Szaleństwo w La Liga trwa: jeszcze finał na Camp Nou

redakcja

Autor:redakcja

11 maja 2014, 22:42 • 6 min czytania

W ostatnim czasie przyzwyczailiśmy się już do ogromnych emocji w La Liga, ale dzisiejszy dzień przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Po raz kolejny byliśmy świadkami samych zaskakujących rozstrzygnięć, po raz kolejny walka na śmierć i życie trwała do ostatnich minut. Tuż po zakończeniu meczu Barcelony Adrian stanął oko w oko z Caballero, a na nodze miał piłkę wartą mistrzostwa Hiszpanii. Niesamowity dziś Argentyńczyk cudem wybronił ten strzał, a przez Calderon przeszedł jęk zawodu. Mistrzowską fetę trzeba będzie przełożyć, a może się okazać, że w ogóle zostanie odwołana.

Szaleństwo w La Liga trwa: jeszcze finał na Camp Nou
Reklama

Trzeba przyznać, że tegoroczny wyścig o mistrzostwo Hiszpanii przypomina bieg trzech sprinterów, którym na ostatnich metrach zupełnie odcięło prąd i teraz próbują doczołgać się do mety. Chociaż nie, jeden z nich już nawet się nie czołga, tylko w pozycji leżącej ogląda „zmagania” rywali. W poprzedniej kolejce po raz pierwszy w tym sezonie żadnemu z trzech pretendentów nie udało się wygrać swojego meczu. Dziś sytuacja się powtórzyła, a przecież w międzyczasie mieliśmy jeszcze zaległe, zremisowane spotkanie Realu. Gdyby kilkanaście dni temu ktoś nam powiedział, że Atletico, Barcelona i Real rozegrają w końcówce siedem gier, w których łącznie zdobędą pięć punktów, wskazalibyśmy drogę do najbliższego psychiatry. Czy ktokolwiek w ogóle mógł przewidzieć taki scenariusz?

Dziś mieliśmy przede wszystkim korespondencyjny pojedynek pomiędzy Atletico i Barceloną. Piłkarze Simeone walczyli o zdobycie tytułu już dziś, a Messi i spółka mieli zrobić co w swojej mocy, by ostateczne rozstrzygnięcie zapadło w bezpośrednim starciu za tydzień. Emocje były ogromne, ale nie takie, jakich się spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że ekipy z Madrytu i Barcelony rzucą się swoim przeciwnikom do gardeł, że będą chciały jak najszybciej strzelić gola i postawić rywala do tytułu pod ścianą. Jak się okazało, Los Colchoneros i Blaugrana pod ścianą postawiły się same lub, jak kto woli, zrobili to gracze Malagi i Elche.

Reklama

Przed dzisiejszym meczem Simeone puszczał swoim piłkarzom filmy z ich najcięższych treningów, chcąc przypomnieć jak wiele pracy włożyli w ten sezon. Taki rodzaj motywacji nieszczególnie podziałał na Los Colchoneros, który wydawali się być aż nadto świadomi tego, w jakim momencie się znajdują i o co grają. Dalecy jesteśmy od stwierdzenia, że presja spętała piłkarzom Atletico nogi, ale z pewnością nie byli dziś do końca sobą. Przede wszystkim brakowało zimnej krwi pod bramką przeciwnika – trzy setki zmarnował Villa, fatalnie przestrzelił Raúl García, a sytuacji na wagę tytułu nie wykorzystał Adrian. Nerwowo było też w tyłach, o czym świadczy gol-kuriozum strzelony przez Malagę. Najpierw obciął się Alderweireld, chwilę później niepotrzebnie z bramki wyszedł Courtois i zderzył się z Mirandą, przez co Samuel mógł skierować piłkę do pustej bramki.

Po tym jak Atletico pokonało Valencię, nie jest w stanie wykonać ostatniego kroku w stronę tytułu. Niby gra podobnie, niby opiera się na tych samych schematach, a jednak coś nie funkcjonuje. Podopieczni Simeone przez cały sezon słynęli z tego, że wykorzystywali wszystkie słabości przeciwnika, a bramki potrafili strzelać nawet z niezbyt klarownych sytuacji. Dziś piłkarze Atletico padają po ciosach ze swojej własnej broni. Zgubili gdzieś łatwość wykańczania okazji, a sami tracą gole po pierwszych groźniejszych akcjach przeciwnika. Siemeone ma poważny problem, bo na tę chwilę jego podopieczni nie wyglądają na drużynę, która mogłaby skutecznie powalczyć w czekających ją meczach o wszystko.

Przed zbliżającym się finałem La Liga jedynym pocieszeniem dla Simeone wydaje się forma rywala. To jest po prostu niebywałe jak nieporadną drużyną stała się Barcelona. Piłkarze, którzy nie tak dawno wygrywali z każdym, dziś nie są w stanie wykorzystać pomyślnego zrządzenia losu. Ekipa Martino zdążyła się już pożegnać z marzeniami o mistrzostwie, ale dzięki zaskakującym potknięciom rywali wróciła do gry. Wróciła, ale powinna natychmiast z niej odpaść i tylko dzięki kolejnej nieporadności Atletico ciągle walczy o mistrzostwo. Jakież to wymowne – Barcelona dostaje szanse na tytuł na srebrnej tacy, po czym łamie sobie zęby na Elche. Nie jest w stanie wygrać, nie umie nawet porządnie przycisnąć ligowego przeciętniaka.

Dzisiejszy mecz idealnie obrazuje styl drużyny Martino, w którym brakuje pomysłu, a gra opiera się na indywidualnych zrywach. W oczy bije bezradność, nieumiejętność sforsowania defensywy rywala. Elche skupiło się dziś wyłącznie na obronie, nie oddało nawet jednego celnego strzału na bramkę Pinto. Martino nie był jednak w stanie w jakikolwiek sposób zareagować na sytuację na boisku. Widział autobus w bramce Elche, musiał widzieć też zerowe zagrożenie ze strony napastników rywala. Co zrobił? Nie wykonał ani jednej ofensywnej zmiany. Bał się zaryzykować, przez co mógł po raz kolejny wypuścić szansę z rąk. Póki co wyszło na jego, ale gdyby Adrian strzelił w Madrycie odrobinę mocniej lub bardziej precyzyjnie, dziś Barca byłaby poza grą. I byłaby to pozycja jak najbardziej zasłużona.

***

Mecz Realu Madryt z Celtą Vigo… odbył się. Podopieczni Luisa Enrique wygrali stosunkiem dwóch bramek. W zasadzie na tym lakonicznym komunikacie powinniśmy zakończyć relacjonowanie niedzielnego meczu Królewskich. Jeśli ktokolwiek łudził się, że zapowiedzi Carlo Ancelottiego, który zapewniał walkę o triumf w La Liga do ostatniej kolejki, nie były jedynie kurtuazją, to już pierwsza połowy spotkania z Celtą dość brutalnie mu te nadzieje odebrała. Nijaki i apatyczny. Taki Real oglądaliśmy dziś na Estadio Balaidos. Osobliwe zestawienie Królewskich i odpoczynek podstawowych piłkarzy mogą być rzecz jasna pewną wymówką, ale – umówmy się – to co najwyżej usprawiedliwienie pisane na kolanie w trakcie długiej przerwy. Bardzo mało wiarygodne. Gdybyśmy nie znali układu tabeli i ktoś kazałbym nam oglądać to spotkanie, to za nic w świecie nie powiedzielibyśmy, że piłkarze ze stolicy cały czas mają teoretyczne szanse na tytuł. Już prędzej postawilibyśmy chyba na Celtę. Cholernie dziwny to obrazek, gdy prawie cały świat wierzy jeszcze w niespodzianki na finiszu La Liga, a nie wierzy w nie trener drużyny, która o mistrzostwo walczy.

Zgoda – podopieczni Luisa Enrique wyszli na to spotkanie bardzo zmotywowani. Po pierwsze: przez trenera, który zapowiadał, że chętnie wbije ostatni gwóźdź do trumny Realu. Po drugie: przez własnych kibiców, którzy tłumnie przyszli na stadion, gdyż właśnie dziś rozpoczęły się obchody 90-lecia istnienia klubu. Mimo to, Celta nie zagrała wcale wielkiego meczu. Zagrała przyzwoicie. Tylko tyle, a wystarczyło, by pokonać Królewskich. Bramki padły po indywidualnych błędach tych, po których spodziewalibyśmy się klopsów w ostatniej kolejności. Zawalił Sergio Ramos, który w ostatnich tygodniach był najlepszym piłkarzem Realu oraz Xabi Alonso, który trzymał równą formę przez cały sezon. Obie bramki zdobył Charles. Po stronie Królewskich, malutkiego plusa (za pierwszą połowę) możemy postawić chyba jedynie przy Casemiro, który ma coraz większe szanse zastąpić Alonso w finale Ligi Mistrzów. Ale to jedyny pozytyw. I to w dodatku strasznie naciągany. Szkoda słów. Real trzeci w „lidze dwóch zespołów”.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama