po prostu odejść, bo zapłacili za mnie, więc rozwiązanie kontraktu byłoby dla nich nielogiczne. Nie jest łatwo pojechać do innego klubu ekstraklasy po jakiejś tam przerwie w regularnym graniu w takim wieku i od razu wskoczyć do składu. Czasu nie straciłem, bo łapałem minuty. Nie grałem wszystkiego, ale ponad dwadzieścia występów zaliczyłem.
Ale klubów w wieku 23 lat nastukałeś już tyle, co niektórzy przez całą karierę.
Często chłopaki w szatni się z tego śmieją. W Łęcznej grałem w prawie wszystkich meczach rundy finałowej. Z kolei w Zabrzu występowałem tylko jesienią, a później wróciłem do Lechii – trochę szkoda, bo ściągnięto mnie wcześniej z wypożyczenia, gdy po okresie przygotowawczym miałem szanse na regularną grę, a w Gdańsku nie zagrałem ani razu. Na początku się tymi zmianami przejmowałem, bo to jednak wpływa na opinię o piłkarzu, ale później potrafiłem się już od tego odciąć.
W Górniku Łęczna Franciszek Smuda ewidentnie nie był fanem twojego talentu. Nawet głośno to podkreślał.
Zagrałem w pierwszym meczu trenera – dostaliśmy piątkę od Legii, a ja wyglądałem słabo i wypadłem ze składu. Pierwsze wrażenie jest ważne. Później w kolejce do gry przede mną byli już nie tylko Szmatiuk i Gerson, ale też Pitry, który grał jako napastnik.
Dobrze, że nie Sławomir Nazaruk!
Mało brakło! Ale później było kilka kontuzji, zacząłem grać i strzeliłem dwie bramki, więc pomimo tego, że trener Smuda mnie nie cenił, to coś z tego wypożyczenia wyniosłem. A trener już taki jest, że publicznie mówi to, co myśli i ja to w nim cenię, bo uważam, że to dobra cecha. Gdy trener nie owija w bawełnę, jest lepiej.
Dlaczego z rezerwą podchodzisz do menedżerów?
Bo zawsze doradzał mi tata, który ma doświadczenie. Tak naprawdę do teraz nie mam agenta.
Pytam, bo właśnie o twoim tacie mówiło się, że mógłby zrobić większą karierę, gdyby z jakimś współpracował.
Możliwe. Kiedyś miał taką przykrą sytuację, że pojechał do Chin i menedżer go wystawił – nie odbierał telefonów, gdy tata był już na lotnisku. Jakoś wrócił, ale chyba wtedy się zraził. Ja uważam, że menedżer jest ważny, ale wszystko trzeba zrobić z głową, zanim powierzy się komuś swoją karierę.
Powiedziałeś, że nie wiesz, czy dostałbyś powołanie, gdyby kadry nie objął Jerzy Brzęczek. Ja stawiam tezę, że nie.
Okej, zgadzam się.
Jak mocno byłeś zaskoczony?
Bardzo, bo nie było absolutnie żadnych przecieków. Trener zadzwonił dopiero niecałą godzinę przed tym, jak powołania pojawiły się w mediach. Aż przeszły mnie dreszcze. Docierało to do mnie przez cały dzień. Od razu dostawałem wiadomości z gratulacjami, ale wchodziłem na strony internetowe, by upewnić się, czy to nie jest fikcja.
Jakie były twoje pierwsze wrażenia na zgrupowaniu?
Mega pozytywne. Miałem kontakt z kilkoma zawodnikami, których wcześniej oglądałem tylko w telewizji. Długo tego nie zapomnę, ale już tym nie żyję, bo moim celem jest dostać się na kolejne zgrupowania. Szkoda, że teraz przytrafił się uraz, bo może udałoby się otrzymać drugie powołanie. Jednak nie ma co się załamywać – już jestem zdrowy i wszystko znów jest w moich nogach.
Na treningach poczułeś, że sporo ci jeszcze brakuje do najlepszych?
Uważam, że nie. Choć wiadomo, że w przypadku Roberta Lewandowskiego trzeba mówić o innym levelu, bo swoimi umiejętnościami i obyciem na najwyższym poziomie robi różnicę. Szczególnie tym drugim, bo pod względem zachowań taktycznych to najwyższy poziom. Gdyby było ryzyko, że pojawi się przepaść, to trener Brzęczek nigdy by mnie nie powołał, bo strzeliłby sobie w stopę. Szkoda tylko, że nie udało się zadebiutować. Gdy już jedziesz na zgrupowanie, to liczysz, że to się wydarzy i jesteś przygotowany. Oczywiście szanuję tę decyzję i pracuję dalej.
Czytasz komentarze w internecie?
Nie.
Bo i tak wiesz, co w nich znajdziesz?
Zgadza się, ale też w ogóle mnie to nie interesuje.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl/FotoPyK/400mm.pl