Powiedzonek można dobierać do woli. Pierwsze z brzegu: „Raz jesteś rzeźnikiem, a raz baranem”. Albo drugie: „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. Nie tak dawno Pogoń rozjechała Lecha Poznań i osobą Marcina Robaka wbiła mu pięć goli. A teraz – zmiana ról, Pogoń zarżnięta, a w roli Robaka – Paweł Brożek. Cóż to było za przebudzenie napastnika Wisły, cóż to było za przełamanie niemocy! Od razu – hat-trickiem! I to jakim! Na koniec wisienka na torcie: fantastyczny lob z 40 metrów, ultra-precyzyjny, oznaczający jednocześnie bramkę numer 100 w ligowej historii tego zawodnika.
Powiedzmy sobie to szczerze – w 2014 roku Brożek był katastrofalny. Nie przypominał nie tylko siebie z jesieni, nie przypominał w ogóle piłkarza, nawet drugoligowego. Pal licho, że nie strzelał goli. On w ogóle nie strzelał, nie był w stanie dojść do pozycji strzeleckiej, obrońcy radzili sobie z nim jak z uczniakiem. Ł»al było na to patrzeć. Bo to przecież Brożek, a nie jakiś Sikorski. Napastnik z renomą. Sam dzisiaj przyznał: – Siedziało to we mnie, liczyłem minuty bez bramki…
I nagle dzisiaj – zmartwychwstanie! Niebywały występ, w którym niczego nie brakowało. Pierwszy gol – spryt w tłoku, dobre przyjęcie, szybki strzał. Drugi – pełen spokój i swoboda, pełna kontrola nad piłką i bramkarzem. I wreszcie ten trzeci – rany, co to było. Tak to strzelał Marek Citko w meczu z Atletico Madryt. Janukiewicz cofał się błyskawicznie, próbował ratować sytuację, ale nie miał szans: piłka wpadła dokładnie tam, gdzie miała wpaść. Kto wie: być może gol numer 100, ten jubileuszowy, był dla Brożka jednocześnie golem najpiękniejszym w życiu. To chyba nie jest jakaś szczególnie ryzykowna teza.
Wisła ostatnio była jak ten Brożek – bezradna. I dzisiaj – jak to on – wstała z kolan, otrzepała się i założyła Pogoni podwójnego nelsona. Kosmiczny występ ekipy Franciszka Smudy, pociągniętej do przodu nie tylko przez Brożka, ale w ogromnej mierze także przez Semira Stilicia, który przypomniał sobie, że przecież miał nas tu wszystkich zachwycać swoją wizją gry. No i dzisiaj – zachwycał. I pięknie strzelił – z lekkością jak w meczu z Cracovią, i pięknie podał. Dodatkowo wreszcie coś wynikało z akcji duetu szalonych skrzydłowych: Guerriera i Sarkiego. I w ten oto sposób zakończyły się serie obu zespołów: szczecinianie nie przegrali poprzednich dziesięciu spotkań, Wisła nie wygrała siedmiu. Brożek przestawił wajchę – i zamienili się miejscami.

Gdyby nie popis napastnika Wisły, pewnie ten tekst zaczęlibyśmy od meczu Lechia – Legia, bo tam grano o mistrzowsko Polski, a w Krakowie w sumie o nic, no może o awans do europejskich pucharów. Oglądanie gdańskiego widowiska bolało. Jak podsumował bramkarz gospodarzy Mateusz Bąk: – Legia to były trupy. Ale my jeszcze większe trupy, bo przegraliśmy.
Dla zespołu Henninga Berga jest tylko jedna, za to kluczowa dobra informacja: trzy punkty. I są to trzy punkty, które mogą mieć na koniec sezonu niebagatelne znaczenie. Pamiętamy przecież, jak kiedyś właśnie w Gdańsku tytuł wymykał się legionistom z rąk, teraz prosili się o powtórkę z historii, ale się nie doprosili. – Takimi meczami zdobywa się mistrzostwo – to jedno z najpopularniejszych zdań wygłaszanych po ostatnim gwizdku. Trudno polemizować.
Tak, trzy punkty to jedyna dobra informacja, bo Legia grała bardzo źle. Tak źle, że pękały oczy. Lechia na równi, albo może odrobinę lepiej, ale słowa „lepiej” w zasadzie byśmy nie używali, ryzykowne. Piłka przez 90 minut latała w powietrzu i raczej nie było kozaka, który miałby pomysł, jak ją sprowadzić na ziemię. Nawet sędzia Złotek nie miał dobrego dnia, bo Lechii chyba na dzień dobry należał się rzut karny, a jeszcze ta jedyna bramka padła po akcji, w której w pierwszej fazie był spalony. Generalnie, każdy sposób na spędzenie majówki był lepszy niż obserwowanie tych dwóch pokracznych tego dnia zespołów.
– Nie liczy się jednak styl, tylko punkty – zwykle o tej porze mawiają trenerzy i z jednej strony mają rację, ale z drugiej w kolejnym sezonie chyba nie będziemy mieć takiego mistrza kraju, który występami na krajowym podwórku wywołałby jakąś namiastkę optymizmu przed walką o Ligę Mistrzów…
Dobrze, nie będziemy się o tym spotkaniu rozpisywać, ponieważ i tak napisaliśmy już o stukrotnie więcej zdań niż piłkarze zanotowali porządnych kopnięć…
– To co powiecie w takim razie o meczu Piasta ze Śląskiem? – zapyta ktoś złośliwy.
No, tam się jednak coś działo, niby 0:0, ale były niezłe akcje, strzały i parady bramkarzy (głównie jednego – Dariusza Treli). Gol Jurado piękny, ale z minimalnego spalonego. Śląsk odpowiedział świetnie rozegranym rzutem wolnym i wyprowadzeniem Flavio Paixao na czystą pozycję strzelecką. Goście mieli obowiązek wygrać, zwłaszcza od momentu, gdy grali z przewagą jednego zawodnika. Jednak znowu nie dali rady. Piszemy, że znowu, ponieważ za kadencji Tadeusza Pawłowskiego Śląsk wygrywa od wielkiego dzwonu. Tym razem tym bardziej można było oczekiwać trzech punktów od wrocławian, bo Piast to naprawdę drużyna z najniższej półki, trudno o gorszą. Od dłuższego czasu widać, jak drużyna Marcina Brosza osuwa się w tabeli i dzisiaj już nie będzie żadną niespodzianką, jeśli w końcu osunie się na miejsce spadkowe.
– Wywieźliśmy punkt z ciężkiego terenu – oświadczył trener Pawłowski, najwyraźniej nie zauważając, że poprzedni mecz na własnym boisku to Piast wygrał tak mniej więcej pół roku temu.
