Do 16 roku życia miałem potworną chorobę lokomocyjną. Podczas wycieczki klasowej do kina z Jędrzejowa do Kielc (40 kilometrów w jedną stronę) potrafiłem wymiotować trzy razy. Próbowałem każdego sposobu, by to pokonać, nawet tych najbardziej absurdalnych. Gdy mama wyczytała w jakiejś gazecie, że pomaga włożenie cebuli pod bluzkę podczas jazdy, wkładałem cebulę pod bluzkę. Oczywiście nie pomogło. Potrafiłem odlecieć wysoko podczas licealnego półmetku, ale równolegle moją najdalszą podróżą był wtedy Kraków. 80 kilometrów od miejsca zamieszkania. Pociągiem, bo jazda tym środkiem lokomocji była najłatwiejsza do zniesienia.
Najgorzej było w wakacje. Znajomi jeździli z rodzinami nad morze, na Węgry, ktoś odwiedzał rodzinę w Anglii. Wracali i wymieniali się historiami. Wysyłali pocztówki. Czasami ktoś spytał szyderczo: – A ty, Kuba, kiedy wyślesz pocztówkę ze swoich wakacji u rodziny pod Kielcami?
Pewnego dnia podczas szkolnego konkursu wygrałem wycieczkę autokarową do Brukseli, podczas której mieliśmy zwiedzić Europarlament. Do Brukseli, czyli siedemnaście razy dalej niż moja poprzednia rekordowa destynacja, Kraków.
W oczach miałem przerażenie. Ale równocześnie oczy się zaświeciły. Bruksela. Wówczas dla mnie inny świat. Świat tak odległy, że traktowałem to wręcz jak życiową szansę. Jeśli nie pojadę teraz, nie pojadę już tam nigdy. Świat w mojej głowie był wówczas tak ogromny, jak długi niektórych polskich klubów.
To prawdopodobnie wtedy, pierwszy raz w życiu, byłem totalnie naćpany. Wziąłem ze sobą trzy paczki Aviomarinu. Przed wejściem do autobusu zjadłem pół paczki. Po pierwszym przystanku, już rekordowym, bo za Katowicami, dokończyłem ją. Po przekroczeniu granicy otworzyłem kolejną. Spałem, wegetowałem, spałem. Podobno na trasie koleżanka ze mną rozmawiała, ale nawet nie wypytywałem, co jej mogłem nagadać. Pewnie nic mądrego, jak zwykle zresztą.
Ale… dojechałem. Choroba lokomocyjna minęła. Nie jak ręką odjął, bo parę incydentów się jeszcze zdarzyło, ale minęła. Odpiąłem kulę u nogi, która trzymała mnie przez tyle lat w rodzinnym Jędrzejowie.
To pewnie dlatego po przyjściu do Weszło zacząłem jeździć ile wlezie. Poznań? Świetnie, chcę jechać do Poznania, bo nigdy w nim nie byłem. Teren w Gdańsku? Najlepiej, wreszcie zobaczę morze. Rozmówca proponuje wywiad w Zakopanem? Lepszego miejsca nie mogłem sobie wyobrazić, przecież jeszcze nie widziałem Krupówek. Jadę. Podróże na wywiady zacząłem traktować trochę jak nadrabianie straconych lat.
Dziś mając na rozkładzie w ramach weszlackich podróży Japonię, Senegal, Kolumbię, Rosję, Brazylię, Czechy, Austrię i kilkukrotnie Niemcy, świat skurczył się do malutkich rozmiarów. Po odległościach pokonywanych w Rosji (cztery razy ponad 20-godzinna podróż pociągiem, często bez klimatyzacji), wyjazd do Wrocławia brzmi tak śmiesznie, że żartuję, że nie zdążę się nawet dobrze rozsiąść. Spotykam się dziś z tymi samymi przyjaciółmi z dzieciństwa – grono się raczej nie zmienia – i mogę wreszcie opowiedzieć coś z moich podróży.
Mam to dziwne szczęście, że często zdarzają mi się rzeczy absurdalne. Podczas powrotu wieczorną porą do hotelu w Kolumbii jakiś oprych postraszył nas nożem. W Brazylii zaufałem lokalsowi, który wywiózł mnie do faweli, a później ukradł mi pieniądze na autobus, za które kupił kokainę. W Senegalu trafiłem na zamieszki, podczas których najpierw obrzucano tłum kamieniami, a później spryskano gazem łzawiącym, po czym stojąc nad oceanem i nie mogąc otworzyć oczu poznałem piłkarza, który poprosił mnie o angaż w Ekstraklasie. W Rosji z kolei w ciągu dwunastu godzin – jako akredytowany dziennikarz – straciłem telefon i komputer. W Japonii… Tam doznałem tylu szoków kulturowych, że mógłbym o nich opowiadać godzinami.
Ale gadanie to jedno, bardziej polubiłem co innego. Słuchanie o podróżach.
Bo nie ma nic fajniejszego niż słuchanie pasjonatów. A – wierzcie mi – dziesięciu na dziesięciu podróżników to totalni pasjonaci i każdy z nich ma po pierwsze – masę niesamowitych historii, po drugie – chęć opowiedzenia ich wszystkich, po trzecie – wypłaca potężnego kopa motywacyjnego. Nawet, jeśli – jak Adam, gość dzisiejszej audycji – opowiadają o nich jak o wyjeździe do Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni.
Adam opowiadał bowiem tak: – Wymarzyłem sobie, że pójdę na studia do Korei Południowej. Bilet był drogi, więc pojechałem autostopem. Jechałem 90 dni. Niestety spóźniłem się o trzy dni na inaugurację roku.
Jakie to, kurwa, proste.
Adam to totalny świr i właśnie takich będziemy gościć. Dlatego chciałbym was serdecznie zaprosić do mojej audycji podróżniczej „Parostatkiem w piękny rejs”, która we wtorkowe wieczory będzie ukazywać się na WeszłoFM. Raz pogadamy o życiu w fawelach i kopaniu piłki na Copacabanie, a raz o Pcimiu Dolnym, do którego uderzają groundhopperzy. Raz będą to historie jak z filmu pod tytułem „rzuciłem pracę w korpo i wyjechałem dookoła świata”, a raz relacje normalnych ludzi, którzy co roku jeżdżą na egzotyczny urlop. Startujemy rozmową z bandą podróżniczych wariatów – Karoliną Puzio, Michałem Łęckim i Adamem Araszkiewiczem – którzy organizują/biorą udział w wyścigu autostopem po Europie. Tysiąc ludzi zbiera się w Poznaniu/Warszawie/Gdańsku i obiera wspólny kierunek, do którego jadą na gapę melanżując po drodze i śpiąc w namiotach na stacjach benzynowych.
Szalone? Pewnie, że tak.
Ale każdy może wziąć w tym szaleństwie udział. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, taki jest cel audycji – pokazanie, że rzucenie wszystkiego i jechanie na dwa tygodnie do Tajlandii czy innego Laosu – albo chociaż na melanżowy wyścig do Włoch czy Chorwacji – to tak naprawdę bułka z masłem.
Także finansowo, jeśli po drodze nie przeszkadza ci bułka z masłem. Tym razem w sensie dosłownym.
Uwaga, będzie patos – bo przekraczanie granic na mapie to jedno. O wiele fajniejsze jest przekraczanie tych, które tworzymy sami w naszych głowach.
Wtorek, 18:00, WeszłoFM, a później SoundCloud. Zapraszam.
JAKUB BIAŁEK
Jeśli jesteś podróżnikiem i chcesz opowiedzieć o swoich wyprawach, zapraszam do kontaktu.