Reklama

Peter Polansky – farciarz do potęgi czwartej

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

28 sierpnia 2018, 17:35 • 8 min czytania 5 komentarzy

Tak, Peter Polansky to zdecydowanie największy farciarz w świecie wielkiego tenisa. 30-letni Kanadyjczyk właśnie zameldował się w wielkoszlemowym US Open jako lucky loser. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że ta historia powtarza się po raz kolejny. Zresztą, nieważne, jak często Polansky będzie „szczęśliwym pokonanym” – i tak nigdy nie będzie miał takiej fury szczęścia, jaką miał kiedyś podczas… lunatykowania.

Peter Polansky – farciarz do potęgi czwartej

Na początek, tytułem wstępu, garść przepisów tenisowych. W turniejach wielkoszlemowych gra 128 tenisistów (i tenisistek, oczywiście). 104 osoby awansują na podstawie rankingu – naturalnie, nie zawsze są to gracze od 1. do 104. miejsca, zawsze ktoś wypadnie z powodu kontuzji czy choroby. 16 miejsc jest zagwarantowanych dla zwycięzców trzystopniowych kwalifikacji, do których także przystępuje 128 osób. W praktyce oznacza to, że trzeba być notowanym w okolicach 230. miejsca w rankingu ATP czy WTA, żeby móc wystartować w kwalifikacjach. Zarówno do turnieju głównego, jak i do eliminacji, organizatorzy przyznają „dzikie karty”, czyli specjalne przepustki dla graczy, którzy w rankingu są za nisko, żeby zagrać normalnie (najczęściej juniorzy, albo gracze „po przejściach”).

Mamy więc listę zgłoszeń, na niej graczy powiedzmy od 1. do 110. miejsca. Toczą się kwalifikacje, 16 osób zdobywa awans. W międzyczasie okazuje się, dość często, że ktoś z graczy turnieju głównego jednak nie będzie w stanie wystąpić (znów – kontuzja, choroba, wypadek). Żeby nie zostawiać pustego miejsca w drabince, w miejsce nieobecnego zawodnika wchodzi tak zwany „lucky loser”, czyli szczęśliwy pokonany. Jak się go wyłania? Najłatwiej, jak to możliwe – spośród zawodników pokonanych w ostatniej rundzie kwalifikacji losuje się tego, który będzie miał szansę zagrać w turnieju głównym.

Wreszcie coś wygrałem

I teraz wchodzi mister Polansky, cały na biało. Kanadyjczyk nie jest żadnym wymiataczem, ot, solidny gracz z drugiej setki światowego rankingu. Nigdy w karierze nie był tak wysoko, żeby bez eliminacji zagrać w Wielkim Szlemie (najwyżej 110. miejsce, w czerwcu tego roku). Prawie zawsze jednak był na tyle dobrze notowany, żeby łapać się do eliminacji czterech największych turniejów. W sumie od 2008 roku zagrał w nich 35 razy, odpuszczając ledwie sześć startów. Jak wypadał?

Reklama

Cóż, początek miał dobry. W 2009 roku przeszedł kwalifikacje do Australian Open, Roland Garros i US Open (za każdym razem porażka w pierwszej rundzie). Rok później w Nowym Jorku wygrał kwalifikacje, a potem odprawił z kwitkiem 32. zawodnika światowego rankingu, Juana Monaco. To do dziś jego najlepszy wynik, bo w kolejnych 12 turniejach kwalifikacyjnych regularnie odpadał (najczęściej w pierwszych lub drugich rundach). W 2014 awansował do Roland Garros (porażka w pierwszym meczu), a na kolejny występ w turnieju głównym Wielkiego Szlema czekał do stycznia 2017. Wtedy, w Australian Open wygrał dwa mecze w kwalifikacjach, zanim przegrał z Yukim Bhambrim w pojedynku o awans. Szczęście się jednak uśmiechnęło do Kanadyjczyka, bo w wyniku kontuzji Thanasiego Kokkinakisa został „lucky loserem” i zagrał w turnieju głównym, za co otrzymał 60 tysięcy dolarów australijskich (zamiast 30 tysięcy za porażkę w 3. rundzie eliminacji, a wszystko dzięki szczęściu w losowaniu).

Nigdy w mojej karierze nie miałem takiej myśli, że jak nie wygram tego meczu, to już koniec. Nigdy nie było tak źle, ale jasne, zawsze miło dostać taki bonus i dużą wypłatę, to daje komfort na następne miesiące. W końcu czuję, że coś wygrałem w zawodowym tenisie, jako profesjonalny sportowiec. Gdyby mój ranking był między 200., a 250. miejscem przez resztę mojej kariery, sprawy wyglądałyby inaczej. Coś, jakbym przez 10 lat kopał i nic tak naprawdę nie wykopał – mówił wtedy w rozmowie z CNN.

W pierwszej rundzie przegrał z Pablo Carreno Bustą po pięciu setach. Potem w Roland Garros zaliczył 2. rundę eliminacji, w Wimbledonie i US Open – trzecią. Tam nie miał szczęścia w losowaniu i nie został lucky loserem. Aż tu nagle przyszedł 2018 rok i zmieniło się wszystko.

Najszczęśliwszy pokonany

W Australian Open drugi rok z rzędu Kanadyjczykowi się pofarciło i awansował do turnieju głównego, mimo porażki w ostatniej rundzie kwalifikacji. Choć brzmi to kompletnie niewiarygodnie, dokładnie tak samo wydarzyło się w Paryżu, gdzie Polansky w ten nietypowy sposób wywalczył awans do głównej drabinki. Siedzicie wygodnie? Minęło kilka tygodni i dokładnie ta sama historia powtórzyła się na Wimbledonie!

Postaram się dostać do turnieju bezpośrednio, wygrywając kwalifikacje. Ale jeśli dotrę do trzeciej rundy, to zawsze jest szansa zostać lucky loserem. Myślę, że byłoby fantastycznie, gdybym awansował w ten sposób. To trafiłoby na listę rekordów na długi czas, nie sądzę, żeby ktokolwiek zdołał poprawić taki wynik – mówił w rozmowie z magazynem „The Outlook” przed startem eliminacji US Open (w materiale pod znakomitym tytułem „The Luckiest Loser”).

Reklama

Resztę opowieści już znacie: w Nowym Jorku Peter Polansky przegrał ostatni mecz eliminacji, a potem miał farta w losowaniu. Po raz czwarty zagra w Wielkim Szlemie jako lucky loser!

O tym, jak bardzo niesamowita jest ta historia, niech świadczą statystyki. Oczywiście, Polansky, przez niektórych nazywany już PoLLanskym (LL – lucky loser) jest pierwszym w historii, który dwa, a potem trzy razy z rzędu został szczęśliwym pokonanym w Wielkim Szlemie. W Nowym Jorku tylko wyśrubował rekord, który i tak wydaje się nie do pobicia. Dlaczego? Do tej pory zaledwie sześciu zawodników zaliczyło po trzy występy w tej roli… przez całą karierę. Kanadyjczyk – cztery w jednym roku.

Nic dziwnego, że taki szczęśliwy zbieg okoliczności zadziałał na wyobraźnię tenisowej społeczności. – Lepiej być fartownym niż dobrym – pisze ktoś. Inny odpowiada: PoLLansky CaLLendar SLLam – nawiązując do największego możliwego osiągnięcia w tenisie – zdobycia Kalendarzowego Wielkiego Szlema, czyli wygrania Australian Open, Roland Garros, Wimbledonu i US Open w jednym roku kalendarzowym. Sam Polansky na Twitterze komentuje: „LL GOAT”. W tym przypadku „goat” to nie koza, tylko skrót od „greatest of all time”, czyli najlepszy zawodnik wszech czasów. Fakt, osiągnięcie z kompletnie innej planety.

Wylosowane 330 tysięcy

W Australii, Francji i Wielkiej Brytanii Polansky drugiej szansy nie wykorzystał, za każdym razem odpadał w pierwszych rundach, żartując, że trzeba go trafić dwa razy, by wyjechał. W USA prawdopodobnie będzie tak samo, bo w pierwszej rundzie wpadł na rozstawionego z czwórką Alexandra Zvereva (mecz dzisiaj wieczorem).

Wejść do turnieju jako lucky loser, a potem od razu przegrać to duże rozczarowanie. Wydaje mi się, że szanse na przegranie za każdym razem w pierwszej rundzie Wielkiego Szlema są dość niskie. (tak, a szanse na wygranie czterech losowań na lucky losera z rzędu są dość wysokie, prawda, Peter?) Jeśli grasz dobrze, część meczów musisz wygrać. Ostatnie porażki były ciężkie, ale staram się myśleć pozytywnie, bo regularne dochodzenie do ostatniej rundy eliminacji też o czymś świadczy – mówi.

Co jednak ważne, poza samym przejściem do historii jako gigantyczny farciarz, Kanadyjczyk zyskał także finansowo. W zaokrągleniu i przeliczeniu na dolary amerykańskie, za każdym razem, kiedy to kartka z jego nazwiskiem została wylosowana, Polansky stawał się bogatszy o ponad 20 tysięcy. W sumie cztery występy w roli lucky loosera przyniosły mu zysk w wysokości przekraczającej 90 tysięcy dolarów (ponad 330 tysięcy złotych)!

To fantastyczny zastrzyk gotówki. Do tej pory, w ciągu 10 poprzednich sezonów Polansky zarobił łącznie nieco ponad 860 tysięcy dolarów, średnio niespełna 90 za sezon. W tym roku już przekroczył 330 tysięcy, a do końca roku jeszcze mnóstwo gry. Kanadyjczyk poważną kontuzję miał raz, w 2015 roku, kiedy nie grał przez pół sezonu. Przez lata zapracował na opinię pracusia. Gra praktycznie co tydzień, non stop lata po świecie. I walczy.

Wiem, że nie mam już 20 lat i wiek zaczyna stawać się czynnikiem działającym na moją niekorzyść. Ale czuję, że wciąż się rozwijam we właściwym kierunku. Kocham ten sport, kocham rywalizację. I co ważniejsze, kocham uczucie, które towarzyszy mi po dobrym, ciężkim dniu treningowym – mówi. – Niektórzy goście z czasem tracą motywację. Ja taki nie jestem. To zawsze było moją mocną stroną, przez całą karierę. Ja po prostu wychodzę i robię swoją robotę, dzień po dniu, nie opuszczając żadnego. I zawsze lubiłem tę część mojej pracy.

Skok z trzeciego piętra

Efekty są. Lada dzień będzie notowany najwyżej w karierze. Jeszcze chwila i może nie będzie potrzebował szczęścia w losowaniu, bo zagra w Wielkim Szlemie bez eliminacji. Inna sprawa, że Polansky jest książkową ilustracją zwrotu „mieć szczęście w nieszczęściu”. I wierzcie albo nie, ale fart w losowaniu lucky losera nie ma tu nic do rzeczy.

Polansky jako 9-10-latek kilka razy miał przypadki lunatykowania. Budził się w nocy, nieprzytomny wstawał z łóżka i chodził po domu, czasem po ogrodzie. Nic poważnego nigdy mu się nie stało i zdążył już o tym problemie zapomnieć. Do czasu. Już jako zawodowy tenisista, został zabrany jako rezerwowy na mecz Pucharu Davisa w Meksyku. Ocknął się w środku nocy i był przekonany, że w pokoju hotelowym jest włamywacz, który właśnie atakuje go nożem. Rzucił się na okno, wybijając je i wyskakując na zewnątrz. Z trzeciego piętra.

Pamiętam moment, w którym nogą rozbijałem okno, słyszałem jak pęka. Następna rzecz, którą pamiętam, to jak byłem na dole – wspominał dwa tygodnie po zdarzeniu w rozmowie z „The Globe And Mail”. Całe zdarzenie opisał jako połączenie koszmaru sennego i lunatykowania. W całym nieszczęściu miał furę farta. Pozostali koledzy z kadry mieli pokoje na wyższych piętrach, jemu przypadło „tylko” trzecie. Poza tym, wylądował na krzaku, rosnącym pod oknem, który zamortyzował upadek. Gdyby nie to, prawdopodobnie by zginął, a w najlepszym razie został inwalidą. – Najgorzej wyglądała moja noga. Lekarze powiedzieli, że została uszkodzona jedna z arterii i jakieś nerwy. Bardzo się bałem. Na początku było bardzo dużo krwawienia, myślałem, że to się skończy utratą nogi i końcem kariery.

Polansky spędził pięć godzin na stole operacyjnym, lekarze założyli mu ponad 400 szwów. Choć brzmi to niewiarygodnie, po upadku z trzeciego piętra nie doznał żadnego złamania. Mimo tego, jego stan był poważny. Dwa miesiące poruszał się na wózku inwalidzkim, o treningach mógł zapomnieć na pół roku. A jednak, i tak musiał to wszystko traktować jako przykład gigantycznego farta, który – jak widać – towarzyszy mu do dzisiaj.

JAN CIOSEK

foto: newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...