Może się wydawać, że powyższy tytuł brzmi jak skrzyżowanie średniej jakości kryminału z piosenką Dawida Podsiadły, ale w przypadku młodej polskiej tenisistki odpowiada temu jak do tej pory wyglądała jej kariera. To dziewczyna, która poszła kompletnie inną drogą niż reszta. Śmiało możemy napisać, że nie poruszała się wybudowaną w słońcu autostradą, ale szła przez zacieniony las. Wydaje się, że rok 2018 to czas, gdy obie te ścieżki się skrzyżowały.
Wygrane eliminacje do Australian Open i debiut w Wielkim Szlemie, pierwsza wygrana w drabince głównej turnieju tej rangi na Roland Garros, walka o pozycję w pierwszej setce rankingu, do którego coraz bliżej – to wszystko obecny sezon, trwający przecież sześć miesięcy, wiele go jeszcze zostało. Jej rozwój jest niezwykle harmonijny – trzy lata temu była 459. na świecie, w grudniu 2016 zajmowała 321. pozycję, a ubiegły rok kończyła na 166. miejscu. Teraz – po II rundzie French Open – znajdzie się w dwunastej dziesiątce rankingu. Do upragnionego TOP 100 pozostało kilka małych kroków.
Andrzej Kobierski, trener Magdy:
– W zeszłym roku widać było, że nastąpił dosyć mocny skok fizyczny i w tym sezonie Magda to potwierdza. Dzięki temu, że wygrała w połowie ubiegłego roku dwa ITF-y, uwierzyła w siebie i nabrała pewności, widać, że gra lepiej. W Australii zdecydowanie potwierdziła, że może się zacząć za niedługo liczyć w większych turniejach, a z kolei we Francji dało się zauważyć, że, zgodnie z tym, co sobie założyliśmy, setka pęknie na koniec roku.
Może się wydawać, że kariera Magdy – mimo że ścieżka wiodła przez las – była niezwykle łatwa. Wiecie, szeroki trakt, wiodący prosto do celu. Wyglądało to jednak zupełnie inaczej, przypominało raczej wąską ścieżynkę, na której bardzo łatwo było się zgubić. Powód? Tradycyjny.
Kasa
Tenis sporo kosztuje. Pierwsze przykłady z brzegu, czyli nasi najlepsi tenisiści: siostry Radwańskie mogły bezproblemowo trenować, bo ich dziadek sprzedał dużo warte obrazy; rodzice Jerzego Janowicza sprzedali sklepy, żeby móc finansować karierę syna; Łukasz Kubot miał szczęście, bo jego ojciec kopał niegdyś piłkę i był w stanie zapożyczyć się u Andrzeja Szarmacha.
Wcześniej w Polsce istniał jeszcze program PZT PROKOM TEAM, finansujący młodych sportowców. Gdy kurek z pieniędzmi zakręcono, zostały dotacje od ministerstwa i związku. Uwierzcie nam, że zdecydowanie niewystarczające dla zawodników, którzy chcieliby przebić się do światowej czołówki. Po zakończeniu finansowania tenisa przez Prokom, do grona najlepszych zawodniczek próbowały dołączyć m.in. Paulina Kania, Magda Linette czy Katarzyna Piter. Udało się jedynie drugiej z nich, ale w dużej mierze dlatego, że zyskała wsparcie… w Chorwacji, gdzie ma jedną z baz treningowych. Druga znajduje się w Chinach.
Joanna Sakowicz, była zawodniczka, obecnie komentatorka:
– Magda Linette postawiła wszystko na jedną kartę i wyjechała najpierw do Chorwacji, a potem również do Chin. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć tenisistki, które byłyby w stanie z taką determinacją walczyć o swoją karierę – opuścić bliskich i wyjechać z rodzinnego kraju, by spędzać bardzo dużo czasu w miejscu, które jest kompletnie inne kulturowo czy językowo.
Młodsza o niespełna sześć lat Magda Fręch musiała radzić sobie jeszcze inaczej, bowiem pieniędzy brakowało nawet na… wyjazdy. Wraz z trenerem, Andrzejem Kobierskim, podjęła więc decyzję o niemal całkowitej rezygnacji z juniorskich startów. Od początku miała poświęcić się grze na zawodowych kortach. Jej debiut w turnieju ITF to rok 2012, rocznikowo miała wtedy 15 lat, ale że urodziny ma w grudniu, a starty przypadły na pierwszą część roku, to była po prostu bardzo, bardzo młoda.
Magda Fręch, rok 2013, dla portalu tenis.net.pl:
– Różnica poziomów [pomiędzy grą w juniorach, a turniejami seniorek – przyp. red.] jest na pewno kosmiczna. Przede wszystkim widać ją pod względem mentalnym i doświadczenia poszczególnych dziewczyn. Zawodniczki załóżmy z miejsc 1000-500 grają podobnie, niemal tak samo. Jedyne co się zmienia to ilość błędów i nabywane wraz z kolejnymi turniejami doświadczenie, które później procentuje. Zwiększa się także pewność siebie. Gdy na kort wychodzi setna tenisistka na świecie i ma się zmierzyć z, dajmy na to, osiemsetną, to mimo tego, że na początku tej różnicy nie widać, to prędzej czy później wygra ta wyżej klasyfikowana. Przede wszystkim lepiej podejdzie do tego spotkania pod względem psychicznym.
Z tą różnicą musiała sobie radzić od najwcześniejszych lat. To z powodu braku środków nie znajdziecie jej na czołowych miejscach juniorskich rankingów. Dość powiedzieć, że w Wielkim Szlemie w kategorii dziewcząt wystartowała… raz. Na US Open 2015, gdy kończyła definitywnie karierę juniorki. Osiągnęła tam drugą rundę, przy okazji wybijając się na najlepsze w karierze miejsce w rankingu młodych zawodniczek – 332. Teraz jest o ponad 200 pozycji wyżej, ale wśród seniorek.
Andrzej Kobierski:
– [Różnica w przygotowaniu między zawodniczkami, mającymi możliwość wyjeżdżać na turnieje, a takimi, które jej nie mają] to jest przepaść. Tylko jakiś tam przypadek, upór i determinacja pozwalają na pójście dalej. Ludzie często nie są na tyle zdeterminowani, żeby ryzykować wszystko i odpuszczają. Wielu zawodników wyjeżdża na studia, przerywa kariery.
Już we wspomnianym 2013 roku Magda mówiła jasno – potrzebne są pieniądze. Zaczęła wtedy otrzymywać środki z programu „Talent”, ale wystarczały one na 2-3 wyjazdy. Pomoc ze strony związku była niewystarczająca, zresztą – co dało się zauważyć – skupiał się on bardziej na męskim tenisie. Za finansowanie w dużej mierze odpowiadali rodzice. I tak to się kręciło przez wiele lat.
Teraz jest z tym znacznie lepiej, bo pojawiły się wyniki w największych imprezach. Za awans do II rundy Roland Garros, do kieszeni Magdy wpadło 79 tysięcy euro. Do tego od niedawna większe środki ma PZT, Magda załapała się też na finansowanie z ITF-u, światowej federacji. Znalazła wyjście z lasu, ale nie będzie oszczędzać, te środki przydadzą się na kolejne wyjazdy, turnieje, sprzęt… Zawodnicy i zawodniczki wciąż muszą myśleć o takich sprawach.
Na szczęście ma obok siebie Andrzeja Kobierskiego.
Długoletnia współpraca
Mało jest zawodniczek, które z trenerem współpracują od dzieciństwa. A tak to właśnie wygląda w przypadku Fręch. Wspólne zajęcia rozpoczęli, gdy Magda miała dziewięć lat. Przez poprzednie trzy lata trenował ją… ojciec jej obecnego szkoleniowca. W cytowanym już wcześniej wywiadzie, pięć lat temu, Magda Fręch na pytanie „Co zawdzięcza Andrzejowi Kobierskiemu?” odpowiedziała wprost:
– Tak naprawdę niemal wszystko. To on nauczył mnie tego wszystkiego co potrafię dzisiaj. Najpierw jednak trenowałam z jego ojcem. Później oddano mnie w ręce Pana Andrzeja. Trenowali mnie oni od samego początku, gdy byłam jeszcze sześcioletnią dziewczynką. Wszystko co do tej pory osiągnęłam pod względem tenisowym, zawdzięczam właśnie tym dwóm trenerom.
Gdy pytamy Andrzeja Kobierskiego, jak to właściwie możliwe, przeprowadzić zawodniczkę przez tyle szczebli rozwoju i wciąż być w stanie wyciągać z niej coraz więcej na korcie, odpowiada nam, że trudno mu oceniać samego siebie, niech robią to inni. Ale podpowiada, co jest istotne.
– Trzeba dużo cierpliwości, dobrze się dogadywać, wiedzieć, kiedy ustąpić, to wszystko jest takim docieraniem się przez te lata. Wiadomo, że im zawodnik starszy, tym więcej ma do powiedzenia. Trzeba to wszystko przetrwać. W kwestii treningu wiadomo też, że to nie jest tak, że dwunastolatka będzie trenować jak piętnasto-, siedemnasto- czy dwudziestolatka. Dobieramy treningi tak, żeby były skuteczne. Po drodze na pewno popełniłem jakieś błędy, ale staram się, by było ich jak najmniej, a gdy już się pojawią – wyciągać z nich wnioski.
Pamiętajmy, że wszystkie te treningi trzeba było dopasowywać do ograniczonych środków, że Magda nie mogła jeździć na tyle turniejów, na ile by chciała, że trenowała głównie w Polsce, gdzie warunki – w porównaniu chociażby do krajów Europy Południowej, nie są, nazwijmy to delikatnie, idealne. To, że dała radę się przebić i dziś walczy o pierwszą setkę rankingu, to w dużej mierze zasługa jej uporu. A tego ma naprawdę sporo.
Determinacja
– Pokazała, że da się u nas trenować i osiągnąć wiele, przebywając tutaj. Mimo tego, że jest jak jest i jesteśmy po prostu czarną dziurą, jeżeli chodzi o tenis.
To słowa Joanny Sakowicz. Powiedzmy sobie szczerze: trudno jest wybić się z Polski. Dowód? Magda Fręch została zaledwie dwunastą (!) Polką w historii, która wygrała mecz w Wielkim Szlemie. U Czeszek czy Amerykanek regularnie do drugiej rundy awansuje po 5-6 tenisistek. To dwa narody, które są w tym sporcie wielkie, ale jeśli się przyrównywać, to właśnie do najlepszych. Choćby po to, by zobaczyć, jaki dystans nas od nich dzieli.
Gdy do tego wszystkiego dochodzi brak środków, naprawdę łatwo można się podłamać i zrezygnować. Magda tego nie zrobiła. Nie zaskakuje nas więc odpowiedź Andrzeja Kobierskiego, gdy pytamy o najmocniejszą stronę jego podopiecznej:
– Na pewno ambicja, na pewno determinacja, na pewno wola walki. Zdarzają się trudniejsze okresy, słabsze dni i błędy, ale nawet jeśli Magda w taki słabszy dzień przegra mecz, to już następnego będzie zmobilizowana, by realizować to, co sobie założyliśmy.
Co ciekawe, gdy na początku tego roku, krótki filmik z Magdą w roli głównej nagrał Polski Związek Tenisowy, na pytanie o swoją największą wadę, wymieniła brak cierpliwości. Twierdzi, że wciąż ma jej za mało. Odtwarzaliśmy to trzy razy, żeby mieć pewność, że się nie przesłyszeliśmy. Dlaczego? Weźmy niedawny mecz I rundy. Przegrywała w nim 1:3 w decydującym secie i nie było po niej widać żadnego zdenerwowania, zero zniecierpliwienia. Wciąż grała tak samo, realizując plan. Set (i mecz) padły jej łupem.
Ale tak naprawdę można spojrzeć na cały przebieg jej kariery.
Joanna Sakowicz:
– To jest przede wszystkim cierpliwość, cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość. Byłam teraz w Paryżu na konferencji trenerskiej, gdzie jedną z prelegentek była Justine Henin. Bardzo mądra kobieta, ma wiele ciekawych, ważnych rzeczy do powiedzenia. Mówiła m.in. że tenis to sport, gdzie trzeba określić cel, który jest długofalowy. Nie można podejmować zbyt pochopnych decyzji, trzeba być bardzo cierpliwym. To pokazuje przykład kariery Magdy Fręch. U nas była taka tendencja, by jak najwcześniej wchodzić do zawodowego tenisa i jak najszybciej przebijać się do szlemów. Jeśli ktoś nie osiągnął tego w wieku 18-19 lat, to już się go skreślało. Natomiast Magda ma 20 lat, zadebiutowała w tym roku w Australii w Wielkim Szlemie i, jak na skalę światową, to jest to naprawdę rewelacyjne osiągnięcie.
Nie będziemy więc pisać, że pora na jeszcze większe sukcesy. Cierpliwie poczekamy na to, co przyniesie cały sezon kortów na trawie – teraz Magda wraz z trenerem skierowała się na trawiaste turnieje, a głównym celem najbliższych miesięcy jest, rzecz jasna, Wimbledon. Pierwszy sprawdzian ma już za sobą – w turnieju WTA w Nottingham dotarła do drugiej rundy.
Pozostaje pytanie: czy na Wimbledonie Magda dorówna swoim osiągnięciom z mączki i twardej nawierzchni? Andrzej Kobierski twierdzi, że tak, bo to nawierzchnia, która odpowiada jej stylowi gry. Nam pozostaje ufać jego ocenie.
Dalsza droga
Magda Fręch ma talent. Po jej ostatnich występach to stwierdzenie wręcz oczywiste. Do tej pory nie odczuwała presji, miała rozpostarty swego rodzaju parasol ochronny – wszyscy patrzyli na wyniki Agnieszki Radwańskiej, gdzieś po drodze trafiła się także Magda Linette. Nawet Paulina Kania czy Katarzyna Piter budziły większe nadzieje niż Fręch. Ba, za jej juniorskich czasów więcej mówiło się choćby o starszej o dwa lata Zuzannie Maciejewskiej. Nie kojarzycie nazwiska? No właśnie.
To wszystko gwarantowało jej spokojny rozwój. Większe zainteresowanie mediów to tak naprawdę ten rok, zewsząd zaczęły spływać też pochwały. Teraz kluczowe jest, by nie dać się „zagłaskać”, nie uwierzyć, że już zrobiło się wystarczająco wiele, a dalej wszystko przyjdzie samo. Choć wydaje nam się, że to nie ten typ osoby. Magda od dziecka ma jeden cel, jest na nim skupiona i poświęciła wiele, by go osiągnąć. Nie odpuści.
Swoją drogą, Fręch ma lęk wysokości. Wspominała kiedyś, że zdobywa poszczególne szczyty Tatr, ale… we mgle. Właśnie z powodu strachu. Boi się też latać samolotem, a to przecież rzecz konieczna, by dotrzeć na turnieje, choćby ten rozgrywany w Australii. Z tym też trzeba sobie radzić. Mamy jedynie nadzieję, że, gdy będzie wspinać się coraz wyżej w rankingu (a wierzymy, że tak będzie), nie przestraszy się, tylko pewnie pójdzie po swoje.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix