Mecz stulecia, który zasłużył na swoje miano

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2014, 23:59 • 3 min czytania

Fantastyczne widowisko zaserwowali nam dziś piłkarze Realu i Barcelony. Mecz na Bernabeu w sposób ewidentny wyeksponował dysproporcję pomiędzy atakiem i obroną, która jest tak charakterystyczna dla obydwu ekip i to właśnie fantastycznie przełożyło się na poziom meczu. Gdyby piłkarze potrafili zachować zimną krew pod bramką rywala, mielibyśmy wynik na poziomie 8:8. Emocje były ogromne, bo Barcelona szybko wyszła na prowadzenie, po czym dwukrotnie przewagę zyskiwali Królewscy – by ostatecznie dać sobie odebrać wszystkie punkty. Największym wygranym wieczoru jest cała liga, bo walka o mistrza zaczyna się na nowo. No i futbol, bo takie spotkania zdarzają się raz na kilka lat.
Z jednej strony doskonały Di Maria i jeszcze lepszy Benzema, z drugiej fenomenalny Messi. Z jednej strony nieobecni Bale i Ronaldo, z drugiej niewidoczny, ale kluczowy w najważniejszych fragmentach Neymar. Ten mecz to był show na miarę All-Star Game w NBA, w którym tempo wytrzymali nieliczni, a tym najbardziej bezradnym pozostało wylać żale w strefie mieszanej. Cristiano Ronaldo przed kilkudziesięcioma minutami dał do zrozumienia całemu światu, że to sędzia Undiano Mallenco przywrócił Barcelonę do wyścigu o mistrzostwo („nie dorównał poziomem do tego meczu, potrzebujemy spokojniejszego arbitra“), tymczasem takimi słowami Portugalczyk mógł w zasadzie określić samego siebie. To on nie wytrzymał tempa, to jemu zabrakło spokoju w kluczowych momentach i wreszcie to on nie dorównał poziomem do tego meczu. Podobnie zresztą, jak drugi z tercetu BBC – Gareth Bale, który był dziś przerażony jak pięciolatek po pierwszym przejeździe rollercoasterem. Gran Derbi to jednak coś więcej niż przepychanki ze Stoke czy Arsenalem.

Mecz stulecia, który zasłużył na swoje miano
Reklama

Z Cristiano zgadzamy się w jednym – arbiter nie poradził sobie z tym spotkaniem. To akurat prawda. Nie powinien był np. odgwizdać karnego na samym zainteresowanym, skoro faul miał miejsce poza szesnastką. Mylił się też jednak w drugą stronę (brak karnego na Neymarze), co też doskonale widać po samych reakcjach hiszpańskich mediów, które – wierzcie nam – są drapieżne i subiektywne, jak nigdzie indziej na Starym Kontynencie. Prasa – co dostrzegamy już na pierwszych nagłówkach – skupia się przede wszystkim na dwóch faktach. Po pierwsze – na hat-tricku Messiego, który trafił do historii jako strzelec największej liczby goli w Gran Derbi, po drugie – na lidze, która będzie ciekawsza sigue viva. Czyli po naszemu – wciąż żyje.

Nie będziemy się skupiać na opisywaniu kolejnych wydarzeń – ufamy, że wszyscy je widzieliście (a nawet jeśli nie – zapraszamy na YouTube). Gran Derbi 2014 było bowiem lekturą obowiązkową dla każdego fana futbolu. Lekturą pomiędzy Danem Brownem, Jo Nesbo i Paulem Mersonem, w której zdarzyło się absolutnie wszystko. Piękno i brutalność. Po prostu wszystko. Kapitalne gole, akcje (fenomenalny Di Maria), słupki (co za petarda Alvesa!), kartki, obalone tymczasowo pomniki (Bale) czy wreszcie powrót do żywych (Neymar). I wreszcie dowód, że Cristiano może być „bueno, rico y guapo“ (dobry, bogaty i przystojny), ale – choć zwykle ładował w Gran Derbi jak szalony – tym razem nie udźwignął ciężaru ani poza boiskiem, ani na nim. Jak mawiają Anglicy – „class is permanent” – ale niekoniecznie w tym przypadku.

Reklama

A kto najdłużej może dziś świętować Gran Derbi? Argentyńczycy. Konkretnie dwóch. Messi i Diego Simeone. Dzięki temu pierwszemu ten drugi właśnie wskoczył na fotel lidera. I jeśli wygra pozostałych dziewięć meczów, to… Nie uprzedzajmy faktów, ale jedno jest pewne, drodzy państwo. Takiej końcówki Primera Division nie miała od lat. I chyba długo nie będzie miała.

***

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama