Obyśmy dziś wszyscy byli tak szczęśliwi jak Tadzio Norek na zdjęciu legitymacji klubu sierżanta. Obyśmy mieli powody do balowania tak nikczemnego jak banda Kmicica. Niech sukces biało-czerwonych zjednoczy Polaków tak, jak jednoczy nas wszystkich posiadanie kosza pod zlewem.
Nie każdego poranka mogę sobie powiedzieć z pełnym przekonaniem: ten dzień zapamiętam do końca życia. Dzisiaj mogę. Wiem to na pewno. Każdy dzień, w którym Polacy grali na mistrzostwach świata, potrafię odtworzyć z zaskakującą prawidłowością.
Polska – Korea to masowe zwolnienie z klasy, nauczyciele tak samo chcieli oglądać przecież wiekopomny mecz. My w pół klasy poszliśmy do kolegi Łukasza Michalaka, który mieszkał przy rondzie. W jego pokoiku, siedząc na podłodze, oglądaliśmy gremialnie jak płaszcz Engela przestaje być mitycznym artefaktem, przynoszącym szczęście jak karty tarota w Heroes of Might and Magic III.
Polska – Portugalia to z kolei zgrupowanie u mnie, gdzie emocje zabili w pewnym momencie Pauleta do spółki z Tomaszem Hajtą. Przesiedliśmy się na FIFA World Cup i rewanżowaliśmy się Portugalczykom ognistymi strzałami Kałużnego i Olisadebe. Polska – USA to mecz, który początkowo chciałem mieć gdzieś, przecież tu szło o frytki. A jednak, po mniej więcej stu metrach od szkoły, zacząłem biec. Bo co mundial, to mundial.
Na mistrzowska w Niemczech byliśmy przygotowani z paczką kumpli doskonale, siłownia jednego z kolegów zaadaptowana do kibicowskich warunków – hałda czipsów mogła się równać wyłącznie hałdzie browarów. Nie muszę mówić czego poszło więcej podczas i po meczu z Ekwadorem. Niemcy byli doświadczeniem wyjątkowo gorzkim, bo w drzwiach, wychodząc, szanując remis, zobaczyliśmy, że jednak znowu jest w łeb. Trudno było w to uwierzyć, każdy na wszelki wypadek uszczypnął się w szczepionkę. Gole Bosackiego to wycieczka – pożegnanie klasy licealnej – do ośrodka SŁOK pod Bełchatowem, z przepięknym widokiem na elektrownię, która była cichym świadkiem dantejskich scen roztrenowania LO w Kolumnie rocznika 1988.
Źródło: Mapio.net
Dziś, bez względu na wynik, nie będzie inaczej (w sensie pamięci, nie dantejskich scen).
Ale chciałbym, żeby było inaczej.
Wystarczy, że się nie skompromitujemy, a już będzie inaczej.
Czy są powody do optymizmu? Problem polega na tym, że optymizm jest dzisiaj utożsamiany jako pompowanie balonika. Spokojnie – ja naprawdę wiem, że mamy wiele słabych punktów, a przykładowo powrót Grosickiego do formy nie zmienia faktu, że jedną z największych gwiazd reprezentacji Polski jest zawodnik zaledwie z Championship, a inny z liderów spadł z hukiem z Premier League.
Ale w Korei nasi kadrowicze chodzili wokół stadionu i robili sobie zdjęcia. Nie powiem, że takiego stadionu nie widzieli na oczy – choć niektórzy ligowcy na pewno – ale sama atmosfera mistrzostw była dla nich czymś zupełnie nowym. Podobnie 2006, gdzie jak dziś patrzę na skład, jakim mieliśmy straszyć, to jasno widać, że sam awans był sukcesem ponad stan.
Dzisiaj z Senegalem reprezentanci Polski nie grają najważniejszego meczu swojego życia. Owszem, włosy na rękach staną im dęba przy Mazurku Dąbrowskiego, a serce zabije szybciej. To naturalne. Ale tak wielka stawka dla większości z nich jest codziennością. Z tak dobrymi rywalami mierzą się nie tylko w lidze, ale i każdego dnia na treningach. Nogi naszych nie będą spętane. Widać to nawet po filmikach Łączy nas Piłka, gdzie obserwujemy – po prostu – piłkarzy przygotowujących się do meczu, ale bez przesadnej spiny. Oni wiedzą, o co grają, ale wiedzą też, że to nie turniej Mortal Kombat, po którym Polska w razie wpadki przejdzie w panowanie Shao Kahna. Dla mnie to kojące.
Utwierdził mnie w przekonanie o takiej mentalności naszych Kamil Glik, gdy rozmawiałem nim do magazynu ORŁY 2018. Pytałem: czy świadomość, że dźwigacie na plecach oczekiwania czterdziestu milionów ludzi, że możecie być katalizatorem narodowej euforii, nie jest plecaczkiem szczelnie wypchanym żelazobetonem?
Odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Gdy zaczyna się mecz, zaczyna się granie. Włączają się automatyzmy, przełączasz się na tryb, jaki podczas meczu z Herthą zasugerował Sebkowi Mili Radosław Sobolewski:
“Nie wp… się, jak maszyna pracuje!”.
W dużej mierze poprzednie dwa otwarcia mistrzostw przegraliśmy w głowach. Biorącą się nie wiadomo skąd przesadną pewnością siebie, a zarazem doprawioną brakiem doświadczenia. Dziś tego drugiego na pewno nie braknie. Szacunek do rywali jest, a zamiast “ch..a grają, op..imy ich!” szef banku informacji obejrzał mecze Senegalu na trzy lata wstecz. Charakter najlepiej uosabia Kamil Glik i jego walka o powrót. Ale takich kozaków jest przecież więcej.
Oczywiście to wszystko nie znaczy, że jesteśmy porażkoodporni. Nikt nie jest. Spójrzcie na te mistrzostwa i ile jest niespodzianek. A nawet porażka z Senegalem szczególną niespodzianką nie będzie, ot, spotkały się dwie równe drużyny, ja sam w typerze postawiłem rezultat 2:2.
Pewien jestem jednak, że jeśli się nie uda, to dlatego, że taka jest piłka. Ot, jeden mecz, tu może się zdarzyć wszystko. Ale na pewno nie braknie przygotowania, charakteru, woli walki czy umiejętności. I na pewno nie będzie to w tej szalenie wyrównanej grupie – pozdrowienia dla Jerzego Engela – koniec przygód.
Leszek Milewski