Kilka miesięcy temu mało kto w ogóle oczekiwał go w tym miejscu – prędzej na wakacjach last minute w Egipcie, poprzedzonych hamakiem na działce i zabawą z wnukami. Czyli tak, jak powinien wyglądać odpoczynek człowieka, na którego spadały kolejne lawiny stresów i który trochę grosza na przyszłość odłożył. Ale jak porównać emocje z siedzeniem na kanapie z siedzeniem na ławce, jak porównać wpływy z emerytury do wpływów z bogatego Zagłębia? Orest Lenczyk, pomimo upływu lat, wciąż ma się dobrze i z pewnością na finiszu swojej kariery nie zamierza dopisywać do CV pozycji „spadek”. Lubinianie są właśnie na półmetku przygotowań, a najtrudniejsze mają już za sobą.
– Orest Lenczyk ma podwójne wyzwanie: utrzymać Zagłębie i zagrać w finale PP – pisał w listopadzie na Twitterze Wojciech Kowalczyk.
– Spoko, po zimie to będzie zupełnie inny zespół. Gdyby teraz musieli grać, to mieliby problem – odpowiadał Czesław Michniewicz.
– Jak wytrzymają przygotowania z Orestem, to pełna zgoda.
Pytanie, czy je wytrzymają, wydawało się uzasadnione. Lenczyk potrafi i lubi dawać piłkarzom w kość. Ma nieszablonowe, specyficzne metody treningowe, które choć mogły przynosić w dalszej fazie pozytywne efekty, nie zawsze spotykały się z poparciem piłkarzy. Wielu było takich, którzy w trakcie ćwiczeń psioczyli pod nosem na trenerskiego dziadka. A wiadomo – jeśli jesteś zmuszony do robienia czegoś, czego nie lubisz, to lepiej tego nie rób.
– Wiele rzeczy w życiu się zmienia, ośrodek w Spale się zmienia, ale Orest Lenczyk przyjeżdżający tutaj na obozy ani trochę – żartuje Kamil Kosowski, który z Wisłą Lenczyka był w Spale blisko piętnaście lat temu. A przecież nie był pierwszy, bo szlak został przetarty dawno, dawno temu…
Spała. Aż chciałoby się napisać, dziura zabita dechami. Powszechny problem z zasięgiem w telefonach komórkowych, a poza karczmą, która zapowiadana jest od kilku kilometrów, niewiele tutaj można zaznać. Bodaj jeden sklep spożywczy plus powstałe niedawno restauracje docelowo dla tych, którzy traktują to miejsce stricte wypoczynkowo. Podobno wieczorami można trafić na zorganizowaną zabawę, taką małą potańcówkę, ale to dla ludzi bliższych wiekiem trenerowi niż piłkarzom.
W Spale, jak mówi sama nazwa Centralny Ośrodek Sportu, nie ma raczej obiektów piłkarskich. Zdecydowanie łatwiej natrafić tutaj na olimpijczyków niż piłkarzy. Zresztą, tych drugich spotkać można tylko wtedy, gdy przyjeżdżają z Lenczykiem. – Czuć tutaj legendarną magię tego ośrodka, czuć unoszącego się ducha sportu. Polskie gwiazdy lekkiej atletyki, z Anną Rogowską na czele, to naturalny obrazek – mówi Adam Banaś. Zawodnik Zagłębia, mimo że piłkę kopie od kilkunastu lat, w Spale jest po raz drugi. Pierwszy raz odwiedził to miejsce w październiku ubiegłego roku, wtedy Lenczyk przejął lubinian i jego pierwszą decyzją było właśnie zgrupowanie.
Przyjazd w to miejsce jest u Lenczyka tradycją. Każdy zespół, który prowadzi, musi wpaść do Spały co najmniej kilka razy. Jedni zastanawiali się, czy ośrodka przypadkiem nie prowadzi bliska rodzina. W szatni Bełchatowa żartowano, że trener ma w okolicy przyjaciółkę. – Dla niego jest przede wszystkim miło i przyjemnie. Nie musi się stresować wynikami, a wie też, że jeśli piłkarze nie spotkają się wspólnie w pokoju, to nic innego nie wywiną. Nie ma tu miejsca na rozrywkę i głupie pomysły – przyznaje jeden z zawodników. – Czy można gdzieś w Spale wyskoczyć w nocy? Tak, do hali obok.
W tego typu kwestiach Lenczyk pokazywał dość liberalne podejście. Nie łaził za piłkarzami, nie był wobec nich upierdliwy, nie sprawdzał, o której szli spać. Jeśli ktoś chciał wypić piwo, nie musiał pytać o pozwolenie. Trener dawał do zrozumienia, że ma do czynienia z dorosłymi i odpowiedzialnymi ludźmi. Ufał im, choć to zaufanie było ograniczone. I chyba sam też rozumiał, że grupa młodych mężczyzn może mieć po pewnym czasie takiego miejsca dość.
– Wieczorami trener Lenczyk zamykał swoje drzwi na wszystkie zamki, nie chciał mieć żadnej wiedzy na temat tego, co działo się w pokojach piłkarzy. My mieliśmy wtedy fajny kontakt z olimpijczykami, z którymi ciężko przygotowywaliśmy się i w dzień, i w nocy. Któregoś razu poszedłem z Arturem Partyką… skakać wzwyż. „Złapałem” rekordowe 176 centymetrów, pół metra gorzej od Artura, ale podobno nieźle jak na piłkarza. Problem w tym, że naciągnąłem wtedy pachwinę, przez dwa dni na treningach musiałem się bardzo oszczędzać, ale trenerom się nie przyznałem. Wiedziałem, co by mnie czekało – wspomina Kosowski.
Zdarzały się zajęcia z Partyką, zdarzały też ćwiczenia z płotkarzem Ścigaczewskim. Przeważnie piłkarze pozytywnych wspomnieć z olimpijczykami nie mają. Zwłaszcza ci obecni, którzy zamienią kilka słów z siatkarzami, a zresztą odczuwalny jest brak chemii. Oni, piłkarze z dużą kasą i bez sukcesów kontra wszyscy pozostali, którzy mają ich za gwiazdeczki.
***
Lenczyk każe wziąć nam piłkę do ręki, ustawić się w rzędzie jeden za drugim i po kolei podbiegać do bramki. Trzeba podbiec na odległość pół metra od siatki, kopnąć piłkę z całej siły, żeby odbiła się w środku, wyleciała na zewnątrz i za nią popędzić. Na koniec kolejki, następny. Wykonujemy to ćwiczenie po raz pierwszy, drugi, piąty. – Stop, wystarczy. Chodźcie tutaj w kółko, zapraszam – zwołuje nas Lenczyk. – Panowie, czy ktoś kiedykolwiek wykonywał takie ćwiczenie? Jeśli tak, to ręka do góry. Aha, nikt? No i wszystko jasne: sami widzicie, że jeszcze mnóstwo pracy przed wami!
***
Spróbujcie sobie wyobrazić… Takimi słowami większość piłkarzy rozpoczyna historię, jak u Lenczyka się ćwiczy. Część dość szybko jednak rezygnuje: opowiedzieć i opisać się tego nie da, to trzeba zobaczyć.
Maty, skrzynie, ciężary, piłki lekarskie. I jazda! Dużo przewrotów, przeciągania, przerzucania, siłowania. Do tego rozciąganie gum, wykorzystanie worków bokserskich, bieganie i skakanie przez płotki. W żaden sposób nie przypomina to treningu piłkarskiego, bardziej zajęcia ogólnorozwojowe albo… zapaśnicze. Jedno z ćwiczeń polega na ustawieniu na środku sali kilkudziesięciokilogramowego „manekina”, do którego startuje po dwóch zawodników. Wygrywają ci, którzy przeciągną go na swoją stronę. Inna rywalizacja w duetach opiera się na tym, że jeden zawodnik bierze swojego partnera „na barana” i wygrywali ci, którzy zepchną drugą parę. Albo przenoszenie nad głową krzesełek, bieganie wokół nich, co kończy się koniecznością zrzucenia z niego siedzącego kolegi.
– Trener Lenczyk doskonale umiał wprowadzić w zespole rywalizację. Dzielił nas na kilkuosobowe grupy i tak powstała zwykła konkurencja. Miał mnóstwo pomysłów, potrafił wykorzystać każdy element, który go otaczał, włącznie z reklamowymi kostkami ustawionymi na rogach boiska. Do wielu ćwiczeń każdy podchodził na poważnie, bo nie chciał odstawać w grupie, nie chciał być gorszy. To integrowało, prowokowało późniejszą dyskusję, budowało atmosferę. Ćwiczyliśmy na poważnie, a przy okazji mogliśmy się pośmiać – mówi Marek Wasiluk. – Gdyby tylko do tych treningów wprowadzić trochę normalności, to byłoby idealnie – dopowiada jeden z piłkarzy.
***
Wchodzi po raz pierwszy do szatni Śląska i mówi, byśmy wstali i powiedzieli „Dzień dobry, panie trenerze”. No i powiedzieliśmy, a on na to: „Dzień dobry, kochani piłkarze!”
***
Największy problem z metodami treningowymi Lenczyka mieli obcokrajowcy. Polacy, wiadomo, jeśli wcześniej z nim nie pracowali, to zdążyli usłyszeć tyle historii, że już wcześniej wiedzieli, co ich czeka. Poza tym, zawsze przy tych zabawnych elementach można się było pośmiać. Niektórzy cudzoziemcy nie potrafili tego zrozumieć – nigdy wcześniej w taki sposób nie pracowali, o takiej pracy nie słyszeli, a i ze zrozumieniem żartów mieli problemy. Johan Voskamp w holenderskich mediach wyśmiewał metody Lenczyka („Nasze treningi są bardzo dziwne. Obracamy się wokół i machamy nogą w powietrzu. Wtedy mówię mu ironicznie: bardzo dobrze, na pewno będę dzięki temu lepszym piłkarzem”), a Vuk Sotirović opowiadał o treningach, które kaleczyły futbol i z których śmiały się inne podglądające ich zespoły. Serb twierdził, że trener wymyśla ćwiczenia na poczekaniu, w efekcie czego… kręcą oni potem krzesłem, prowadząc przy nodze piłkę. Z kolei Piotr Ćwielong na Facebooku błyskotliwie określił trenera „panem od wf-u”, wciąż będąc w jego drużynie, zaś Sebastian Dudek nie nazywał go trenerem.
– Tylko kompletny idiota może tak się wypowiadać o człowieku, który zrobił z niego wicemistrza i mistrza Polski – mówił nam półtora roku temu Radosław Matusiak. – Nikt, kto ma choć trochę oleju w głowie, niczego takiego nie powie. Gdzie wcześniej oni byli, co takiego osiągnęli?! Lenczyk to trudny człowiek. Myślisz, że w Bełchatowie lubiłem ciągle się przewracać na materacu? Że bawiły mnie te ćwiczenia z piłką lekarską? Myślisz, że mnie to nie denerwowało? Denerwowało! Tylko, że ja wiedziałem, że jest mi to potrzebne do dobrej gry w piłkę, do osiągania wyników.
No właśnie, wyniki… Niemal każdy kolejny piłkarz – przychylny czy nieprzychylny metodom Lenczyka – powtarza, że efekty współpracy były widoczne. To znaczy, początkowo trzeba się było pomęczyć, ale w lidze nie brakowało sił. Na zajęciach mogło być dziwnie i nietypowo, jednak wytrzymanie pierwszego meczu nie było żadnym problemem. I wytrzymanie kolejnych również. Zresztą, jeszcze prowadząc Śląsk, trener tłumaczył nam, dlaczego ludzie aż tak lekceważą jego metody: – Sprawa jest prosta: bo nie wiedzą, co ja robię. (…) Czasem mówię zawodnikom, że nie mam zamiaru ich uczyć grania w piłkę. Mnie wystarczy, że zagrają tak, jak umieją najlepiej, ale zrobię wszystko, aby ich przygotować do tej gry fizycznie tak, żeby byli postaciami na tym boisku, a nie tymi, których ktoś będzie z boku wytykał palcem i pytał, dlaczego on w ogóle gra.
Mówiąc wprost – lepiej grać już nie będą, ale może przynajmniej będą grać tak, że wzajemnie nie zrobią sobie krzywdy. W tej lidze to wystarcza. – Pierwszy krok to przygotowanie piłkarza na dłużej niż miesiąc – powiedział kiedyś. I właśnie dlatego przenosi do sali konferencyjnej sprzęt, a zanim zajrzy po raz pierwszy do szatni (w Zagłębiu), to pójdzie na kwadrans na siłownię.
***
– Gdzie mam kopnąć piłkę, panie trenerze?
– Gdzie ty ją kopniesz, to się dopiero okaże.
***
Pierwsze zderzenie z Lenczykiem przeważnie nie zalicza się do najprzyjemniejszych. Jeśli ma być przyjemniej, to będzie dopiero później. Swoje trzeba jednak doświadczyć.
– Pamiętam, jak przyszedł na pierwszy trening i zaczął… cmokać. Od razu pomyślałem – kto to, kurwa, jest?! Czy ja jestem jakimś psem? Przecież z nim się nie da pracować! Ale jak zobaczyłem, że na lidze czuję się bardzo dobrze, jestem w gazie, strzelam bramki, gram na miarę swoich możliwości, to szanuję człowieka. Bo wiem, że to dzięki niemu – przypominał Matusiak.
Lenczyk uwielbia testować i sprawdzać młodych piłkarzy. Przede wszystkim jest to sprawdzanie psychiki. Trener na treningu zrównuje zawodnika z ziemią, w prywatnej rozmowie go chwali i poklepuje po plecach, a przy wszystkich znów kontynuuje przejazd walcem. Takich przypadków było wiele… Tomasz Wróbel trzeciego dnia po przyjeździe do klubu dowiedział się, że jeśli kiedykolwiek zagra, jak na zakończonym właśnie treningu, to od razu może się pakować. Marcin Komorowski co chwila słyszał, że na jego pozycji jest najpierw Kowalczyk, potem Popek, następnie pierwszy masażysta, dalej drugi: „A jak nam wypadnie ten drugi, to mamy Komorowskiego”. W jednym ze sparingów Jakub Tosik w głupi sposób stracił piłkę, co doprowadziło do utraty gola. Lenczyk jak to zobaczył, momentalnie wydarł się z całych sił „Tosik, ty kutasie!”. Kompletnie z atakami Lenczyka nie radził sobie Rafał Boguski. Dopiero mama doradziła chłopakowi: „Powiedz trenerowi, że ty nie jesteś tego typu piłkarzem”. Powiedział, i w końcu miał spokój.
Nie wszyscy są zdania, że testowanie psychiki i fundowanie szkoły życia to dobra metoda. Od nie podawania ręki młodemu, jeśli on wyciąga ją pierwszy, przez ignorowanie go, po mocne wyżywanie się. – Jak ma się taki chłopak rozwijać, skoro nie ma poparcia trenera? Takie tępienie chłopaków przez cały czas to chore podejście. Oni się blokowali psychicznie, a przez to też sportowo – mówi jeden z zawodników. Pierwszy taki okres przygotowawczy przechodzi w Zagłębiu kilku młodych graczy, w tym Filip Jagiełło. W kierunku 16-latka został już wymierzony policzek: w ostatnim meczu dostał szansę gry od pierwszej minuty i został zmieniony po pół godzinie.
Testów było więcej i przechodzili je nie tylko najmłodsi. Wspomina Kosowski: – Dla Oresta Lenczyka znaczenie porannego jedzenia było trochę inne, bo przed śniadaniem zawsze szliśmy w tę siarczystą zimę biegać do lasu przez 50-60 minut. Duży mróz, trener rzadko o tej porze wstawał, więc wysyłał Waldemara Fornalika, wtedy swojego asystenta, który skrupulatnie wszystkiego pilnował. Zaczynaliśmy wcześnie rano, było jeszcze ciemno, więc z Maćkiem Żurawskim uznaliśmy, że jeśli raz naszej dwójki zabraknie, to nikt nie zauważy. Lenczyk potem przyszedł, stanął ze mną twarzą w twarz i pytał: „Dlaczego nie biegałeś rano?”. Biegałem. „Wiem, że nie biegałeś”. Ale ja biegałem. „Żuraw się przyznał, że nie biegaliście”. No przecież biegaliśmy… I dokładnie w ten sam sposób próbował wypuścić Maćka, że niby ja się wygadałem. Żaden z nas się wtedy nie rozpruł.
***
Trening w Bełchatowie. Trwa właśnie gierka, Krzysztof Janus fauluje Łukasza Gargułę, ale na pewno nie było w tym zagraniu żadnej złośliwości czy celowości.
– Stop, stop! – krzyczy Lenczyk, przerywając grę. – Czy ty wiesz, chłopie, ile on kosztuje?
– Nie wiem.
– Sześć milionów. A wiesz, ile ty kosztujesz?
– Nie.
– Zero!
***
– Kiedy walczyliśmy o mistrzostwo, towarzyszyła nam ekipa Canal Plus. Ostatecznie z filmu o drodze po tytuł powstał materiał „Siedem dni od mistrzostwa”. Dwie kolejki przed końcem sezonu skoczyliśmy na dwa dni do Spały, byliśmy akurat po porażce 5:3 w Kielcach. Trener chodził po sali, znalazł pięciogroszówkę i podszedł do kamery: „Gdyby to było przed Kolporterem, wszystko byłoby jasne, dlaczego dostaliśmy właśnie pięć goli” – wspomina Tomasz Wróbel.
„Dzięki Spale są medale!”… Tamten sezon, kiedy GKS Bełchatów zupełnie niespodziewanie sięgnął po wicemistrzostwo, zapadł w pamięci wszystkich. Podobnie jak późniejsze drugie miejsce ze Śląskiem, kiedy po pięciu kolejkach Lenczyk przejął drugi zespół, ale od końca. W obu przypadkach kluczową rolę odegrały wypady do Spały. Tej ukochanej przez trenera, w której – jeśli pamiętając jego wcześniejsze słowa o przejściu na emeryturę – nie powinien już w ogóle być. Ale tym razem Spała medali na pewno nie da. Ma dać tylko spokojne utrzymanie.
PIOTR TOMASIK

