Carles Puyol, Ryan Giggs, przede wszystkim Javier Zanetti, już wkrótce Steven Gerrard, wcześniej szereg innych żywych legend, by wspomnieć choćby Scholesa, albo Maldiniego. Cały panteon gości, którzy kończąc swoje przepiękne kariery kończą zarazem pewien etap w piłce nożnej. Ktoś powie – wielu przed nimi, jak i wielu po nich. Ja jednak mam wrażenie, że to ostatnie dinozaury, liczone na palcach rąk, których wyginięcie jest już przesądzone. I choć dziś wszyscy razem ocierają łzy z policzków oglądając cudowne pożegnania tych wielkich zawodników, przeciwko przyczynom zanikania tego gatunku piłkarzy protestuje zawzięcie nieliczna garstka. Co gorsza zaś, to może być dopiero początek gigantycznych zmian w futbolu…
Okej, Puyol odchodzi, niedługo odejdzie też Xavi czy Iniesta, ale wciąż zostają przecież Messi, wierny Barcelonie od lat, a także szereg innych wychowanków z potencjałem na pójście w ślady kudłatego kapitana. Przecież nawet w Interze, czy United, gdzie do kwestii wychowanków podchodzi się nieco inaczej, niż w Katalonii, już teraz szykowani są następcy Giggsa i Zanettiego. Goście, którzy mają wszelkie predyspozycje, by stać się klubowymi legendami. Pewnie tak, to całkiem możliwe, ale spójrzmy na ich motywy.
Mam wątpliwości, czy Javier Zanetti jest usatysfakcjonowany z liczby tytułów zdobytych w barwach Interu, szczególnie w pierwszych latach swojej przygody z Mediolanem. Mam wątpliwości, czy ewentualny następca Giggsa zniósłby rolę rezerwowego, która nieomal skłoniła Walijczyka do odejścia kilka ładnych sezonów temu. Nieomal, bo dla Giggsa nie liczył się wyłącznie osobisty sukces, nie liczyły się wyłącznie puchary i gra w pierwszym składzie. Jeszcze bardziej jaskrawym przykładem jest tu zresztą Gerrard, którego w ostatnim meczu Liverpoolu powitał latający nad stadionem samolot z transparentem „United 20 Gerrard 0”. Tyle lat bez ani jednej mistrzostwa Anglii, tyle lat, gdy można było pójść na skróty, przez Manchester, albo nawet inny kraj, z większymi sukcesami, z większą satysfakcją. Jasne, wiele razy targował się o swoje, momentami bardzo ostro, ostatecznie jednak wytrwał w czerwonych barwach do dziś.
Co zaś trzyma dziś Messiego w Barcelonie, pomijając ósmą podwyżkę w swoim dziewiątym sezonie? Co dziś trzyma wszystkich świetnych piłkarzy w swoich klubach? Giggs potrafił schować swoją ambicję, gdy siadał na ławce rezerwowych. Gerrard czy Zanetti byli w stanie poświęcić sukcesy. Buffon i Del Piero przełknęli nawet spadek swojego zespołu. Czy dzisiejsi gracze potrafiliby zrezygnować z pieniędzy, własnych aspiracji czy rozwoju w imię wierności barwom? Nawet ci uczuciowo związani z klubem, jak Valdes albo w innym miejscu Europy – Goetze, odchodzą w poszukiwaniu trofeów i nowych wyzwań. Nawet ci, którzy zostają – na sztandarze Rooney – nie zawsze czynią to z poszanowania barw, chyba że to zielone barwy dolarów, lub pomarańczowe kolory euro. Messi jest w Barcelonie od lat, ale czy zostałby w niej na lata chude, bez sukcesów, bez podwyżki, albo godząc się z rola rezerwowego? Czy zostałby w niej, gdyby zleciała do Segunda Division, tak jak Juventusu nie opuścił Del Piero? W jego przypadku to tylko spekulacje, ale przykłady Rooneya, van Persie`go czy Goetzego są już namacalne.
Dlaczego? Dlaczego egoizm rozrósł się do takich rozmiarów, że ciężko w ogóle wyobrazić sobie gościa trwającego na stanowisku przez kilkanaście lat, niezależnie od aktualnej roli w drużynie, zer po jedynce na nowym kontrakcie i sukcesów osiąganych przez klub? Czy to już naprawdę koniec lojalności wśród piłkarzy? Czy to już naprawdę czas, gdy liczą się wyłącznie własne interesy? A jeśli tak, to czy za tym wszystkim, za lojalnością piłkarzy, nie pójdzie niebawem lojalność całych klubów? Wobec nazwy (wszelakie „Red Bulle” rosnące na całym świecie), miejsca gry (Wimbledon i MK Dons) i barw (Cardiff)?
Nie chcę być czarnowidzem, ale skoro nawet wychowankowie zostają w klubach wyłącznie w zamian za kolejne podwyżki, skoro coraz istotniejszy jest osobisty sukces zawodnika, a dobro klubu stoi na dole hierarchii piłkarskich biznesmenów, za kilkadziesiąt lat w finale Ligi Mistrzów może się zmierzyć Red Bull Brighton z Nestle Pampeluna. Lojalność już teraz jest na sprzedaż, a skoro za nią powoli pełzają „nowotwory” jak Red Bull…Jestem w stanie wyobrazić sobie Messiego jako 35-letniego zawodnika Barcelony, ale jestem w stanie wyobrazić sobie również, jak prowadzi do sukcesów Red Bull Salzburg.
Jestem świadomy, jak wiele znaczy globalna marka, jaką są największe kluby Europy, ale czy naprawdę bogaty człowiek, który złączyłby w jednym zespole Messiego i Ronaldo, nie stworzyłby tym samym światowej marki w okresie jednego okienka transferowego? Neymar ostatnio przyznał, że on gra przede wszystkim w drużynie Nike. Robinho przy transferze pomylił Manchester City z Chelsea. Wielu innych pewnie mogłoby przybić z brazylijskim duetem piątki, bo gra w tej samej drużynie – drużynie koszenia wielkiego hajsu.
Jak zawrócić z tej ścieżki donikąd? Pewnie się nie da. A może nawet w ogóle nie ma sensu? Przecież taki – wybaczcie, że się uczepiłem – Red Bull Salzburg może grać fenomenalną piłkę i jego fani w Polsce albo Azji będą mieli w dupie jak powstał ten klub i ilu fanów świętowało jego ostatnie mistrzostwo. Tradycje? Po co, skoro są sukcesy i pieniądze. Lojalność? Och, dożywotnio, aż po ostatni dolar na koncie.
Brak Puyolów, Zanettich i Giggsów. Duży cios, nawet dla tych, którzy widząc flagi „Against Modern Football” szydzą z zacofania. Gdy następnym razem uśmiechniecie się kpiąco, widząc to hasło, pomyślcie, czy wkrótce nie będzie dotyczyło waszych klubów. A fani Realu i Barcelony nie wywieszą płótna „Against Modern Football” i „Support Your Local Football Team”, gdy w lidze wyprzedzi ich Red Bull Getafe, albo Pepsi Villarreal.