– W Polsce stawiamy wszystko na jedną kartę. Jeżeli się nie uda awansować do pucharów, mówi się o dramacie. A wszystko powinno być zbilansowane. Podchodząc tak jak teraz, zmierzamy w kierunku destrukcji niektórych klubów. Oczywiście, nie wszystkich występujących w pucharach, ale trudno przejść obojętnie obok tego, co się dzieje. Przeinwestowanie powoduje, że pojawia się moment, w którym musi nastąpić weryfikacja. Liczby zawodników czy poczynionych inwestycji. Zwykle jest ona brutalna, bo wszyscy chcą awansu tu i teraz, nie bacząc na to, że klub trzeba budować stopniowo – przyznaje Maciej Stolarczyk, z którym porozmawialiśmy o drodze, którą powinien obrać polski futbol. O fundamentach, które powinny być największą wartością naszych klubów. A także między innymi o niedosycie spowodowanym brakiem awansu do Ligi Mistrzów i tym, co by było, gdyby Bogusław Cupiał trzymał się jednej filozofii… Zapraszamy.
*
Lubi pan ryzyko?
Zależy, z czym się wiąże.
Pytam, bo za ryzyko uważam zamianę posady dyrektora sportowego Pogoni na trenera Wisły. Podobno mocno się pan wahał.
Brało się to przede wszystkim z tego, że w Pogoni spędziłem dziesięć ostatnich lat. Mocno wrosłem w ten klub. Wiadomo, dyrektor sportowy a trener to dwa mocno różniące się światy, a nigdy nie ukrywałem, że zawsze ciągnęło mnie do trenerki. Dlatego po otrzymaniu propozycji z Wisły – mimo początkowych wahań, o których wspomniałem – nie mogłem się nie zgodzić. Nie ukrywam, ważnym aspektem było również to, że zgłosił się akurat klub, w którym spędziłem wiele lat swojej kariery.
Jak pan ocenia czas w roli dyrektora sportowego Pogoni?
Było kilka ruchów udanych, kilka nieudanych. Tak jak wszędzie. Jeżeli wskaże mi pan klub, w którym nie ma nieudanych, to pogratuluję. Ta rola wiąże się z tym, że nierzadko trzeba potrafić przyjąć krytykę. Bo zdarzają się i słabsze momenty, i lepsze. Decyzje niepopularne.
Których było więcej?
Nie mnie to oceniać, trzeba zapytać ludzi, którzy wydawali opinie. Jeżeli chodzi o mnie – cieszę się, że byłem częścią tego projektu. Uważam, że wiele rzeczy zostało zrobionych we właściwy sposób. Przede wszystkim rozwinęła się akademia, praca z młodzieżą stoi na wyższym poziomie niż kilka lat temu. Budowa pierwszego zespołu to, wiadomo, proces. Oczywiście, można dyskutować, co jest sukcesem dla Pogoni. Rok w rok znajdowaliśmy się jednak w pierwszej ósemce, nie licząc poprzedniego sezonu, gdzie mieliśmy problemy, by pozostać w Ekstraklasie. Generalnie jednak byliśmy stabilnym klubem. Wylano fundament pod budowę czegoś większego, mocniejszego. Przed Pogonią jeszcze powstanie nowego stadionu i bazy sportowej. Ten klub będzie się rozwijał.
Mówił pan poważnie o tym, że Ciftci – jeden z niewypałów transferowych – odegrał swoją rolę, bo zawodnicy zobaczyli, że nie są gorsi od kogoś wartego tyle pieniędzy?
A jak zostało to odebrane?
Negatywnie, jako szukanie wymówki.
Jeszcze raz powtórzę – nie ma klubu, który tworzyliby tylko i wyłącznie zawodnicy, którzy się sprawdzili. Taka jest kolej rzeczy.
Chodziło bardziej o sposób tłumaczenia takiego ruchu, a nie przyjęcie do wiadomości, że część graczy musi się nie sprawdzić.
To było zdanie wyrwane z kontekstu. Choć nie ma co ukrywać, że ten transfer nie był udany, tego nie zamierzam negować.
Przyznawał pan, że pana rozstanie z klubem było trudne. Jarosław Mroczek mówił, że pana odejście sprawiło Pogoni ogromne problemy.
Odczuwałem to podobnie jak prezes, zmiana klubu była sporym dylematem. Bardzo cieszę się z miłych słów pod moim adresem. Nasza współpraca układała się bardzo dobrze, rozumieliśmy się, nie mieliśmy ze sobą żadnych problemów. Podobnie z Darkiem Adamczukiem, prezesem akademii i pozostałymi ludźmi, którzy są częścią tego klubu – od kierownika zespołu do pana Bogdana, który zajmuję się pielęgnacją trawy. Szanowałem się z każdym, dlatego szkoda było mi opuszczać Pogoń, ale ciągnęło mnie do trenowania.
Pana wątpliwości brały się też z tego, że – było nie było – musiał pan wywrócić swoje życie do góry nogami? Nagle trzeba było wyjechać na drugą część Polski.
Już wcześniej czułem się w Krakowie bardzo dobrze, więc nie odegrało to znaczącej roli. Choć na pewno mam utrudniony kontakt z rodziną, moje dzieci edukują się w Szczecinie, żona została z nimi. Wiemy, jaka jest rola trenera. To nie jest praca na stałe, jest duża niestabilność. Trudno wywracać życie bliskich do góry nogami tylko dlatego, że otrzymało się posadę w innym mieście. Mamy jednak świetny kontakt, jak najbardziej dajemy radę.
Generalnie potrafi pan rozdzielić życie prywatne od zawodowego?
Nierzadko jest naprawdę trudno, taka specyfika pracy trenera. Trzeba jednak do tego dążyć. Pracować dużo, ale starać się znajdować czas dla siebie i bliskich, by nie trzeba było myśleć o piłce. Dla zdrowia umysłu czasami warto odciąć się od tego, co się na co dzień robi, czemu poświęca się większość czasu. Warto oddać się wypoczynkowi, w zależności co kto lubi. Film, książka, muzyka, czy jeszcze coś innego. W końcu zdrowie jest najważniejsze, trzeba na nie uważać.
Trzeba pielęgnować najważniejsze wartości, nie można zapominać o rodzinie i przyjaźniach. Bo w pewnym momencie człowiek te wartości docenia, gdyż trenerem się tylko bywa.
Czuje się pan bardziej Portowcem czy Wiślakiem?
Trudne pytanie. Urodziłem się w Słupsku, pierwsze kroki stawiałem w tamtejszym Gryfie. Później przeszedłem do Pogoni, w której spędziłem znaczną część życia sportowego. Drugim klubem, w którym byłem najdłużej, okazała się Wisła. Świetnie się tutaj czuję, dlatego nie chcę rozgraniczać. To nie jest jednoznaczne, bo obu klubom zawdzięczam bardzo dużo.
Żałuje pan, że odszedł do Widzewa w sezonie, w którym Pogoń sięgnęła po wicemistrzostwo?
Cóż, tak się złożyło. W życiu trzeba podejmować różne decyzje, ja podjąłem taką a nie inną. Widzew mnie kupił, więc przechodziłem do bardzo mocnego zespołu. Praktycznie cała jedenastka występowała w reprezentacji Polski. Celem było wejście do Ligi Mistrzów, niestety na drodze stanęła nam Fiorentina. Nie żałuję jednak odejścia z Pogoni. Nie ma skutków bez przyczyny, zawsze dzieje się coś po coś, a pobyt w Widzewie był naprawdę dobrym doświadczeniem. Pogoń wystrzeliła, bo przejął ją akurat Sabri Bekdas. Dokonał wielu transferów, które dały wicemistrzostwo. Beze mnie, ale trudno, tak zdecydowałem.
Kiedy pan wrócił do Pogoni, zaczęły nawarstwiać się problemy finansowe. Florian Krygier mówił o rozgardiaszu, którego nie było w ponad 50-letniej historii klubu.
To, że pan Florian tak to odbierał, nie wzięło się z niczego. Właściciel zaczął myśleć o tym, że projekt, który zaplanował, może nie wypalić. Powoli zaczął z niego wychodzić, wycofywał się. Nadal mieliśmy jednak mocny zespół. To był sezon z podziałem na grupy, pamiętam, że jako pierwsi weszliśmy do tej mistrzowskiej. Generalnie w pierwszej rundzie przegraliśmy tylko trzy mecze, wszystko wyglądało dobrze. Atmosfera była fajna. Jacek Bednarz, Kaziu Węgrzyn, Jurek Podbrożny, Robert Dymkowski. To był zespół, który miał możliwości, dodatkowo lubiliśmy spędzać ze sobą czas, być może to nas cementowało. Szkoda, że jakoś w grupie mistrzowskiej to nie wypaliło, przestaliśmy wygrywać, rywale byli sprytniejsi.
Robert Dymkowski mówił mi, że w drugiej części sezonu trudno było grać, kiedy w klubie działy się różne dziwne rzeczy.
Możliwe, choć nie do końca pamiętam tamtą sytuację, dlatego nie chciałbym czegoś przekręcić i zbytnio do tego wracać. Żałuję na pewno, że w takim składzie personalnym, jaki mieliśmy, nie udało nam się zrobić czegoś więcej. Powinniśmy osiągać lepsze wyniki, niezależnie od sytuacji panującej w klubie. Może i trudno byłoby powtórzyć wicemistrzostwo, ale skoro w pierwszej części sezonu prezentowaliśmy się tak dobrze… Cóż, szkoda, naprawdę szkoda.
Odpadliście też z Pucharu UEFA. Wyeliminował was Fylkir Reykjavik.
Spora niespodzianka, niestety. Dodatkowo dostałem czerwoną kartkę. Jak widać, już wtedy zdarzało się polskim klubom odpaść o ile nie z amatorami, to z bardzo przeciętnymi zespołami.
Później na kilka lat trafił pan do Wisły.
I muszę przyznać, że pierwszy sezon był bardzo, ale to bardzo udany. Sięgnęliśmy po dublet, dobrze pokazaliśmy się w Pucharze UEFA. Dobry moment zarówno dla klubu, jak i dla mnie. Mieliśmy wspólny cel, to nas cechowało. Jeden sposób myślenia, profesjonalizm. Dużą rolę odgrywał klimat, który panował w zespole. Piłkarze mocno utożsamiali się z klubem. Zawodnicy czuli w murach starego stadionu historię, która się przewijała. To nie tylko puste słowa, na każdym kroku dało się odczuć, jak wielki to klub, jak duże tradycje posiada.
Dziś też to czuć?
Obiekt zmienił swoje oblicze. Wydaje mi się jednak, że każdy kibic – wchodząc na stadion – odczuwa, że Wisła jest dużym klubem.
Mówił pan o dobrej atmosferze, ale momenty buntu się zdarzały. Za trenera Okuki nie godził się pan na rolę rezerwowego, głośno mówiąc o odejściu.
Rzeczywiście. W pewnym momencie przyznałem, że skoro nie widzi mnie w pierwszym składzie, to chciałbym zostać wystawiony na listę transferową. I tak się stało, pół roku przed wygaśnięciem kontraktu. Mocno wierzyłem w swoją wartość, widziałem siebie na boisku. Trener miał inną wizję i cóż, tak to się skończyło. Co prawda wypełniłem kontrakt do końca, ale rozmawiałem z trenerem Lenczykiem na temat mojego odejścia do Bełchatowa. I w końcu trafiłem tam, opuszczając po kilku latach Wisłę. Generalnie – patrząc na całą moją karierę – jestem mocno samokrytyczny. Chciałem osiągnąć więcej, więc mam delikatny niedosyt. Z drugiej strony patrzę na swoje CV i nie mam się czego wstydzić. Trzy mistrzostwa, Puchar Polski gra w reprezentacji Polski. Oczywiście, tylko kilka występów, ale wielu zawodników dużo by dało, by choć razy założyć koszulkę z orłem na piersi. Niedosyt bierze się jednak z tego powodu, że – patrząc na aspekty, które obecnie są poruszane w futbolu – mogłem zrobić coś więcej.
Może wyjechać za granicę?
Też. Chciałem tego spróbować, ale byłem zawodnikiem późno dojrzewającym. Do Wisły trafiłem, mając 30 lat. Troszkę późno, przez co nie pojawiało się później zbyt wiele interesujących ofert.
Mówiłem, że pierwszy sezon w Wiśle był jednym z lepszych momentów, które w niej przeżyłem. Tego najlepszego jednak nigdy nie udało się osiągnąć. Nie awansowaliśmy do Ligi Mistrzów, mimo że byliśmy bardzo, ale to bardzo blisko.
Trauma siedzi w panu do dzisiaj?
To nie trauma, raczej niedosyt. Czuję niewykorzystaną możliwość. Tamten zespół miał potencjał, zawodników poziomu europejskiego. Czegoś zabrakło. Nie wiem dokładnie czego, na pewno nie chodziło o szczęście. Albo umiejętności, albo zimnej głowy. W którejś sferze nie daliśmy rady. Po rewanżu z Panathinaikosem byliśmy załamani. Zeszło z nas powietrze. Po pierwszym meczu może nie byliśmy pewni awansu, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy o krok od upragnionego sukcesu. No i tego kroku zabrakło. To bolało niesamowicie.
Wiśle czegoś brakowało. Tak jak dzisiaj polskim klubom, choć obecnie sytuacja jest inna. Wiadomo, każdy okres się czymś charakteryzuje. W tej chwili polskie zespoły mają łatwiejszą drogę do fazy grupowej, ale to jest ściśle związane z poziomem. Teoretycznie mamy łatwiejszych przeciwników, ale jak pokazuje przykład Dudelange, które eliminuje Cluj, okazuje się, że nie wszystko jest tak oczywiste. Albo my doszliśmy do takiego poziomu, gdzie większość rywali stanowi dla nas przeszkody nie do przeskoczenia. Wydaje mi się, że powinniśmy zmienić sposób myślenia. Wyzbyć się kompleksów. Jakkolwiek to zabrzmi, powinniśmy pójść drogą Luksemburczyków. To my powinniśmy być niespodziankami, a nie tymi, którzy zostają wyeliminowani.
Zderzenie z piłką europejską to zawsze pewna niewiadoma. Trzeba się do tego przygotować. Pamiętam, jak Borussia Dortmund zdobyła mistrzostwo. Jurgen Klopp – pomimo że prowadził mistrza Niemiec – mówił, że jego drużyna musi się zaadaptować do Ligi Mistrzów, bo nie wie, jakie to rozgrywki. I rzeczywiście, w pierwszym roku BVB nie wyszło z grupy. Złapano cenne doświadczenie, dzięki któremu za chwilę oglądaliśmy tę drużynę w finale najważniejszych europejskich rozgrywek. Oczywiście, w tej wypowiedzi mogło znaleźć się sporo kurtuazji, ale nawet tego typu kluby dają sobie furtkę, żeby przygotować się do pewnych sytuacji i nauczyć się ich. Nie nakładają na siebie niepotrzebnego balastu, zbędnej presji. I uważam, że tak to powinno wyglądać w naszej lidze. Do obecności w pucharach i zajmowania wysokiej pozycji w kraju trzeba przygotować cały klub. Krok po kroku, rok po roku. Musi być zaplecze, akademia, odpowiednia liczba zawodników, odpowiednia dawka rywalizacji. Podobnie jest na arenie międzynarodowej. Do rywalizacji w pucharach trzeba podejść w umiejętny sposób, żeby rok w rok dochodzić daleko, żeby rok w rok robić progres.
Często w Polsce stawiamy wszystko na jedną kartę. Nie ma co ukrywać, trochę tak jest. Jeżeli się nie uda, mówi się o dramacie. A wszystko powinno być zbilansowane. Podchodząc tak jak teraz, zmierzamy w kierunku destrukcji niektórych klubów. Oczywiście, nie wszystkich występujących w pucharach, ale trudno przejść obojętnie obok tego, co się dzieje. Przeinwestowanie powoduje, że pojawia się moment, w którym musi nastąpić weryfikacja. Liczby zawodników czy poczynionych inwestycji. Zwykle jest ona brutalna, bo wszyscy chcą awansu tu i teraz, nie bacząc na to, że klub trzeba budować stopniowo.
Często zdarza się tak, że klub odpadnie i robi wyprzedaż. Albo awansuje do pucharów i traci kilku kluczowych zawodników.
Z drugiej strony nie jesteśmy krajem, w którym możemy trzymać zawodników pod kloszem i czekać na odpowiedni moment. Większość klubów korzysta z finansów, które zapewniają kwoty transferowe. To naturalne. Ale polityka transferowa jest sztuką – w miejsca odchodzących trzeba dawać szanse kolejnym, którzy mogą pomóc wnieść się na wyżyny klubowi, i którzy w przyszłości zapewnią mu kolejny zastrzyk gotówki. Bo budżety to – oprócz praw medialnych, kibiców – kwestie związane z wytransferowaniem zawodników i przede wszystkim obecnością w europejskich pucharach. W większych czy mniejszym stopniu sponsorzy, czy kwestie związane z marketingiem. Jeżeli jednak odłożymy na bok europejskie puchary – bo z tego tytułu mamy obecnie małe pieniądze – najkrótszą rekompensatą, by załatać dziurę budżetową, jest sprzedaż zawodników. Podsumowując – z jednej strony nie można kłaść wszystkiego na jedną kartę, ściągać tabunu zawodników, by później srogo się rozczarować. Z drugiej – niestety w polskich warunkach trzeba sprzedawać. Kluczem jest jednak to, by robić to umiejętnie. Przede wszystkim z głową, choć do tego trzeba mieć również naturalny dryg.
Powiedział pan, że w Polsce kładziemy wszystko na jedną kartę. W pewnym momencie wszystko na jedną kartę postawił Bogusław Cupiał.
Nie ukrywam, że trochę mi go szkoda. Ludzie, którzy inwestują w sport swój majątek, stają się majątkiem sportu. Dla takich ludzi naturalna wydaje się rekompensata w postaci sukcesu, niestety – futbol bywa brutalny. Dominacja na krajowym podwórku to jedno, dla niego liczyła się przede wszystkim Liga Mistrzów. Ona była bardzo blisko, ale nigdy nie nadeszła. A Cupiał stworzył klub europejskiego formatu, był oddany swojej pracy. Prowadził politykę typowo polską, wydaje mi się, że najbardziej sensowną. Później postawił na obcokrajowców, niestety żadna z dróg nie przyniosła efektu.
Widać było, że szukał, ale zawsze czegoś brakowało.
Nasuwa mi się jeden wniosek. W polityce klubu trzeba dokonywać korekt, jednak nie można zapominać o fundamentach. Ciągłość planu, który się założy, to podstawa. Budowa klubu to długoletni proces. Oczywiście, jeżeli ktoś ma duże pieniądze, może ściągnąć tabun obcokrajowców podczas jednego okienka transferowego i stworzyć z nich drużynę. No ale właśnie – zawsze będzie brakowało fundamentów, nawet pomimo wydania sporych pieniędzy na określony poziom sportowy. Tylko wynik sportowy obroni taki projekt. A jeżeli klub ma plan długofalowy, zakładający przede wszystkim stawianie na akademię, rozbudowę jej, bo według mnie tutaj jest największy potencjał, co pokazują przykłady ostatnich lat, to po prostu musi mu się odpłacić. Kibice chcą widzieć piłkarzy którzy utożsamiają się z klubem, którzy zostali przez klub wychowani. Najdrożsi zawodnicy odchodzący z naszej ligi to Polacy, sprzedawani do mniej lub bardziej renomowanych klubów. To nie przypadek. Jeżeli ktoś chce realizować swój plan właśnie tak, fundament powinien zapewnić mu stabilizację. Ważne, by móc czerpać z tego, co samemu się wyszkoli. Wiadomo, trzeba mieć cierpliwość, bo często to proces trwający kilka lat, ale zakładając taki plan, po dwóch-trzech sezonach nie można od niego odchodzić, bo wtedy tworzy się błędne koło.
Łatwo mówić po czasie, ale wydaje się panu, że Bogusław Cupiał powinien trzymać się jednej filozofii?
Wydaje mi się, że kluczowe jest to, by sternik klubu miał swoją filozofię i trzymał się jej do samego końca. Nie wiadomo, jaki byłby efekt w Wiśle, ale będąc przez tyle lat przy piłce, moim zdaniem właśnie takie podejście do tematu jest najważniejsze.
Czyli dzisiejsza Wisła, która postawiła na Polaków, po ewentualnych niepowodzeniach nie wywróci swojego planu do góry nogami?
Czy dzisiejsza Wisła stawia na Polaków? Jak najbardziej, jednak proszę zauważyć, że mamy w składzie kilku obcokrajowców, którzy gwarantują nam jakość. Nie mam nic przeciwko piłkarzom z innych krajów, nikt z włodarzy też nie ma z nimi problemu. Mamy jednak świadomość tego, że jeżeli piłkarz spoza granic Polski, to tylko i wyłącznie taki, który bardzo szybko stanie się wzmocnieniem drużyny. Takich chcieliśmy zostawić i takich chcemy ściągać. Ale tak jak mówiłem – trzeba stawiać na Polaków, by mieć własną tożsamość, a i ci Polacy po prostu są w cenie. Wyjątkiem jest Nikolić, sprzedany za sporą sumę. Wcześniej Duda, ale tak naprawdę ze sporym zyskiem można sprzedać głównie Polaka. W nim tkwi największy potencjał.
Początkowo nie odstraszała pana sytuacja finansowa Wisły, możliwość wyprowadzki ze stadionu?
Przy rozmowach, które prowadziliśmy przed podpisaniem przeze mnie kontraktu, powiedzieliśmy sobie, w jakim miejscu jest klub. Wiedziałem, jak wszystko wygląda od kuchni. Nic mnie nie zaskoczyło, choć oczywiście nie było łatwo. Wiemy, jak długą drogę musimy przebyć, by Wisła silnie stanęła na nogi. Oczywiście, to była trudna sytuacja, ale należało ją zaakceptować. I odnaleźć siebie, bo problemy nie były meritum. Dziś najważniejszy jest dla nas każdy kolejny mecz, nie zaprzątamy sobie głowy tym, na co nie mamy wpływu.
Piłkarze nie mieli problemów, żeby wyprzeć negatywne myśli z głowy?
Od początku byli świadomi tego, co jest dla nich najważniejsze. Problemy mogą ustąpić w ciągu jednego dnia, ktoś może przyjść, załatwić wszystkie kwestie finansowe. A przygotowań nie da się wypracować w jeden dzień. Jeżeli się odpuści, będzie się cierpiało cały sezon. Przyświecała nam taka świadomość od początku, byliśmy na wszystko przygotowani.
Przyznawał pan, że był obrońcą z przymusu, ale zawsze ciągnęło pana do ataku. To dlatego pana Wisła stara się grać tak ofensywnie i efektownie?
Tak było, ale dziś chodzi przede wszystkim o moje spojrzenie na futbol. To akurat przypadek, który nie wiąże się z tym, jak gra Wisła. Liczy się po prostu moje filozofia, którą staram się wcielić w zespół. A że jest podobna, przede wszystkim opiera się na ataku, to tym lepiej. Bo im zespół gra efektowniej, tym jest przyjemniejszy w odbiorze. W pracy trenera kluczowe jest dopasowanie systemu do tego, co się posiada. Tak starałem się podejść do tego w Wiśle. Po prostu cieszę się, że moja współpraca z zespołem układa się dobrze, to mnie najbardziej satysfakcjonuje.
Przede wszystkim udało się panu odbudować kilku zawodników. Ondrasek, Kostal, Kort czy Pietrzak to nie są gracze, których przed sezonem byśmy podejrzewali o tak dobrą grę.
To efekt ich pracy, codziennego podejścia do swoich obowiązków. Nie odkryłem Ameryki. Wszyscy bardzo dobrze pracowali w okresie przygotowawczym. Tutaj naprawdę nie ma co dodawać, wylewać rzeki słów. Jako trener nie zrobiłem niczego magicznego, to oni po prostu bardzo ciężko pracują i to od początku sezonu przynosi efekty.
Grając w piłkę, chciałem zostać trenerem. Jako piłkarz zrobiłem kurs UEFA C, wówczas instruktorski, a później UEFA A. Jeszcze przed końcem kariery miałem świadomość, co chcę robić. Zawodnicy po zakończeniu gry w piłkę mają dylemat, co zrobić ze swoim życiem. Ja byłem przekonany do trenerki, dlatego cały czas starałem się pogłębiać swoją wiedzę i robię to do dziś. Skończyłem kurs UEFA PRO w Szkole Trenerów w Białej Podlaskiej, obroniłem pracę licencjacką na Wydziale Kultury Fizycznej i Promocji Zdrowia w Szczecinie. Jeździłem na staże trenerskie.
Pomaga panu doświadczenie, które zdobył pan, będąc dyrektorem sportowym Pogoni?
Każda praca blisko piłki pomaga. Trenowałem juniorów, byłem koordynatorem grup młodzieżowych, asystentem pierwszego trenera, pierwszym trenerem, dyrektorem sportowym. To wszystko zapewniło mi cenne doświadczenie, które dziś procentuje.
„Trener musi być pewny siebie, ciche myszki nie osiągną sukcesu” – przyznawał pan kilka lat temu. Dziś podpisze się pan pod tymi słowami?
Trochę zmieniłem podejście. To nie jest zero-jedynkowe. Musi być naturalne. W trenerze powinna zwyciężyć natura, to, jaki jest. A nie to, czy będziemy mieć piętnastu odpowiedników Jose Mourinho. Uważam, że każdy musi być sobą, bo tylko w taki sposób można osiągnąć sukces. Sztuczność nie jest cechą pożądaną nigdzie.
Wasz sztab składa się z Polaków, ludzi związanych z klubem. Dzięki temu jest wam łatwiej?
Rzeczywiście – mam bardzo dobrych współpracowników, profesjonalnych, oddanych swojej pracy. Cieszę się, że znałem ich wcześniej. Nie musieliśmy się poznawać, tracić na to czasu. Choć, gdyby była taka potrzeba, pewnie nie byłoby problemu, bo to bardzo otwarci, inteligentni ludzie.
Zagraniczny zaciąg Bogusława Cupiała, ostatnio Hiszpanie rządzący w Wiśle pokazali chyba, że zagraniczna droga w przypadku tego klubu raczej się nie sprawdza.
Tego typu skrajności nie są korzystne. Duże ligi, duże kluby często wymieniają całe sztaby, całe piony szkoleniowe. Stawiają na obcokrajowców i tutaj trudno o porównanie do naszej ligi. Ponieważ są to potężne kluby, przygotowane na tego typu systemy. Według mnie u nas kluczowe są korzenie, fundamenty. DNA powinno przenosić się poprzez zawodników, sztaby szkoleniowe. A zawodnicy powinni utożsamiać się z kibicami. Choć wiadomo, jaką rolę odgrywają piłkarze i trenerzy. Zazwyczaj to ludzie najmowani do pewnej roli. Niestety my nie mamy do czynienia z zawodnikami o najwyższej wartości. To nie są gwiazdy rozpoznawalne na całym świecie, a gracze, którzy muszą dojść do pewnego poziomu. Więc powinni starać się, by zjednać wokół siebie kibiców, bo wtedy będzie im łatwiej się rozwinąć, dać kibicom satysfakcję w postaci poziomu sportowego oraz zaangażowania. Uważam, że polscy zawodnicy mają potencjał, kluczowe jest dobre szkolenie, dobry system szkolenia, dobrze opłacani trenerzy młodzieży, którzy w pełni poświęcą się swojej pracy. Oczywiście, bez pomocy wartościowych obcokrajowców jest to niemożliwe. Sam bardzo cenię obcokrajowców, których mam u siebie w zespole. Przede wszystkim ze względu na ich umiejętności i profesjonalizm. Ale specyfiką naszej piłki powinna być tożsamość klubowa. Spójrzmy, jeśli skład tworzą niezwiązani emocjonalnie z klubem obcokrajowcy, jedynym co obroni w oczach kibica taki projekt, jest zdobycie trofeum. Jeżeli się nie udaje to kibic odsuwa się od klubu. Łatwiej przyjąć niepowodzenia, gdy w składzie ma się wychowanków, młodych zawodników. Wiadomo, że potrzebują oni czasu, by wskoczyć na odpowiedni poziom. Przykładem Marcin Brosz i Górnik Zabrze. Trener bardzo dobrze radzi sobie z sytuacją, w jakiej znalazł się jego zespół. Rozwija tych chłopaków, a z drugiej strony ma wsparcie kilkunastu tysięcy kibiców, którzy co mecz zasiadają na trybunach. Fani widzą, że mogą utożsamiać się z zawodnikami, którzy grają w klubie. Bo zostawiają oni na boisku serce, nawet jeżeli na razie nie widać tego w tabeli. Podobnie jest w Wiśle – kibice dają z siebie maksa, przychodzą, dopingują, ale robią to tak żywiołowo przede wszystkim dlatego, że widzą, iż piłkarze na boisku zostawiają serce. To jest kluczowe. Walczymy do końca, przecież ostatnio ze Śląskiem nie byliśmy zespołem lepszym, a jednak wyszarpaliśmy zwycięstwo w końcówce. I kibice taką postawę doceniają i doceniliby, nawet gdybyśmy nie strzelili gola w ostatnich minutach.
Rozmawiał Norbert Skórzewski