Emocje i łzy. Kwintesencja pojęcia kapitan. Po prostu Steven Gerrard

redakcja

Autor:redakcja

14 kwietnia 2014, 10:26 • 4 min czytania

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak powinien wyglądać i zachowywać się prawdziwy kapitan drużyny piłkarskiej, to wczorajsze łzy Stevena Gerrarda są odpowiedzią na wszystkie pytania i wątpliwości. Talizman „The Reds” zaraz po końcowym gwizdku wpadł w objęcia kolegów z zespołu, ale widać było, że z trudem powstrzymuje płacz. Zwycięstwo nad Manchester City 3:2 nie przyszło łatwo, ale tego szczególnego emocjonalnego popołudnia Liverpool umocnił się w drodze po mistrzostwo. Był to niezwykły dzień, a po meczu możemy powiedzieć, że liczą się już tylko trzy liczby: 8, 24 oraz 25.
Gerrard powstrzymywał się jak mógł, ale to wszystko było silniejsze od niego i łzy polały się po policzkach. Anfield Road wczorajszego dnia był żywym pomnikiem ludzi, którzy zginęli 25 lat temu na Hillsborough, a „You`ll never walk alone” jeszcze nigdy chyba nie brzmiał tak uroczyście i potężnie jak wczoraj. O katastrofie z Sheffield pisaliśmy już w sobotę, dlatego przypomnijmy jedynie dlaczego tak bardzo dotyczy to wszystko właśnie Gerrarda. Po pierwsze, zginął wtedy kuzyn Stevena, który miał zaledwie 10 lat. Po drugie, Steven jest swoistym spadkobiercą Kenny`ego Dalglisha jeśli chodzi o bycie symbolem „The Reds”, jest także ambasadorem klubu oraz jego twarzą. Nie bójmy się pójść krok dalej – Gerrard nie jest jedynie kapitanem tej drużyny, on zwyczajnie jest Liverpoolem i uosabia wszystko to, co związane jest z czerwoną częścią Merseyside.

Emocje i łzy. Kwintesencja pojęcia kapitan. Po prostu Steven Gerrard
Reklama

Nie wierzycie? Kiedyś w jakimś angielskim programie Steven pokazywał swoją kolekcję koszulek meczowych, jakie zebrał od innych piłkarzy wymieniając się z nimi po meczach trykotami. Kiedy dziennikarz oglądał pokaźny zbiór, Steven z błyskiem w oku oraz szelmowskim uśmiechem dodał: „Ale nie znajdziesz tutaj żadnej z koszulek Manchesteru United”. Barwy największego wroga w domu kapitana? Nie do pomyślenia.

„Stevie G” wychował się na Liverpoolu i od dziecka był kibicem tego klubu. Kolejny zwykły chłopak, który kopiąc piłkę na szarych przedmieściach miasta jak setki mu podobnych marzył o wielkiej sławie. Młodzieńcze pragnienia z wczesnych lat 90-tych stały się w końcu realne, a Gerrard przechodził wszystkie szczeble klubowej hierarchii -od wychowanka, przez członka pierwszego zespołu aż po kapitana i status żywej legendy „The Reds”. Jeśli Steve mówi o Hillsborough, to czuje ten sam ból co rodziny ofiar, sam do nich bowiem należy. Wydaje się, że tragiczne losy klubu z Anfield spinają się pewną klamrą – od tragedii minęło 25 lat, a teraz Liverpool ma szansę na pierwsze mistrzostwo Anglii od 24 lat. Brendan Rodgers stworzył monolit, którego sercem jest właśnie numer 8, prawdziwy kapitan „The Reds”.

Reklama

Wczorajsze wydarzenia musiały wzruszyć nawet największych twardzieli. Po końcowym gwizdku Gerrard tłamsząc własne emocje jeszcze mocniej mobilizował w kółku swój zespół, napędzał do walki, budował morale i poczucie jedności. Kapitan dał pełną pasji mowę: „Słuchajcie, to już jest za nami. Teraz jedziemy do Norwich i robimy dokładnie to samo. Jedziemy razem, naprzód!” Pełen focus na sukces i wspólny cel, którym oczywiście jest mistrzostwo. Steven wiele razy mógł odejść z klubu, był ponoć blisko Chelsea i Realu, ale jednak został w Liverpoolu. Na Stamford Bridge lub gdziekolwiek indziej byłby jedynie jednym z wielu, a na Anfield Road jest i będzie na zawsze legendą. Do tego w tym roku ma niepowtarzalną szansę przywrócić temu miastu i klubowi wielkość, jakiej nie widziano w czerwonej części Merseyside od roku 1990. Przez lata mówiło się, że kapitan Liverpoolu stał się dożywotnim zakładnikiem pokładanym w nim nadziei, a presja ciążąca na jego barkach jest jego nieodłącznym kompanem. To dobry moment, aby mistrzostwo Anglii zluzowało nieco sfatygowane plecy Stevena.

Gerrard powiedział kiedyś: „Mogłem odejść do Chelsea, zarabiać więcej, może zdobyć więcej trofeów… Zadałem sobie jednak fundamentalne pytanie: Czy wolę wygrać więcej poza Liverpoolem, czy może mniej, ale tutaj, gdzie będzie to znaczyło dla mnie o wiele więcej? Zostałem i nie żałuję”. Przy okazji innego wywiadu dodał: „To mój dom (…) Ta drużyna ma niezwykłą duszę – nieważne, jak wysoko przegrywamy, zawsze walczymy do końca”. Sytuacja się odwróciła – teraz to Liverpool wygrywa, ale nie zmieniło się jedno, mianowicie pasja. A łzy? Prawdziwy mężczyzna łez się nie boi. To budujące, że w dobie dzisiejszego futbolu, tak bardzo zdominowanego przez komercję nadal najbardziej liczą się uczucia oraz wierność klubowym barwom. Gerrard przywraca wiarę w piłkę nożną, dlatego to jemu należy się to mistrzostwo bardziej, niż komukolwiek innemu. Futbol to jednak cholernie emocjonalna gra.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama