Nieco ponad rok temu został właścicielem Arki Gdynia. Niewiele wcześniej zdał maturę. Od kiedy Dominik Midak jest w klubie, Arka zdobyła dwa Superpuchary Polski, ale do tej pory niewiele dowiedzieliśmy się o młodym chłopaku, który zarządza teraz ekstraklasowym klubem. Co studiuje? Skąd pomysł na wejście w świat piłki? Kiedy nerwy okazały się za duże i nie wytrzymał tego nawet organizm? Czy ludzie ze środowiska podchodzą do niego z rezerwą? Czemu zarządzanie Arką jest jak nauka walki pobierana u karateki z czarnym pasem? Gdzie za często bywa Luka Zarandia i jak jest dyscyplinowany? Czemu służyło pójście z piłkarzami na imprezę integracyjną? Jaki ma stosunek do barw klubowych i czemu piłkarze Lechii zhańbili swoje? Kto jest jego autorytetem? Co odbudował za dzieciaka i co ewentualnie odbuduje w Arce trener Smółka? Jak poznał Piotra Włodarczyka? Samuel Szczygielski zaprasza na wywiad z Dominikiem Midakiem.
Gdy przejąłeś Arkę, to w każdym artykule był jeden zwrot.
„Syn Włodzimierza” czy „młody”?
„Zaledwie 20-letni Dominik Midak”. Zbierasz piłkarskie doświadczenie patrząc z góry, a nie wchodząc na górę – schodem po schodku.
Uczę się piłki od razu na najwyższym szczeblu. Czy pominąłem te niższe? Nie do końca, bo na najwyższym szczeblu masz już wszystko to, co niżej, tylko zebrane w całość. To najlepsze źródło zbierania wiedzy, bo w Ekstraklasie jest dużo do ogarnięcia, dochodzi do tego presja i odpowiedzialność. To trochę jakby uczyć się walki nie od przeciętnego instruktora, tylko od karateki z czarnym pasem.
Więcej nauczy, ale od takiego można też mocniej oberwać. Co najbardziej dało ci w kość przez ostatni rok?
Na pewno etap żegnania się z trenerem Leszkiem Ojrzyńskim. Nigdy nie jest miło czytać pod swoim adresem pogróżki czy wyzwiska, a te pojawiały się codziennie. Wiadomo, nie będę płakał dlatego, że ktoś napisze o mnie coś na Twitterze. Ale największy ból sportowy sprawiło mi przegranie w ostatniej minucie z Midtjylland. Przygoda trwa, marzysz o czymś pięknym, masz przed oczami happy end, a nagle budzisz się zalany potem. To był tylko sen. Zresztą nie spałem tamtej nocy ani minuty. Było mi niedobrze do samego rana, a o 5 musiałem jechać na lotnisko. Po wylądowaniu wymiotowałem dwa razy. Za duże nerwy. Z mózgu przerzuciły się na cały organizm.
Na co dzień się uczysz?
Studiuję prawo w Akademii Leona Koźmińskiego, ukończyłem drugi rok. Na jednym przedmiocie mam surowego, ciętego profesora. Jak ktoś spóźni się minutę, z marszu wpisuje nieobecność. A mi zdarzyło się kilka razy spóźnić. Niedawno zaczepił mnie po zajęciach i opowiada, że oglądał w telewizji finał Pucharu Polski. Patrzy, a tam jakaś znajoma twarz. Powiedział mi, że nie spodziewał się, że oprócz studiów mam tak poważną pracę i teraz jest bardziej wyrozumiały. Nie wykorzystuję tego, ani on by mi na to nie pozwolił, ani sam sobie nie dałbym takiego komfortu, ale rozumie, kiedy np. podczas wykładu muszę na trzy minuty wyjść odebrać ważny telefon. Nie wychylałem się z tym. Ledwo kto tam wie, że jestem z Arki. Poza moją grupą, bo jest mała, więc każdy zna swój numer buta. Niech na uczelni będzie jak w szatni, gdzie trener każdego ma traktować tak samo.
A do szatni wszedłeś z buta?
Jakby to wyglądało z perspektywy chłopaków? Pojawia się komunikat, że 20-latek zostaje właścicielem Arki i bez wahania zaczyna wchodzić do szatni, odstawiać jakieś szopki. Małolat przyszedł i pajacuje. Moje przyjście do Arki wiązało się z obawami, że coś tu nie pasuje. Co on tu robi? Może to jakiś przekręt? A co jeśli zaraz w ogóle klub upadnie? Miałem tego świadomość. Uznałem, że lepiej podejść do wszystkiego na spokojnie. Pokazać, że nie przyszedłem tu nawydziwiać i się lansować na korytarzach w klubie. Chciałem poznać każdego z osobna, ale też nie zaburzać ludziom pracy. Miałem najlepszy kontakt z Wojtkiem Pertkiewiczem, on chodził ze mną po klubie, przedstawił każdemu pracownikowi. To było coś nowego, musiałem poznać i poczuć klub. Najpierw zaznajomiłem się z różnymi strukturami. Do szatni nie wchodziłem jak do siebie, sporo czasu minęło aż zacząłem do niej przychodzić przed meczami, żeby zbić piątki z chłopakami i życzyć powodzenia. Sam byłem w piłkarskiej szatni, oczywiście na niższym poziomie. Zaczynałem w akademii Dariusza Kubickiego, później ona padła i trafiłem do Unii Warszawa. Defensywny pomocnik, raczej przecinak (śmiech). Ale wykryto u mnie arytmię serca, musiałem przerwać grę w piłkę. Potem grałem jeszcze w Ożarowiance.
Czujesz brak zaufania innych?
Czasem ludzie ze środowiska podchodzą do mnie z rezerwą. Chodzi mi na przykład o zjazdy przedstawicieli klubów Ekstraklasy czy PZPN-u. Ludzie w środowisku znają się od lat, są grupki, a mnie mogą postrzegać jako gówniarza. Ale tak jest do przeprowadzenia pierwszej rozmowy. Jak pogadamy, wymienimy opinie, to podejście się zmienia. Nie mogę zmienić swojego peselu. Ci, którzy mnie poznali, nie mają ze mną problemu. Cieszy mnie jak to wygląda w klubie.
Była już sytuacja, kiedy po przegranym meczu zszedłeś do szatni, żeby wytłumaczyć sobie z drużyną, co jest nie tak?
Na początku zeszłego sezonu graliśmy u siebie z Pogonią. Trójka do zera w plecy, a po tym meczu drużyna miała wcześniej dogadaną imprezę integracyjną. Nie sami piłkarze, a też sztab. Zostałem na nią zaproszony. Teoretycznie po meczu mógłbym powiedzieć, że nie idę. Ale co by to dało? Stworzyłoby między nami barierę. A tak miałem okazję pogadać tam z chłopakami o tym, co jest nie tak, ale w luźniejszej, bardziej ludzkiej atmosferze. Dużo rozmawiałem wtedy z Damianem Zbozieniem. O szacunku do roboty, podejściu ludzi do życia. Sam jest bardzo skromnym człowiekiem. Opowiadał o graniu w małopolskiej kapeli, a potem przeprowadzce do Warszawy i tym jak wtedy zmieniło się jego życie. Mimo że poszedł do Legii, to stolica była dla niego za droga, jadł bułki z pasztetem. Ale był tak zawzięty i świadomy, że dla lepszej przyszłości niezależnie od warunków musi dać maksimum od siebie.
Świetnie jego ambicję ukazuje zdjęcie, jak oparty o ławkę rezerwowych ze łzami w oczach patrzy na piłkarzy Legii odbierających Puchar Polski. Patrzył, żeby mieć taki screenshot na twardym dysku w głowie. Jako motywację do ciężkiej pracy.
– Patrzyłem na Legię wznoszącą puchar i płakać mi się chciało. Wkurwiło mnie to. Zapamiętam sobie ten obrazek. Koledzy nie patrzyli, ja przeciwnie. Teraz będę czerpał z tego energię do dalszej pracy – Damian Zbozień.
Słowa idealnie uchwycone na obrazku. fot. Wojciech Szymański pic.twitter.com/YYnGhvHotK
— Dawid Kowalski (@dkowalski_) 3 maja 2018
Adam Marciniak podszedł do mnie podczas tamtej imprezy: „Prezes, super, że wpadłeś i normalnie pogadaliśmy. Dla mnie jak wpadniesz do szatni przed meczem zbić piątkę, to dla mnie to plus sto punktów do motywacji. Bo to jednoczy, wszyscy jesteśmy Arką”. To pomogło mi się przełamać w relacjach z szatnią. Zamiast zimnej, oschłej relacji, stawiam na luźniejszą, koleżeńską. Z wzajemnym poważaniem ról. Wolę komunikować się z ludźmi wprost, z konkretami.
Jeszcze co do świadomości i bułki z pasztetem Damiana Zbozienia – co się stało z brzuchem Zarandii?
Luka Zarandia… Lubię go oglądać, bo ma mega luz, to taki dynamit. Ogromny potencjał. To też piłkarz, który potrzebuje stałych impulsów. Musimy go pilnować. Prezes Wojtek Pertkiewicz czasem go podpuszczał i strzelał ślepakiem.
– Luka, ktoś cię widział w McDonald’sie.
– Oj, prezesie, bo przejeżdżałem akurat.
Okazuje się, że łykał nie tylko podpuchę, ale też hamburgery.
Dyscyplinujemy go. Nie tylko karami, które byłyby metodami dobrymi na chwilę, a chcemy ukształtować go na dłużej. Zresztą widać efekty – wrócił do składu i strzelił gola w ostatniej kolejce. Czytałem ostatnio, że Mariusz Stępiński wyjechał do Francji i zobaczył, że piłkarze Ligue 1 nie bronią sobie zjedzenia hamburgera albo zapalenia papierosa dzień przed meczem. Ale na treningu nie ma minuty na oddech. Zapieprzają na 100 procent. My staramy się dbać o to, co poza boiskiem, jasne. Zależy nam na pełnym zaangażowaniu piłkarzy.
To co często powtarza Mateusz Borek – polski piłkarz zagranicą nie gra w sobotę, bo nie wytrzymuje rywalizacji w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek i piątek – na treningach.
Otóż to. Cieszy mnie, że piłkarze są zadowoleni z zajęć z trenerem Smółką. A trener Smółka z piłkarzy. To wszystko dojrzewa, jak każdy zespół po przemeblowaniach – potrzebujemy czasu. Przedsmakiem tego, jak ma wyglądać Arka, był Superpuchar.
Trener Smółka nie ma takiego wejścia do ligi jak trener Ireneusz Mamrot, ale cieszy, że zwróciliście uwagę na trenera z 1. ligi, a nie jakieś zakurzone nazwisko.
Nie braliśmy kota w worku. Słyszałem o trenerze dużo dobrych opinii, zrobiliśmy duży research. Dobrze prezentował się rok temu ze Stalą w 1. lidze. Poza warsztatem, zaimponowała mi jego historia. Wychowywał się na wsi, pomagał codziennie rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa. Niestety – kiedy miał 15 lat, spaliła się im stodoła. I zbudował ją z ojcem na nowo. Tak nauczył się budowlanki i wyjechał na roboty do Niemiec. Robił to nielegalnie, w końcu go wyrzucili, ale stwierdził, że skoro się tego nauczył, to czemu nie robić tego w Polsce? I teoretycznie z niczego, krok po kroku, stworzył firmę deweloperską.
Trudne mecze przed wami.
Piast, Lech, Legia, potem derby z Lechią…
„Derby z Lechią” i już wiadomo, o co chodzi.
Nie leżą nam… Ale wierzę, że to odmienimy. I my zrobimy to z klasą.
Nawiązujesz do lalki?
Tak. Nie mam problemu, żeby komuś pogratulować po wygranej. Niech się cieszy, ale czy naprawdę trzeba to wykorzystać do przypodobania się swoim kibicom poprzez obrażanie rywali? Kopanie dmuchanej lalki to taki wyraz odwagi? Wiadomo, lalka nie będzie się bronić, nie odda. Widać dla Peszki i Sławczewa był to wymarzony przeciwnik. I jeszcze ten facet w garniturze, pracownik Lechii zajmujący się bezpieczeństwem. Czy oni naprawdę nie rozumieją, że zamiast okazać brak szacunku barwom Arki przede wszystkim zhańbili barwy Lechii?
A propos barw – na mecz wolisz iść w marynarce czy w meczówce Arki?
Zazwyczaj zakładam koszulę, marynarkę, ale czasem jestem w meczówce albo t-shirtach Arki. Na meczach wyjazdowych tak samo. Dzień meczowy to dla mnie emocje.
Wracając do trenera – rozumiem, że jeśli stodoła w Gdyni zacznie się palić, to dasz trenerowi Smółce ją odbudować?
Jak najbardziej. Kryzys może się zdarzyć, ale wierzę w trenera. I w takiej ewentualności sobie poradzi. Fajnie, że był na stażu w Chelsea i przede wszystkim u swojego idola Pepa Guardioli. Przebywanie z pierwszą drużyną Bayernu, długie rozmowy z Robertem Lewandowskim. Działa na wyobraźnię. Jasne, że to tylko wycinek, bo to nie praca, tylko staż w wielkim klubie, przebywasz w nim kilka dni. Ale człowiek zachowuje to w pamięci. Jestem przekonany, że w ewentualnych chwilach słabości to bodźce pomagające przywrócić wiarę w siebie i zespół. Z piłkarzami latem było podobnie. Ściągnęliśmy Michała Janotę i patrzono na nas krzywo. Widzisz, jaką robi robotę. Daje jakość drużynie, zmienił się jako piłkarz, potrafi ciągnąć zespół. Michał Globisz jest bardzo zadowolony, że Janota do nas przyszedł, bo mówi, że tyle lat siedzi w piłce i to największy talent, jaki widział.
Ciekawym, ale nieznanym nam jeszcze piłkarzem jest Maghoma. Miał zastąpić Michała Marcjanika, który przeszedł z Arki do Seria A do Empoli?
Michał to nasz wychowanek. Nie uprzykrzyliśmy mu życia, tylko wyciągnęliśmy do niego rękę i mimo kończącego się kontraktu – grał. Christian Maghomę chcieliśmy ściągnąć zimą, wtedy jeszcze się nie udało. Długo mamy go na radarze, ostatecznie przekonał się do Arki. Przyszedł do nas piłkarz Tottenhamu U-23, co ciekawe był blisko Twente, ale tam mu się nie spodobało.
W pierwszej drużynie?
Tak. Ale raz, że mu się nie spodobało, a dwa, że wiadomo – tam jest ciężej o granie.
W Polsce na razie też.
Tak, ale jesteśmy cierpliwi. To chłopak ściągnięty niekoniecznie na już, ufamy mu i uważam, że jak wywalczy sobie miejsce w składzie, to już na stałe. Dobry piłkarsko, wyżyłowany, wygrywa w powietrzu. Oczywiście wolałbym, żeby był od razu do gry, ale jest przewidziany do gry przy trójce obrońców. A na razie gramy duetem stoperów Frederik Helstrup – Luka Marić.
W Polsce jest dziwna moda grania trójką, a na razie naprawdę dobrze robił to Dolcan Ząbki Roberta Podolińskiego i Raków Częstochowa Marka Papszuna. Ale na poziomie 1. ligi.
Podoba mi się to, że trener ćwiczy ustawienie z trójką obrońców, ale nie rwie się z nim koniecznie na ligę. To ustawienie ma być powoli wdrażane, ale nie robimy czegoś, na co nie jesteśmy jeszcze gotowi. Podejście z głową.
Kto jest twoim autorytetem?
(chwila ciszy) Po prostu moi rodzice. Gdyby nie Bóg i oni, to obecnie byłbym na zupełnie innym etapie życia. To marzenie o Ekstraklasie spełniłoby się dużo, dużo później. Mój tata wychowywał się na Woli, w maksymalnej biedzie. Małe mieszkanie. Z odrabianiem zadań domowych do szkoły musiał czekać do nocy aż wszyscy się położą i zwolni się miejsce na stole w kuchni. Jak skarpetki mu się porwały, to trzeba było cerować. Zawsze miał marzenie – chciał grać na gitarze. Ale nie mógł. Po latach dziadkowie uzbierali na nią pieniądze i dostał gitarę na święta, do teraz czasem wieczorem siada sobie na kanapie, wyciąga ją i gra, komponuje. Po ukończeniu szkoły chwytał się każdej możliwej pracy, żeby tylko coś dorobić. W końcu wymyślił biznes – jeździł z Polski do Belgii sprowadzać samochody. Jak zaczęło mu się lepiej powodzić, otworzył fabrykę ubrań, ale jak weszły do nas chińskie towary, to zbankrutował. Wróciły biedne czasy, a mama była ze mną w ciąży. Mimo to musiała pracować, żeby rodzice się utrzymali, woziła materiały budowlane autobusem, żeby wykończyć dom. Na krótko przed moimi narodzinami mój tata poszedł piechotą do Częstochowy i modlił się o to, żeby tak ciężkiego życia jak on nie miał jego syn. W końcu zaczęło się powodzić, zajął się nieruchomościami i od tamtej pory jest zupełnie inaczej. Wszystko w życiu dedykuje i powierza mi. Nie każdy ma taki start jak ja. Czuję przez to odpowiedzialność. Tata kiedyś nie miał pieniędzy, teraz nie ma z nimi problemów. Ale zobacz, jakie było tego źródło.
Kiedy zdecydowaliście się na kupno Arki?
Śledziliśmy sytuację, bo warunkiem kupna było utrzymanie Arki w Ekstraklasie. W międzyczasie sprawdzaliśmy klub, czy wszystko od strony prawnej, organizacyjnej jest w porządku, bo to nie sztuka kupić w Polsce klub, w którym wypadają trupy z szafy. Mieliśmy wszystko sprawdzone przed transakcją. Arka się utrzymała i wtedy sprawa była już jasna.
Od początku było ustalone, że to ty, a nie tata zajmuje się klubem?
Tak, tata nawet nie jeździł na Arkę, oglądał mecze w telewizji. Wiem, jakie były głosy. Że akcje są na mnie, ale to stary Midak macza palce. Ale chyba już każdy się przekonał, że tata za klub nie odpowiada. Za to mu kibicuje i raz na jakiś czas wpadnie na stadion.
Skąd znacie się z Włodarem?
Miałem chyba 9 lat, lecieliśmy z rodzicami do Meksyku na wakacje. Tata mnie szturchnął w samolocie: „Zobacz, zobacz, idą Włodarczyk i Jóźwiak, tacy znani piłkarze Legii”. Okazało się, że wylądowaliśmy w tym samym hotelu. A jak Piotrek z moim tatą trafili na siebie w barze, to znaleźli wspólne zainteresowania. Albo i jedno zainteresowanie (śmiech). Potem graliśmy w siatkówkę plażową, był jakiś turniej dla wczasowiczów i w czwórkę wygraliśmy wszystkie mecze. Złapali wspólny język, teraz to już żyć bez siebie nie potrafią. Moja mama zaprzyjaźniła się z Moniką Piotrka, więc można powiedzieć, że Włodar jest przyjacielem rodziny od lat. Jeszcze zanim pracował w Arce, to dużo pomagał. A teraz, kiedy został tym słynnym „doradcą zarządu”, jest zaangażowany jeszcze bardziej. Śledzi życie klubu, nie tylko „jedynki”, ale też juniorów. Odpowiada za pion sportowy. Oczywiście to dusza towarzystwa, facet bardzo lubiany w środowisku, ale widać po jego relacjach z ludźmi, że wypracował sobie ich szacunek nie żartami przy kawie czy barze, tylko fachowością i rzetelnością. Do tego doświadczenia nigdy komuś nie zabierzesz.
Mówiłeś, że to „doradca”. Nie można było go nazwać dyrektorem sportowym?
Teoretycznie moglibyśmy, ale nie może przeprowadzić się na stałe do Gdyni, bo w Warszawie trzyma go rodzina. Jego syn gra w Legii i młodzieżowej reprezentacji i wcale się nie dziwię, że Piotrek sporo czasu i uwagi chce poświęcać synowi. Natomiast tak, zakres jego obowiązków jest taki, że można go traktować jako dyrektora sportowego. Szanuję zdanie starszych. Tak samo Włodara, jak i Wojtka, pana Janusza Kupcewicza czy pana Michała Globisza.
Zastanawiałeś się kiedyś, czemu Superpuchar ma w nazwie „super”, a jest mniej ważny od Pucharu Polski?
Bo w ostatnich dwóch latach Arka zdobyła Puchar raz, a Superpuchar aż dwa. (śmiech)
Rozmawiał SAMUEL SZCZYGIELSKI
fot. Arka Gdynia