Weszło Retro. Dwaj zapomniani brazylijscy bogowie

redakcja

Autor:redakcja

22 lutego 2014, 10:28 • 6 min czytania

Futbol kocha rankingi – wszelkiego rodzaju porównania, zestawienia, bilanse. Królują w nich przeważnie ikony pokroju Pelego, Maradony, Cruyffa, czyli nudy i mielenie tych samych informacji na okrągło, jak w młyńskim kole. Piłka nożna ma jednak do zaoferowania zdecydowanie więcej, przyjrzyjmy się zatem dwóm środkowym napastnikom, którzy nie byli gorsi od wspomnianych wyżej ikon, ale z jakiegoś powodu uciekli szerszej publiczności. Zapomniani, niedocenieni, nie darzy się ich już taką samą estymą jak lata temu. A byłoby co oklaskiwać. Oto dwóch wspaniałych brazylijskich snajperów, o których większość z Was zapewne nie słyszała.
Oryginalna „Czarna Perła”

Weszło Retro. Dwaj zapomniani brazylijscy bogowie
Reklama

Miał fascynujące geny jak na piłkarza. فączył niemiecką solidność i pragmatyzm ojca Oscara z afro-brazylijską fantazją matki Matyldy. Czy potrzeba lepszej kombinacji? Pragmatyzm plus wizja gry. Dodajmy do tego fakt, że nasz bohater urodził się na skrzyżowaniu dwóch ulic o nazwach „Vitoria” (zwycięstwo) i „Triunfo” (tryumf). O kim mowa? O człowieku, który prawdopodobnie strzelił więcej goli niż Pele, samemu zostając królem strzelców ligi brazylijskiej w latach 1912, 1914, 1917, 1918, 1919, 1921, 1927 oraz 1929. Dalej nic nie świta w głowach? Poznajcie historię oryginalnej „Czarnej Perły” – Arthura Friedenreicha.

Młody Arthur urodził się w 1892 roku, w czasach niełatwych dla ludzi o ciemnym kolorze skóry. Futbol na początku XX wieku był rozrywką białych dżentelmenów, ale Arthura dopuszczono do gry, ponieważ miał białego ojca. Młodzian był mulatem, ale wyglądał raczej jak bardzo opalony Europejczyk, niezwykłej całości dopełniały mocno zielone oczy. Zdradzała do jednak jedna rzecz – kręcone włosy. Friedenreich znalazł i na to sposób, prostując je przed każdym meczem. Dodajmy, iż nie była to zbyt popularna praktyka w Brazylii początku XX wieku. Piłkarz karierę zaczął w drużynie Germania, złożonej z niemieckich imigrantów. Szybko stał się lokalną sensacją, robił błyskawiczne postępy. Zaczęto nazywać go „tańczącym zielonookim mulatem”. Historycy futbolu porównują go dziś do Garrinchy.

Reklama

Był pierwszą supergwiazdą brazylijskiej piłki, kochał go cały kraj. Nadawano mu coraz to nowsze pseudonimy, z których przetrwały jeszcze dwa – „El Tigre” z racji nieustępliwości oraz „Latin Americas Sweetheart”, ponieważ swoją grą podnosił puls wszystkim, zarówno mężczyznom, jak i kobietom. Arthur zadebiutował w kadrze w roku 1914 i co ciekawe, był to pierwszy w historii mecz brazylijskiej kadry. „Canarinhos” wygrali 2:0, a Friedenreichowi wybito dwa przednie zęby. Brazylia grała w końcu przeciwko angielskiemu Exeter City, Anglicy od zarania piłkarskich dziejów byli twardzi. W 1919 roku Arthur zdobył zwycięskiego gola w finale Copa America przeciwko Urugwajowi i ochrzczono go gwiazdą numer jeden. W następnych mistrzostwach Ameryki Południowej już nie zagrał – w „białej” Argentynie występy mulata były nie do pomyślenia.

Jego sława docierała jednak coraz dalej, a w 1927 klub, w którym grał – Paulistano jako pierwsza brazylijska drużyna pojechała na tournee po Europie. Friedenreich czarował swoją grę, europejscy dziennikarze opisywali go jako „króla futbolu”. Co więcej, „El Tigre” był jednym z prekursorów Joga Bonita – to on przekształcił brytyjski styl gry w typowo brazylijską piłkę, opartą na technice, sprycie i szybkości. Był swego rodzaju celebrytą tamtych czasów. Futbol do 1918 roku był w tamtych stronach czysto amatorski, ale piłkarz radził sobie jak mógł – pił drogie piwo, importował francuską Brandy i miał ponad 120 par garniturów. Do końca nie wiadomo, ile bramek Arthur zdobył w całej swojej karierze, ale nieoficjalnie mówi się o około 1329 golach w 1239 grach. Liczy te nie zostały nigdy potwierdzone, bo świat przypomniał sobie o piłkarzu, kiedy ten był już stary i cierpiał na chorobę Alzheimera. Dziennikarze odnaleźli go pod koniec jego życia, ale sam Friedenreich nie pamiętał już nawet jak się nazywa. Zmarł w 1969 roku.

Książę życia, Książę Rio

Heleno de Freitas jest następną zapomnianą postacią brazylijskiego futbolu, a szkoda, bo to postać o fascynującym życiu, zakończonym jednak na samym dnie. Idol tragiczny, kochał go cały naród, umierał za to sam, zupełnie zapomniany w szpitalu w Barbacenie. Kiedy 29 czerwca 1958 roku na stadionie Rasunda w Sztokholmie młodziutki Pele strzelił gola na 5:2, pieczętując mistrzostwo świata roku dla rodzącej się potęgi „Canarinhos”, Heleno leżąc na szpitalnym łóżku wyjął wszystkie papierosy z paczki i wsadził je sobie do ust. Odpalił je kolejno jeden po drugim, niczym lont wypalający się powoli, a zmierzający do jednego – agonii, czyli ukojenia. Nie udało się. Innym razem zjadł wszystkie wycinki z gazet, uwieczniające jego boiskowe popisy, a którymi oklejony był jego szpitalny pokój. Niestety, znowu przeżył. Ł»ycie trzymało się go niczym dawne uwielbienie, jakim darzyło go każde bijące serce w kraju kawy.

Nazywano go „Księciem Rio” lub „Księciem Przeklętym”. W latach 1944-48 rozegrał w kadrze Brazylii 18 spotkań, w których strzelił 19 goli. Heleno był legendą Botafogo, dla którego zdobył aż 209 ligowych goli. Był jedną z wielkich gwiazd piłki nożnej tamtych czasów, człowiekiem uwielbianym przez całą Brazylię, lecz totalnie niespełnionym w futbolu reprezentacyjnym. Gdy umierał w 1959 roku, zżerała go zazdrość. Sukcesy Didiego, Vavy, Pelego i Garrinchy doprowadzały go do szaleństwa – to on miał zostać bohaterem narodowym. Nie udało się. Na drodze do nieśmiertelności stanęły najpierw II wojna światowa, a w 1950 roku wybuchowy charakter i trudne relacje z ówczesnym selekcjonerem Brazylii, Flavio Costą. Kilka lat wcześniej obaj panowie pracowali razem w jednym klubie, a „Książę” przystawił swojemu trenerowi do głowy broń i… pociągnął za spust. Broń była nienaładowana. Do dziś brazylijscy dziennikarze zastanawiają się, czy gdyby pominięty przez Costę Heleno zagrał w osławionym finale mundialu przeciwko Urugwajowi, wynik mógłby być inny, a mityczna Maracana nie zalałaby się łzami.

Był geniuszem futbolu. W 1947 roku jego Botafogo zmierzyło się z Flamenco. „Książę” stał tyłem do bramki, jak każda rasowa „dziewiątka”. Długie podanie przeszło przez pół boiska, czas zdawał się stanąć w miejscu. Brazylijczyk – zwany nieco złośliwie „Gildą”, ze względu na swój kapryśny charakter, taki sam jak miała bohaterka grana w filmie o tym samym tytule przez Ritę Hayworth – przyjął piłkę na klatkę piersiową. Reszta to legenda, która wydarzyła się naprawdę. Piłkarza od bramki dzielił prawdziwy mur obrońców, dlatego futbolówka nie mogła spaść na ziemię. Brazylijski bóg futbolu zrobił zatem coś, co do dziś zdaje się przeczyć prawom fizyki. Kiedy skórzany obiekt pożądania mężczyzn w każdym wieku wylądował na jego torsie, napastnik wygiął się głęboko do tyłu i wtedy piłka… przykleiła się niemalże do jego piersi.

„Książę Rio” nienaturalnie wygięty do tyłu przebiegł z futbolówką na torsie obok wszystkich obrońców, a kiedy znalazł się w dogodnej sytuacji do strzału wyprostował się, a ta spadła idealnie na jego nogę. Odpalił bombę i było po wszystkim, bramkarz nawet nie drgnął. „Gilda” poprawił jedynie kołnierzyk, a obrońcy Flamenco stali niczym wryci w ziemię, nie mogli uwierzyć w to, co właśnie zobaczyli. Trybuny zamilkły, by następnie zawyć w prawdziwej ekstazie – tak grał tylko on. Był bohaterem ludu – realizował senne, narkotyczne wręcz marzenie tłumu, zahipnotyzowanego w emocjach, jakie wyzwala ten stosunkowo prosty sport, jakim jest futbol. Brazylijczyk był zarazem unikatowy – uosobienie realizmu magicznego, tak pięknie łączącego sport oraz literaturę w Ameryce فacińskiej. Postać Heleno opisał nawet urugwajski pisarz i poeta Eduardo Galeano, określając piłkarza jako „człowieka o urodzie Rudolfa Valentino, ale temperamencie wściekłego psa”.
Heleno de Freitas był człowiekiem o wielu twarzach. Był gwiazdą futbolu, dyplomowanym prawnikiem, podrywaczem, członkiem bohemy artystycznej, miał mentalność cygana, kochającego życie wraz z jego wszystkimi urokami. Mimo całej sławy umierał jednak sam, wspominając swoją wielkość na łóżku szpitalnym – zapomniany przez świat idol wszystkich Brazylijczyków. Ł»ył niepokornie, na własnych zasadach, ale taki już był, tacy są najwięksi. Futbol tak naprawdę narodził się w roku 1947, kiedy Heleno uciszył stadion Botafogo, uśmiechając się do zamurowanego bramkarza, któremu właśnie wbił gola, jaki nie miał prawa się wydarzyć. „Książę Przeklęty” zmarł zapomniany samotnie w szpitalu w Barbacenie w wieku zaledwie 39 lat, wskutek powikłań wywołanych syfilisem. Jego losy uwieczniono w filmie biograficznym „Heleno”, nakręconym w 2011 roku.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama