Fantastyczne widowisko zaserwowali nam dziś piłkarze Realu i Barcelony. Mecz na Bernabeu w sposób ewidentny wyeksponował dysproporcję pomiędzy atakiem i obroną, która jest tak charakterystyczna dla obydwu ekip i to właśnie fantastycznie przełożyło się na poziom meczu. Gdyby piłkarze potrafili zachować zimną krew pod bramką rywala, mielibyśmy wynik na poziomie 8:8. Emocje były ogromne, bo Barcelona szybko wyszła na prowadzenie, po czym dwukrotnie przewagę zyskiwali Królewscy – by ostatecznie dać sobie odebrać wszystkie punkty. Największym wygranym wieczoru jest cała liga, bo walka o mistrza zaczyna się na nowo. No i futbol, bo takie spotkania zdarzają się raz na kilka lat.
Z jednej strony doskonały Di Maria i jeszcze lepszy Benzema, z drugiej fenomenalny Messi. Z jednej strony nieobecni Bale i Ronaldo, z drugiej niewidoczny, ale kluczowy w najważniejszych fragmentach Neymar. Ten mecz to był show na miarę All-Star Game w NBA, w którym tempo wytrzymali nieliczni, a tym najbardziej bezradnym pozostało wylać żale w strefie mieszanej. Cristiano Ronaldo przed kilkudziesięcioma minutami dał do zrozumienia całemu światu, że to sędzia Undiano Mallenco przywrócił Barcelonę do wyścigu o mistrzostwo („nie dorównał poziomem do tego meczu, potrzebujemy spokojniejszego arbitra“), tymczasem takimi słowami Portugalczyk mógł w zasadzie określić samego siebie. To on nie wytrzymał tempa, to jemu zabrakło spokoju w kluczowych momentach i wreszcie to on nie dorównał poziomem do tego meczu. Podobnie zresztą, jak drugi z tercetu BBC – Gareth Bale, który był dziś przerażony jak pięciolatek po pierwszym przejeździe rollercoasterem. Gran Derbi to jednak coś więcej niż przepychanki ze Stoke czy Arsenalem.
Z Cristiano zgadzamy się w jednym – arbiter nie poradził sobie z tym spotkaniem. To akurat prawda. Nie powinien był np. odgwizdać karnego na samym zainteresowanym, skoro faul miał miejsce poza szesnastką. Mylił się też jednak w drugą stronę (brak karnego na Neymarze), co też doskonale widać po samych reakcjach hiszpańskich mediów, które – wierzcie nam – są drapieżne i subiektywne, jak nigdzie indziej na Starym Kontynencie. Prasa – co dostrzegamy już na pierwszych nagłówkach – skupia się przede wszystkim na dwóch faktach. Po pierwsze – na hat-tricku Messiego, który trafił do historii jako strzelec największej liczby goli w Gran Derbi, po drugie – na lidze, która będzie ciekawsza sigue viva. Czyli po naszemu – wciąż żyje.
Nie będziemy się skupiać na opisywaniu kolejnych wydarzeń – ufamy, że wszyscy je widzieliście (a nawet jeśli nie – zapraszamy na YouTube). Gran Derbi 2014 było bowiem lekturą obowiązkową dla każdego fana futbolu. Lekturą pomiędzy Danem Brownem, Jo Nesbo i Paulem Mersonem, w której zdarzyło się absolutnie wszystko. Piękno i brutalność. Po prostu wszystko. Kapitalne gole, akcje (fenomenalny Di Maria), słupki (co za petarda Alvesa!), kartki, obalone tymczasowo pomniki (Bale) czy wreszcie powrót do żywych (Neymar). I wreszcie dowód, że Cristiano może być „bueno, rico y guapo“ (dobry, bogaty i przystojny), ale – choć zwykle ładował w Gran Derbi jak szalony – tym razem nie udźwignął ciężaru ani poza boiskiem, ani na nim. Jak mawiają Anglicy – „class is permanent” – ale niekoniecznie w tym przypadku.
A kto najdłużej może dziś świętować Gran Derbi? Argentyńczycy. Konkretnie dwóch. Messi i Diego Simeone. Dzięki temu pierwszemu ten drugi właśnie wskoczył na fotel lidera. I jeśli wygra pozostałych dziewięć meczów, to… Nie uprzedzajmy faktów, ale jedno jest pewne, drodzy państwo. Takiej końcówki Primera Division nie miała od lat. I chyba długo nie będzie miała.
***



