Wstyd, gdy grasz w dużym klubie, a musisz prosić mamę o kolejną pożyczkę. Soda, gdy jako młody chłopak myślisz, że wszystko ci się należy, kariera zrobi się bez wysiłku, a pół pensji potrafisz wydać na jedną koszulę. Zwątpienie, gdy jedziesz na trening 1,5 godziny z trzema przesiadkami. Otwarcie oczu, gdy pierwszy raz czytasz biografię Michaela Jordana.
Konrad Wrzesiński wszedł w sezon Ekstraklasy razem z drzwiami, strzelając trzy gole dla Zagłębia Sosnowiec. Z wywiadu wynika, że to dopiero początek, nie tylko dlatego, że jego sekretem jest trening mentalny. Co prawda wyleczył się już z młodzieńczego marzenia o zostaniu następcą Ronaldinho, ale nam obiecał, że zrobi przynajmniej jedno elastico, spróbuje też oddać strzał raboną. Zapraszamy!
***
Spodziewałeś się, że Ekstraklasa będzie taka łatwa?
Łatwa?
Prosty rachunek logiczny: w zeszłym sezonie pierwszej ligi nie strzeliłeś żadnej bramki, w Ekstraklasie trzy po pięciu meczach.
Na pewno nie spodziewałem się, że tak łatwo przyjdzie mi zdobywanie bramek, ale podchodzę do tego na chłodno. Od końcówki zeszłego sezonu dużo pracowałem z trenerem Gołasiem nad mentalnością. Wcześniej zgłaszałem się do kilku trenerów mentalnych, ale nie przeradzało się to w dłuższą współpracę. To były sesje na odległość, ale ciężko mi przez telefon wyrażać siebie, więc niby zacząłem, ale odkładałem rozmowę na później, potem znowu i tak to się rozmywało. Z trenerem Gołasiem widujemy się natomiast praktycznie codziennie, więc wychodzi to naturalnie. To młody szkoleniowiec, jest doktorem na AWF, w Zagłębiu jest specjalistą od przygotowania motorycznego, ale ma też dużą wiedzę z zakresu psychologii.
Najlepsza porada, jaką od niego dostałeś?
Żeby wkładać sobie do głowy, że jestem najlepszy.
I jesteś najlepszy na swojej pozycji w Ekstraklasie?
Będę.
Na co jeszcze zwrócił ci uwagę trener?
Odżywianie przede wszystkim. Wcześniej miałem z tym konkretny problem. Nie jadałem posiłków ani o dobrych porach, ani takich jakie mi były potrzebne.
Największe zaniedbanie żywieniowe z przeszłości?
Nie jadałem śniadań. W ogóle. Maksymalnie wychodziłem i jadłem po drodze batona, którego popijałem Oshee. Teraz sobie tego nie wyobrażam. Wszystko mam poukładane, wiem jakie jeść produkty i kiedy.
A z kwestii mentalnych?
Na przykład w pierwszej lidze nakładałem na siebie wielką presję. Wychodziłem na boisko i myślałem: muszę, muszę, muszę! Muszę zagrać świetnie, muszę zrobić gola, asystę! Trener Gołaś powiedział, żebym dał temu spokój, skupiał się na tym co jest teraz, tu, w tej chwili. Bo jak możesz grać dobrze na boisku, gdzie w dzisiejszej piłce decydują ułamki sekund, gdy myślami jesteś gdzie indziej, choćby i przy rozpamiętywaniu poprzedniej akcji? Ja miałem do tego skłonność nawet na treningach. Gierka, coś nie wyjdzie i mi siedziało w głowie pół godziny.
Niby każdy wie, że nie wolno się dać tym myślom, ale to nie jest takie proste. Korzystasz z jakichś ćwiczeń?
Odliczanie od pięciu do zera, by po zerze działać w tej konkretnej chwili może wydawać się banalne. Ale, po odpowiednim skupieniu, działa. Poza tym dużo pomagają mi filmiki, podcasty, a także książki, które poleca mi trener.
Która książka zrobiła na tobie szczególne wrażenie?
Biografia Michaela Jordana. “Spudłowałem ponad dziewięć tysięcy rzutów w swojej karierze. Przegrałem mnóstwo meczów meczów. Dwadzieścia sześć razy powierzano mi oddanie decydującego o zwycięstwie rzutu, a ja pudłowałem. Przegrywałem w swoim życiu wiele razy. I właściwie dlatego odniosłem sukces”. Słynny cytat, ale inspiracji w tej książce jest mnóstwo. Na przykład gdy mówił o rzutach, które nikomu nie zapadły w pamięć, które z zewnątrz wydawały się mało ważne, ale właśnie potraktowanie ich tak samo jak rzutu o wszystko sprawiało, że później rzut o wszystko miał większą szansę wpaść. Albo gdy przed meczami robił rzuty do kosza… bez piłki. Tak jakby trenował podświadomość, by później już z piłką łatwiej było trafić we właściwe miejsce.
Też robisz takie wizualizacje?
Nie. Jeszcze. Krok po kroku, żeby nie obarczyć się wszystkim na raz. Wszystkiego jednocześnie się nie nauczę. Jestem na pewnej ścieżce.
Daleko jesteś od poziomu mentalnego, który chciałbyś osiągnąć?
Oj bardzo daleko.
To jakie cechy ma Konrad Wrzesiński na mecie tej ścieżki?
Powiem tak: staram się rozwijać pozytywne nawyki. Trzeba je pielęgnować, ale nie zawsze jest łatwo. Czasem się nie chce. Innym razem oznacza to przełamywanie własnych barier. Chciałbym, żeby te pozytywne nawyki tak mi weszły w krew, by pewnego dnia stały się moją drugą naturą. Nie czymś, o czego zachowanie muszę ze sobą walczyć, tylko co wychodzi naturalnie.
A cechy charakteru, w których uważasz, że masz niedostatek?
Na pewno chciałbym być bardziej stanowczy. Na boisku mniej porywczy, mniej impulsywny, bardziej opanowany. Kiedyś, gdy coś mnie wkurzyło, denerwowałem się tym na milion sposobów. Prawie wszystkie kartki łapałem na kłótniach z arbitrami. Bez sensu! Nic nie można w ten sposób uzyskać, można tylko stracić. A jednak to robiłem. Teraz rozgraniczam: czy mam wpływ na to co mnie denerwuje? Jeśli tak, to coś z tym robię. Jeśli nie, zostawiam to za sobą.
A co rozumiesz przez brak stanowczości?
Dawałem się w przeszłości ponieść środowisku. Nie miałem własnego zdania. Ktoś coś mówił – okej, niech tak będzie. Nie miałem odwagi stanąć i powiedzieć, że ja tego nie chcę, że będę robił swoje.
Konkretny przykład kiedy brak stanowczości ci zaszkodził?
Gdy byłem młodym zawodnikiem nie przykładałem się do piłki tak jak powinienem. Szedłem za środowiskiem – niekoniecznie piłkarskim, ale znajomymi, kumplami. Gdybym mógł zawrócić czas, na pewno z wielu rzeczy bym zrezygnował.
Innymi słowy balowaliście.
To może za mocno słowo. Na kacu nigdy na trening nie przyszedłem, wielkich awantur czy imprez nie było. Ale na pewno nie skupiałem się na futbolu jak powinienem.
Który to czas? Przed Polonią?
Przed Polonią akurat przeszedłem szkołę życia i cieszę się, że zdałem z niej egzamin. Trafiłem do juniorów Ursynowa, wówczas znakomitej drużyny, która na Mazowszu rywalizowała tylko z Legią. W drużynie reprezentanci Polski, jak choćby Mateusz Pielak, Jakub Wyrozebski czy Hubert Bednarczyk. Zaczynałem tutaj jako zawodnik rezerw, by przebić się później do pierwszej drużyny, a wreszcie do składu. Wiodącymi postaciami byli jednak inni. Gdy zespół skończył granie, koledzy jeździli na testy do Młodej Ekstraklasy, Mateusz poszedł do Wisły Płock, ktoś inny do II ligi. Ja wylądowałem w IV lidze, w UKS-ie Łady, do którego byłem wypożyczony z Piaseczna. Trochę było szyderki ze strony kolegów, którzy dostawali szanse znacznie wyżej. Nie było mną jednak większego zainteresowania.
Na mecze do Ład jeździłem 1.5 godziny autobusami z trzema przesiadkami. Kończyłem szkołę o 16, szedłem do internatu coś zjeść i na trening. Gdy wracałem, była 23. Wszyscy już spali. Jadłem bułkę z jogurtem na kolację i też szedłem spać. Czasami siedziałem w tym autobusie i zastanawiałem się czy to ma sens. Były chwile zwątpienia, ale kochałem piłkę i niedzielny mecz wszystko rekompensował. Przetrwałem i nie ma co kryć: cieszę się z tego.
Nazwiska kolegów, którzy rządzili twoją drużyną juniorską, dziś wiele nie znaczą.
No tak. Chyba Mateusz Pielak gra w Mazurze Karczew, a tak reszta w A-klasie, okręgówce. Nie wiem czym to jest spowodowane. Mieli papiery na duże granie. Przyczyn nie znam.
Ty szybko doczekałeś się szansy – odezwała się Polonia Warszawa, choć akurat w wyjątkowo trudnym momencie swojego istnienia.
Wszystko się w Polonii kończyło. W klubie, w szatni, dominowała jedna wielka niepewność. Prezes chciał przenosić klub do Katowic… nie znałeś dnia ani godziny.
Prawda, że im gorzej organizacyjnie w klubie, tym szatnia bardziej spojona?
Prawda. Szatnia w Polonii była naprawdę świetna. Bardzo zżyta, bardzo bojowa, a trener Stokowiec dodatkowo fajnie nas poukładał. Akcja taka, jak z koszulkami “Królu złoty, gdzie są banknoty” – wszyscy staliśmy za nią murem. Nikt się nie wyłamywał, byliśmy jednością.
Jak rozmawialiście między sobą i Ireneuszu Królu to jakie słowa padały najczęściej?
(śmiech). Może nie będę przytaczał. Byłem młodym zawodnikiem, nie wypowiadałem się za wiele. Inni niech opowiedzą. Jak się komuś miesiącami nie płaci, a ten ktoś ma na utrzymaniu troje dzieci i żonę, no to nie jest fajne. Ja tego tak jako singiel nie odczuwałem, poza tym cieszyłem się gdzie trafiłem. Po pół roku w Młodej Ekstraklasie byłem już w jedynce. Tak szybko to, o czym marzyłem.
Twoje wypłaty były na czas?
Stypendium w Młodej Ekstraklasie tak, później już nic. Za Ekstraklasę nie dostałem ani grosza. Pożyczałem pieniądze od mamy albo starszych braci. Byłem zdany wyłącznie na nich. Ale nie zwracałem na to uwagi, zachłysnąłem się tym, gdzie jestem. Aż za bardzo.
Za bardzo?
Zagrałem trzy mecze i myślałem, że jestem wielkim piłkarzem, że wszystko mi się należy. Bujałem w obłokach jak wielu młodych piłkarzy. Zacząłem się lansować. Inne ciuchy, już pan piłkarz. Treningi traktowałem mniej poważnie niż rok wcześniej w czwartej lidze.
Najgłupszy zakup, jaki wtedy zrobiłeś?
Koszula za 400 złotych. Jeszcze w Młodej Ekstraklasie, gdzie stypendium miałem 700 zł. Kompletna głupota.
Chociaż służyła?
Służyła, służyła! Później się porwała. Już jej nie mam.
Co czułeś, gdy Polonia przestała istnieć?
Piłkarz bez klubu zawsze czuje to samo – niepewność. Nie wiedziałem co się ze mną stanie. Nic nie miałem. Nikt się mną nie interesował. Sam sobie też nie pomagałem. Zadzwonił klub I-ligowy zapytać co się ze mną dzieje. Powiedziałem, że na pewno w Ekstraklasie się zahaczę. Nie przyjmowałem innej opcji niż Ekstraklasa. Siedziałem w rodzinnym Dzierżeninie i czekałem aż telefon się rozdzwoni. Ale telefon ucichł.
To był moment kiedy pozbyłeś się sodówki?
Jeszcze nie.
Jak więc trafiłeś z niebytu do Motoru?
Pomógł mi trener Sławomir Włodarski, z którym pracowałem w Piasecznie. Uruchomił swoje kontakty, dał mi parę numerów do menadżerów, podzwonił tu, tam. Umówił mnie z Siarką Tarnobrzeg. Pojechałem. Po jednym treningu zdecydowałem, że to nie jest klub w którym chcę zostać.
To co tam się takiego stało?
Nie wiem nawet! Coś mi nie pasowało. Może bym jednak został w Tarnobrzegu, ale tego samego dnia dostałem telefon z Motoru Lublin. Spakowałem się i pojechałem. Budowana niezła paczka, cel – awans. Wyglądało to wszystko fajnie.
Ale szybko się zweryfikowało. Siarka do końca walczyła o awans, a Motor spadł z hukiem.
Potencjał składu był naprawdę jak na drugą ligę fajny. Ale budowa drużyny na prędko, wymieniając cały skład… ciężko walczyć o awans ludźmi, którzy nie znają się na boisku.
Stabilizacji brakowało też na ławce trenerskiej. W ciągu sezonu mieliście trzech szkoleniowców.
Każdy wyznawał inną szkołę, taktykę, strategię. Złego słowa na żadnego nie powiem, dobrzy trenerzy. Ale takie roszady jednak nie pomagają w wypracowaniu czegoś trwałego. Robiło się coraz gorzej. Potem już nawet nie płacili.
To z czego żyłeś w Lublinie?
Znowu musiałem pożyczać od rodziców. Kilka razy. Moment średni. Po prostu było mi głupio. Siedziałem i myślałem, że ta piłka nie daje mi tego, co powinna dawać. Na samej przyjemności grania nie przeżyjesz. Zaznaczę jednak, że w Lublinie akurat po sezonie wszystko wyrównali.
Powiedziałeś, że w Polonii nie wyleczyłeś się z sody. Jak więc było w Lublinie?
Soda objawia się zawsze tak samo. W głowie miałem, że nadal jestem piłkarzem na Ekstraklasę tu i teraz, tylko chwilowo zesłanym do drugiej ligi. Mam taki talent, że samymi umiejętnościami, bez pracy, zaraz tam wrócę. Nie muszę ani ciężko trenować, ani zostawać po treningach, ani dbać o odnowę, ani o dietę. Samo się zrobi. Nie imprezowałem, nie było nawet za co, ale na pewno nie prowadziłem się tak, jak powinienem.
Widzew, w jakim by wtedy nie był stanie, stanowił szansę. Spadłeś z II ligi, a tu zaplecze Ekstraklasy.
Jak dowiedziałem się, że jest opcja iść do Widzewa, bardzo się cieszyłem. Postanowiłem, że zrobię wszystko, żeby tam zostać. Pamiętam, testowano graczy na potęgę. Drużyna po spadku, budowana od nowa, bardzo młoda. Prawie same młode chłopaki, roczniki 93-95. A oczekiwania – awans w pierwszym roku.
Całą jesień wygraliście raptem jeden mecz.
No nie wiem co powiedzieć. Nie szło strasznie. Nie odstawaliśmy piłkarsko aż tak mocno, ale brakowało tego szczęścia. Przeciwnik zawsze coś więcej strzelił.
Szczęścia może zabraknąć w jednym, drugim meczu, ale nie całą rundę.
Może źle się wyraziłem. Nie byliśmy piłkarsko tak słabi, żeby złapać tyle porażek.
Wstyd było po Łodzi chodzić?
Wstyd. Nie wychodziliśmy wcale na Łódź. Wstyd do knajpy pójść coś zjeść.
Mieliście pogadankę z kibicami?
Przyszli raz, ale odbyło się to spokojnie. W zasadzie nie wiedzieli jak zmotywować. Nie mieli aż takich pretensji, widzieli, że skład jest bardzo młody. Co tu kryć – atmosfera na Widzewie w pierwszych meczach tamtego sezonu to było coś fantastycznego. Na Dolcanie pełny stadion. A potem protest skonfliktowanych z prezesem Cackiem kibiców, przez co nie przychodzili na mecze. Później Byczyna… zero pierwszoligowej atmosfery. Jeszcze w Byczynie graliśmy na sztucznej nawierzchni, jako jedyni w Polsce na poziomie centralnym. Nie wiem kto to wymyślił. Katastrofa.
Pieniądze dostawałeś?
Nie. Nie płacili.
W ogóle?
Z tego wywiadu wynika, że gdzie nie trafiałem, to było kiepsko. Spadek i brak pieniędzy. Ale tak było. Jesienią jeszcze jakieś dostałem, wiosną kompletny piasek. Praktycznie w ogóle nic, czasem jakieś części. Znowu musiałem pożyczać od rodziców. To już naprawdę bolało, na psychikę wchodziło. Wszędzie gram za darmo. Na boisku może być radość, ale potem wracasz do domu, a tu wciąż zero na koncie. Musisz dzwonić do mamy czy braci, żeby poratowali. To nie jest fajne. To jest upokarzające. Sam siebie denerwowałem. Przymulałem się tym wszystkim.
Najtrudniejszy finansowo moment w Łodzi?
Najgorsze były płatności za mieszkanie. Na jedzenie mogą rodzice przesłać, nie ma problemu, ale miesiąc w miesiąc opłacać mieszkanie to już koszt. A tu wydzwaniają właściciele. Normalna sprawa – udostępniają mi lokal, każdy zarabia na siebie, a pieniądz szanuje. Szedłem więc do klubu załatwić sprawę, ale słyszałem:
– No cóż nie mamy pieniędzy. Jak będą, to prześlemy.
Ale ich nie było.
Zimą przyszedł do Widzewa Wojciech Stawowy. Padły wypominane mu latami słowa o Lidze Mistrzów.
Trener opowiadał dużo historii motywujących, byliśmy przyzwyczajeni. Może te słowa były wyrwane z kontekstu? Dla nas motywujące opowieści były na porządku dziennym i działały. Dostaliśmy skrzydeł. Wypłacili nawet jakieś pieniądze, przyszli nowi, ciekawi zawodnicy. Miało być zamknięcie złego etapu, otwarcie nowego, lepszego. Uwierzyliśmy.
Ale skoro dostaliście drugie życie, to czemu nic się nie zmieniło?
Nie umiem odpowiedzieć. Wydaje mi się, że dostaliśmy dwa pierwsze mecze i siedliśmy mentalnie.
To może tu był moment, w którym wyleczyłeś się z sody?
Tak, tu już tak. Zmierzyłem się z tym, że nie jestem piłkarzem za jakiego się uważałem. Kolejny klub, kolejny spadek, kolejne historie z płatnościami. Nic nie szło w kierunku, w którym powinno. Jedyne co było iskrą nadziei, to że nawet nieźle grałem. Kto oglądał mecze Widzewa uważnie, mógł to zauważyć. Zrobiłem w Łodzi postępy.
Wreszcie przyszły Siedlce, czyli czas spokoju.
Zaczęli płacić pieniądze w terminie. Dla mnie to był szok, że tak można. Ani jednej pensji wcześniej w terminie nie dostałem. A tutaj wreszcie pojawiło się poczucie stabilności. Mogłem się skupić na piłce, a nie myśleć o tym czy mnie wyrzucą z mieszkania, czy muszę dzwonić do rodziców po pieniądze.
Stawiam, że już nie wydawałeś na koszule.
Nie. Wydawałem na życie.
Bałeś się, że znowu zaliczysz spadek? Pogoń walczyła do końca o utrzymanie.
Nie, do końca wierzyliśmy, nikt nie wątpił, że damy radę. I udało się, ograliśmy w ostatniej kolejce Chojniczankę. Radość wielka. Pomyślałem: może jednak nie jestem pechowcem, który przyciąga spadki i zawsze ma pod górkę? Pobyt w Siedlcach miał wielkie znaczenie. Wreszcie mogłem po prostu grać. Brak psychicznej niepewności. Czas rozwoju. W drugim sezonie trener Banasik przestawił mnie do pomocy. Zatrybiło. To gole, tu asysty. Pokazywałem się z jeszcze lepszej strony.
Na której pozycji wolisz dziś grać, prawa obrona czy prawa pomoc?
Zdecydowanie pomoc. Nawet jak na obronie grałem, to więcej miałem inklinacji ofensywnych i defensywę zaniedbywałem.
Trener Banasik ściągnął cię potem za sobą do Sosnowca. To najważniejszy trener w twoim życiu?
Nie. Najważniejszym jest wspomniany Sławomir Włodarski. Był moim przewodnikiem, wspierał w trudnych momentach. Zawsze wiedziałem, że mogę na niego liczyć, zawsze miał dobre słowo, ale też działał, jak z tymi testami wtedy. Do dziś mamy cały czas świetny kontakt, dzwonimy do siebie, zawsze służy poradą, czy to piłkarską, czy to życiową.
Co cię zaskoczyło w Zagłębiu Sosnowiec?
Na pewno osoba prezesa. Mogę powiedzieć, że jest bardzo słowny. Jest też bardzo blisko drużyny, naprawdę mega pomaga klubowi, jest mu wierny, oddany. To się czuje. Warunki do rozwoju piłkarskiego też są w Sosnowcu bardzo dobre, baza jest naprawdę fajna.
Kojarzysz ten słynny napis z gabinetu prezesa?
“Nie mogę ci wiele dać”.
Jak piłkarz ogląda coś takiego we własnym klubie, co myśli?
Szczerze, to pierwszy raz zobaczyłem ten napis jak wy go podłapaliście. Na pewno uśmiechnie się człowiek. Ale to jest pokazanie, że w Zagłębiu twardo stąpa się po ziemi. Nie obiecuje babek z piasku. Jak mamy, tak jest. Szanuję to bardzo, dość w piłce razy byłem w klubach, które obiecywały, by potem zostawić na lodzie.
Pochodzisz z Dzierżenina, wioski, ale już trochę Polski zwiedziłeś. Po tych doświadczeniach wolisz miasto czy wieś?
Wieś. Mój rodzinny Dzierżenin liczy sobie trzystu mieszkańców. Przywykłem, cenię ten spokój. Ludzie tak się nie spieszą jak w miastach. Miejski zgiełk to nie jest to.
Widziałem na mapie, że ładnie położony ten twój Dzierżenin.
Wspaniale, zaraz nad zalewem Zegrzyńskim. Z domu rodzinnego mam 50 metrów do rzeki Narew. Jest bardzo pięknie. Zapraszam!
Co było większą pasją, ryby czy pływanie?
Ryby, zdecydowanie. Pływać do tej pory najlepiej nie umiem. Skupiałem się na łowieniu. Wkręcił mnie jeden ze starszych braci – mam czterech – Adrian. Doczepiałem się do niego, pierwszy raz w wieku bodaj siedmiu lat. Później już sam chodziłem.
Do dziś jesteś aktywnym wędkarzem?
Teraz nie mam czasu. Jak jadę rodzinę odwiedzić, to mam dwa dni, czasem jeden. Tyle, żeby z nimi spędzić, nie iść na ryby.
Największa sztuka, jaką złowiłeś?
Nie jestem wybitnym wędkarzem, po prostu lubię łowić. Największy był chyba szczupak, 2kg. Raz jeszcze mi duży uciekł, jeszcze za młodu. Brat mnie zabrał na kilkugodzinną wyprawę. Pierwszy raz spinning mi wtedy dał. Miałem branie, szczupak gigant. Ledwo wędkę trzymałem. Walka jak z rekinem, przy samej łódce mi się zerwał. Bardzo byłem zawiedziony. Sobą.
Czego kibice o tobie nie wiedzą?
Nie mam prawa jazdy. Zaczynałem raz, drugi, ale nie skończyłem. Ciężko mi się zebrać, żeby zrobić kurs. Muszę się przemóc, żeby go zrobić na raz, a nie odpuszczać.
Są piłkarze, na których się wzorujesz?
Kiedyś się wzorowałem na Ronaldinho. Teraz? Skupiam tylko i wyłącznie na sobie.
Trudno wtedy nie było się zachłysnąć Ronaldinho, pamiętam te jego mecze. Ładniej piłkę przyjmował niż niektórzy strzelali gole.
Magia futbolu. Cały świat zafiksowany na jego punkcie. Każdy chciał być jak on.
Próbowałeś być Ronaldinho z Dzierżenina?
Próbowałem, próbowałem. Zagrywałem efektownie, nie efektywnie. Uważałem, że mam super technikę. Życie zweryfikowało, że mam inne predyspozycje. Wyleczyłem się z marzeń o zostaniu drugim Ronaldinho już w juniorach, gdzie brałem wszystkich na szybkość. Piłka mi jednak nie przeszkadza. Zawsze można mówić, że lewa noga do tramwaju, ale ogółem nie jest źle.
Trenowałeś wtedy sztuczki?
W młodości dużo. Odpalało się filmik na Joga Bonito, a potem próbowało.
Obiecasz, że zrobisz raz w tym sezonie elastico podczas meczu?
(śmiech). Mogę obiecać.
A bramkę raboną?
Ojej! Ciężko będzie. Ale dobra, spróbuję.
Zagłębie utrzyma się w lidze?
Na pewno. Znam potencjał drużyny od środka i jestem pewien, że damy radę.
Rozmawiał Leszek Milewski