Rok temu przejechał się na barażach z Crystal Palace po koncercie Wilfrieda Zahy. Dziś, po wyśnionej końcówce sezonu zasadniczego i szczęśliwie dającym szanse na awans golu w 92. minucie meczu z Nottingham, znów musiał przełknąć gorzką pigułkę. I niezupełnie o wynik chodzi, bo dzisiejsze 1:2 – choć w najlepszej sytuacji nie stawia – absolutnie Brighton z walki o awans przed rewanżem nie eliminuje. Chodzi o wybitnie pechowego samobója wbitego sekundy przed końcem pierwszej połowy.
Gospodarze robili co mogli, żeby udowodnić światu, że baraże nie były tylko dziełem przypadku i owocem tego trafienia z końcówki sezonu, podczas gdy na stadionie Reading już słychać było ponoć pierwsze wystrzały korków od szampana:
Ruszyli ostro, z werwą i ogromną chęcią wykręcenia jak najlepszego wyniku przed rewanżem. Ale im mocniej atakowali, tym – no właśnie – tym mniej mieli na to wszystko pomysłu. Mówiąc wprost – dużo gadali, ale tak naprawdę mało mieli do powiedzenia. Co innego dowodzona przez Steve`a McClarena ekipa Derby, która piłkarski minimalizm podkreśliła jeszcze okrutnym wyrachowaniem pod bramką Polaka. Najpierw poprzez rzut karny po pierwszej składnej ofensywnej akcji w 29 minucie meczu i wybitnie kretyńskim wślizgu obrońcy, a później dzięki szczęśliwej bramce do szatni strzelonej… plecami Tomka Kuszczaka.
Przez grzeczność pominiemy fakt, że obie ekipy z jakąkolwiek taktyką mocno się przed meczem pokłóciły i na murawie dyscypliny było mniej więcej tyle, co w przydrożnym pubie. W drugim jutrzejszym meczu Wigan i QPR musiałyby chyba zagrać na bani, żeby zjechać pod tym względem jeszcze niżej, ale mniejsza o to. W gruncie rzeczy szkoda nam dziś Kuszczaka, który roboty za wiele nie miał i tylko ze względu na samobója zostanie bardzo nisko oceniony. Prawdę mówiąc niczego wielkiego nie wybronił, ale też niczego nie zawalił. Po prostu – rok temu załatwił go Zaha, a teraz trochę skasował go los.
Wszystkich szans oczywiście nie odbieramy, bo przed piłkarzami Oscara Garcii jeszcze niedzielny rewanż na Pride Park Stadium, a przecież wynik 1:2 odrobić można w kilka minut. Jeśli jednak zawodnicy Derby nie spalą się przed własną publicznością, a między słupkami nadal świetnie spisywać się będzie Lee Grant, to przybyszom znad morza kolejny sezon Premier League znów przyjdzie obejrzeć z perspektywy kanapy.
