W Portugalii pamiętają go jako bardzo dobrego niegdyś piłkarza i trenera bez wyników, który jednak co jakiś czas jest łączony ze Sportingiem, gdzie spędził większość kariery. W Belgii wspominają jako niezrównoważonego gościa i delikatnego wariata, który więcej czasu poświęcał na wojny z całym światem niż na trenowanie. Z kolei w Serbii i Grecji Ricardo Sa Pinto kojarzony jest jako naprawdę dobry fachowiec, który jednak przez swoje dyktatorskie zapędy, nie był w stanie wybić się tam ponad przeciętność. Teraz szansę na wyrobienie sobie opinii na jego temat będziemy mieli w Polsce, bo szalony Portugalczyk został właśnie trenerem warszawskiej Legii. Patrząc na to, jak dotychczas przebiegała jego kariera, do głowy przychodzi tylko jeden wniosek – możemy się po nim spodziewać naprawdę wszystkiego.
Sa Pinto, który doskonale zna zapach piłkarskiej szatni, ma za sobą całkiem udaną karierę, okraszoną kilkoma sukcesami ze Sportingiem. To właśnie w barwach klubu ze Stolicy Portugalii spędził swoje najlepsze lata, zdobył mistrzostwo oraz dwa puchary kraju i w 2005 roku zagrał finale Pucharu UEFA. Stamtąd trafił też do reprezentacji, w której uzbierał 45 występów, strzelając w nich 10 bramek. Ogólnie, jak na zawodnika, który wymiennie występował na pozycji napastnika i ofensywnego pomocnika, Sa Pinto nie strzelał zbyt wielu goli, ale marną skuteczność nadrabiał pozostałymi elementami gry. Portugalczyk zaliczał się bowiem do piłkarzy, którzy przez cały mecz nie zwalniają choćby na chwilę. Waleczność, zawziętość, nieustępliwość i często nadmierna agresja – właśnie te cechy charakteryzowały go, w czasach, gdy uganiał się za piłką. Siedem czerwonych kartek – cztery bezpośrednie i trzy w konsekwencji dwóch żółtych – najlepiej zresztą ilustrują, jakim był typem zawodnika.
W bogatej w piłkarskie diamenty Portugalii nowy trener Legii nigdy nie został wpisany w poczet najwybitniejszych wirtuozów, ale dla tak zwanego „złotego pokolenia” na czele z Rui Costą i Luisem Figo, i tak był ważną postacią. Sa Pinto wystąpił we wszystkich meczach Portugalczyków na Euro 96, strzelając nawet gola w spotkaniu z Dania i notując asystę przeciw Czechom. Kolejne trzy występy na mistrzostwach Europy dorzucił cztery lata później, dochodząc ze swoją reprezentacją aż do półfinału. Nigdy nie zagrał jednak na mundialu, a właściwie jedyną szansę, w 2002 roku, stracił przez poważny uraz kolana.
Kontuzje nigdy zresztą go nie omijały, skutecznie utrudniając pokazanie na boisku pełni potencjału. Najwięcej problemów Portugalczyk miał z lewym kolanem, które łącznie operowano aż czterokrotnie. Za każdym razem, choć przeciwskazań było bardzo dużo, robił jednak wszystko, by wrócić do gry i ostatecznie zawsze dopinał swego. To właśnie ten nieprawdopodobny hart ducha, bojowe nastawienie, niezmierzona energia, wierność barwom Sportingu i bliskie relacje z kibicami sprawiły, że Sa Pinto nosił w Lizbonie przydomek „Ricardo Lwie Serce”. A po boisku biegał z kapitańską opaską na ramieniu, co w przypadku kogoś pochodzącego z Porto, bez wątpienia jest dużym osiągnięciem.
W Sportingu Sa Pinto spędził łącznie osiem sezonów. W klubie pojawił się w 1994 roku, by w 1997 na trzy lata przenieść się do Realu Sociedad i wrócić tuż po Euro 2000. Przez następne sześć sezonów nikt nie wyobrażał sobie, że może go zabraknąć w szatni „Lwów”, ale w 2006 roku pion sportowy Sportingu doszedł do wniosku, że nastał idealny czas na trudne pożegnanie. Sa Pinto nie zamierzał jednak definitywnie kończyć kariery i dość nieoczekiwanie podpisał roczną umowę ze Standardem Liege. Po zakończeniu sezonu uznał jednak, że nie ma sensu dłużej się męczyć i oficjalnie ogłosił, że przechodzi na piłkarską emeryturę. – Chciałem zakończyć karierę w Sportingu, ale z różnych powodów nie było to możliwe. Jeśli chodzi o moją przyszłość, to już teraz mogę zapowiedzieć, że chcę zostać przy futbolu na najwyższym europejskim poziomie – zapewniał portugalskich dziennikarzy.
Na swoją pierwszą szansę sprawdzenia się w roli działacza Sa Pinto musiał jednak poczekać aż do listopada 2009 roku. Wówczas z ofertą spełniającą jego oczekiwania zgłosił się Sporting, proponując posadę dyrektora sportowego, na której powstał wakat po zwolnieniu Pedro Barbosy. Sa Pinto oczywiście nie zastanawiał się dwa razy i z miejsca zaczął wprowadzać nowe porządku na Estadio Jose Alvalade. Władze początkowo akceptowały styl bycia nowego dyrektora, który była niemal bliźniaczy z tym, który prezentował na boisku jeszcze jako piłkarz, ale miarka przebrała się już w styczniu 2010 roku. Podczas meczu o puchar kraju, w którym Sporting mierzył się z drugoligową Marfą, Sa Pinto bardzo ostro rugał dopiero wchodzącego do pierwszej drużyny Ruiego Patrico, co nie spodobało się napastnikowi „Lwów”, Liedsonowi. Brazylijczyk z portugalskim paszportem już na ławce rezerwowych wdarł się w słowną utarczkę z nowym dyrektorem, która po zakończeniu spotkania przeniosła się do szatni. Tam Sa Pinto w pewnym momencie nie wytrzymał i po prostu rzucił się na piłkarza z pięściami. Jego wina była na tyle oczywista, że po wszystkim nie czekał nawet na wynik klubowego śledztwa, które miało zbadać okoliczności zdarzenia, tylko sam spakował swoje rzeczy i złożył dymisję na ręce prezydenta Sportingu.
Zresztą, były reprezentant Portugalii, spuszczając Liedsonowi manto, nie pierwszy raz pokazał, że nie zawsze udaje mu się utrzymać nerwy na wodzy. W marcu 1997 roku w bardzo podobny sposób potraktował Ruiego Aguasa, aystenta Artura Jorge’a, ówczesnego selekcjonera drużyny narodowej. Powodem draki był brak powołania dla Sa Pinto na zbliżający się mecz reprezentacji z Irlandią Północną. Co prawda początkowo decyzja Jorge’a była piłkarzowi obojętna, ale gdy z radia dowiedział się, że to efekt jego rzekomych problemów z dyscypliną, które wyszły na wierzch podczas wcześniejszych zgrupowań, kompletnie stracił nad sobą panowanie, wsiadł w samochód i udał się prosto do ośrodka reprezentacji. Zanim jednak natknął się na Jorge’a, na parkingu napatoczył mu się Aguas, na którego z miejsca zaczęły spadać kolejne ciosy. Selekcjoner, który zjawił się chwilę później, próbował zatrzymać zawodnika, ale w ten sposób sam przyjął kilka soczystych uderzeń. Sprawą bardzo szybko zajęła się oczywiście krajowa federacja, która zdyskwalifikowała Sa Pinto na dwanaście miesięcy. Dodatkowo grzywnę o równowartości 40 tysięcy euro na piłkarza nałożył jego klub. Pierwsza część kary obowiązywała jednak tylko w Portugalii, więc Sa Pinto już w lipcu czmychnął do Hiszpanii de facto uwalniając się od tej sankcji.
Kilkanaście miesięcy temu o wirujących pięściach Portugalczyka zrobiło się głośno po raz trzeci. Tym razem Sa Pinto wdał się w przepychankę z jednym z gości lokalu, w którym odbywała się osiemnastka jego córki, która skończyła się rozbitym nosem oponenta.
Bójka z Liedsonem to jednak bardzo dobra ilustracja oblicza nowego trenera Legii, który na przestrzeni lat ani trochę się nie zmieniło. Sa Pinto to typ autokraty, który nie znosi sprzeciwu, kłamstwa, a od podwładnych oraz – co istotne – przełożonych oczekuje szacunku i pełnego podporządkowania się jego decyzjom. Jeśli tak jest, to w klubie panuje wówczas pełna harmonia i całkowity porządek. Jeśli nie, to robi się po prostu mało przyjemnie, bo w najlepszym wypadku Sa Pinto przy każdej okazji trąbi o tym, jaki jest niezadowolony, zawiedziony i rozczarowany. W najgorszym kończy się tak jak w przypadku sytuacji z napastnikiem Sportingu.
Pracując jako trener wielokrotnie udowadniał już, że w życiu zawodowym jest wybitnie zero-jednykowy. Albo coś dzieję się po jego myśli, albo niech się dzieje, jak chce, ale już z innym szkoleniowcem na pokładzie. Przykładowo, kiedy Portugalczyk w marcu 2013 roku obejmował Crvenę Zvezdę już na powitalnej konferencji prasowej przedstawił swojego oczekiwania wobec zarządu, o których niekoniecznie informował podczas negocjacji. – Musicie wiedzieć, że klub znajduje się obecnie w ciężkiej sytuacji finansowej. Ja na szczęście lubię pracować z młodymi piłkarzami, ale na pewno nikt nie dostanie szansy tylko dlatego, że nasza akademia jest uważana za dobrą. Na to trzeba sobie zasłużyć i spełniać wszystkie moje oczekiwania. A na razie oczekuję, że latem będziemy aktywni na rynku transferowym – witał się z robiącymi wielkie oczy serbskimi dziennikarzami.
W Belgradzie Portugalczyk zaliczył naprawdę mocne wejście, wygrywając siedem pierwszych meczów, ale to i tak okazało się za mało, by sięgnąć po tytuł mistrza kraju. Perspektywy były jednak bardzo obiecujące, bo Crvena Zvezda grała dokładnie tak jak obiecywał już podczas pierwszej konferencji. – Podoba mi się agresywny i odważny futbol. Żeby jednak osiągnąć odpowiednie wyniki potrzeba przede wszystkim jakości. Lubię grać w systemie 4-3-3, ale nowoczesna piłka wymaga mieszania różnych wzorców taktycznych. Czasem trzeba zmieniać taktykę i swoje działania ofensywne dostosować do przeciwnika. Moje drużyny zawsze mają przygotowanych kilka rozwiązań by nie być łatwym do rozczytania dla przeciwnika.
Na wysokości zdania – w ocenie Sa Pinto – nie stanęli jednak działacze, więc latem 2013 roku w Belgradzie musieli szukać nowego trenera. Dotychczasowy nie miał bowiem najmniejszego zamiaru, by swoją twarzą firmować działania już na starcie narażone na poważny szwank. – Nie miałem odpowiednich warunków do pracy, a moi piłkarze od miesięcy nie dostawali pieniędzy za grę. Nie zrealizowano też żadnego z postulatów, które w formie listy przedstawiłem władzom klubu przed wyjazdem na wakacje – tymi słowami żegnał się z Crveną Zvezdą, w której pracował m.in. z obecnym piłkarzem Legii, Marko Vesoviciem.
Praca w Serbii była dla Sa Pinto dopiero drugim epizodem w samodzielnej trenerskiej karierze. Wcześniej przez pół roku pracował jako szkoleniowiec Sportingu (do pierwszej drużyny przeszedł z zespołu U-19, gdzie trafił z kolei z Uniao Leiria, w którym był asystentem głównego trenera), w którym w lutym 2012 roku zastąpił Domingosa Paciencię, a zrządzeniem losu jednym z pierwszych rywali, z jakimi przyszło mu się mierzyć, była Legią, z którą Sporting po remisie 2:2 na wyjeździe i wygranej 1:0 u siebie, wyeliminował w 1/8 finału Ligi Europy. Portugalczycy ostatecznie doszli aż do półfinału tych rozgrywek, gdzie nie sprostali Athletikowi Bilbao, ale w opinii działaczy Sa Pinto wykonał na tyle dobrą pracę, że zasłużył na nowy, dwuletni kontrakt. W październiku 2012 roku było jednak po wszystkim, bo ze względu na słabe wyniki i nie najlepszą atmosferę w szatni został pogoniony z klubu.
Kluby, w których Sa Pinto pracował po zwolnieniu ze Sportingu, były zdecydowanie mniejsze i miały zupełnie inne aspiracje, ale dla Portugalczyka pozostawało to bez żadnego znaczenia. W Grecji, Arabii Saudyjskiej czy Serbii nigdy nie szedł na ustępstwa i twardo trzymał się swojej filozofii, według której osią systemu jest trener, więc wszystko powinno kręcić się wokół niego. Tak było chociażby w OFI Kreta, gdzie mimo niezłego wyniku, po sezonie odszedł z klubu niezadowolony z tego, jak układa się współpraca z zarządem. Ten schemat w jego przypadku działał już kilkukrotnie, więc naprawdę ciężko się dziwić, że Sa Pinto, który trenerem jest od sześciu lat, ma w swoim CV już ośmiu różnych pracodawców. I w gruncie rzeczy nigdzie nie zrobił wyniku na miarę oczekiwań.
Poprzedni sezon Portugalczyk spędził w Standardzie Liege, z którym wywalczył Puchar Belgii, a w rundzie finałowej w 10 meczach zdobył aż 21 ligowych punktów, ale i tak nie wystarczyło do zachowania posady. Celem, który stawiały przed nim władze klubu, był bowiem awans do Ligi Mistrzów i na tym polu Sa Pinto poległ. Co więcej, w klubie mieli sporo zastrzeżeń do tego, jak trener zachowuje się podczas meczów, co mówi i jak reaguje. W ciągu kilku miesięcy spędzonych w Belgii Sa Pinto dał się bowiem poznać jako furiat i awanturnik, który w każdym widzi wroga i wszędzie węszy spiski przeciw sobie. Pracując w Standardzie, Portugalczyk dorobił się też opinii cyrkowca. Po tym, jak meczu z Anderlechtem ktoś rzucił w niego plastikowym kubkiem, odstawił taki oto teatrzyk.
Scenek z udziałem Sa Pinto, które w całej Belgii budziły wielką konsternację, było zresztą dużo więcej. Praktycznie każda konferencja z jego udziałem wiązała się z przytykiem w stronę trenera rywali albo krytyczną opinią na temat pracy wykonywanej przez dziennikarzy. Portugalczyk od wszystkich domagał się szacunku, ale sam nie miał zamiaru okazywać choćby jego namiastki. Szerokim echem odbił się zwłaszcza jego konflikt z Heinem Vanhaezebrouckiem, który w zeszłym sezonie pracował w Anderlechcie. – Vanhaezebrouck mnie nie szanuje. Jesteśmy profesjonalistami i musimy powstrzymywać się od złych emocji, a on zamiast tego wytyka mi, że jestem obcokrajowcem i robię cyrk. To rasizm! Naprawdę nie rozumiem tego zachowania. To tchórz bez charakteru – mówił po jednym z meczów Standard-Anderlecht.
Konflikty, w które Portugalczyk tak ochoczo wchodził w Belgii, zdarzały się też zdecydowanie wcześniej. Przykładowo w Grecji, gdy Sa Pinto był trenerem Atromitosu Ateny, przekrzykiwał się z Manolo Jimenezem, wysyłając go na mszę, by podziękował Bogu za to, że jego Olympiakos zdobył trzy punkty. Grecki epizod w trenerskiej karierze Portugalczyka wiąże się też z mało przyjemnymi zarzutami o udział w procederze korupcyjnym związanym z ustawianiem meczów. Nowy trener Legii wówczas pracował już w Beleneses, z którym w 2016 roku w fazie grupowej Ligi Europy mierzył się Lech Poznań, ale i tak musiał gęsto tłumaczyć się przed greckimi śledczymi. Po złożeniu wyjaśnień znalazł się jednak poza kręgiem podejrzanych.
Grecy w ocenie Sa Pinto nie byli jednak tak kategoryczni jak Belgowie, którzy szybko utwierdzili się w przekonaniu, że Sa Pinto ma w sobie coś z wariata i momentami po prostu się nie kontroluje. A to o z kolei sprawia, że na jakości traci jego praca. O ile bowiem nikt nie miał wątpliwości, że Portugalczyk to typ trenera, który potrafi pociągnąć za sobą piłkarzy i przekonać ich do swojej wizji oraz stosowanych metod, to jego podejście czy etyka pracy po prostu nie mogły spotkać się ze zrozumieniem. Podobnie zresztą, jak długa lista oczekiwań wobec władz klubu, świadcząca o tym, że Sa Pinto ma wyjątkowo jednostronne wymagania.
Nie zmienia to jednak faktu, że Portugalczyk posiada kilka zalet, które obecnej Legii są po prostu niezbędne. To charakterny gość z ogromną charyzmą, który w piłce widział i przeżył niejedno. Zawsze szuka jedności z szatnią i stoi za nią murem, ale jednocześnie nie daje sobie wejść na głowę, wyraźnie podkreślając kto jest w niej najważniejszy. Przy okazji to także typ szkoleniowca, który ściąga presję z zawodników i cała uwagę mediów koncentruje wyłącznie na sobie. Z tej perspektywy zatrudnienie Sa Pinto wygląda więc na całkiem przemyślany ruch ze strony władz warszawskiego klubu. Dzisiejsza Legia bez wątpienia potrzebuje kogoś o takiej właśnie charakterystyce.
Medal z wygrawerowanym wizerunkiem byłego trenera Sportingu ma też jednak drugą stronę. Znajduje się na niej ciężki do zniesienia typ, który wobec swoich przełożonych prezentuje wybitnie roszczeniową postawę i chce mieć wpływ na wszystko co dzieje się w klubie,. Wyniki uzależnia od realizacji stawianych wymagań, a gdy coś idzie nie po jego myśli przeważnie zostawia rozkopaną robotę, odwraca się na pięcie i bez żalu przenosi się w inne miejsce. Dla Legii to kolejne ryzyko, które w obecnej sytuacji w Warszawie powinni raczej minimalizować. Ciężko sobie bowiem wyobrazić, że Sa Pinto dostanie na tacy wszystko, czego sobie zażyczy, a przecież to w zasadzie jedyny sposób, by utrzymać go w ryzach. Wszystko wskazuje więc na to, że przed kibicami mistrza Polski kolejne interesujące miesiące, w takcie których wokół Legii niekoniecznie będzie spokojniej niż dotychczas.
Fot. Newspix.pl