Małecki dotarł do ściany, za nią już tylko lemingi

redakcja

Autor:redakcja

17 grudnia 2013, 21:57 • 3 min czytania

Cały czas jesteśmy pod wrażeniem autodestrukcyjnego pędu Patryka Małeckiego. Masochizm? Jakiś rodzaj klątwy? Brak instynktu samozachowawczego, głupota, bezmyślność? Cokolwiek dyktuje jego działania – prowadzi go zawsze centralnie w ogień, w najgorsze możliwe tarapaty, ściągając gościa w dół za każdym razem, gdy akurat uda mu się prosto kopnąć piłkę.
Facet miał wszystko, by stać się legendą Wisły. Uwielbiany przez kibiców za zadziorność, bezkompromisowość, w dalszej kolejności za spory talent i brawurę. Tatuaże, wypowiedzi, styl bycia. Nienawidzony w kolejnych miastach, w których obrażał kolejnych kibiców, coraz bardziej kochany po wiślackiej stronie Krakowa. Nawet gdy wyganiał „pikników” na drugą stronę Błoń, nawet gdy zachowywał się, jakby cały świat kręcił się wokół niego, a Wisła znaczyła bez niego mniej więcej tyle, ile Auxerre bez Guya Roux – zazwyczaj lądował na cztery łapy.

Małecki dotarł do ściany, za nią już tylko lemingi
Reklama

Nawet wyjazd do Turcji traktowano jak wyjazd niesfornego syna do ośrodka z internatem. Poczuje dyscyplinę, pozna obcą kulturę, zazna cięższych pedagogów, pożyje w pojedynkę – wróci silniejszy, jeszcze wierniejszy, jeszcze twardszy i lepszy. Gdy wracał, miał być koniem, który pociągnie mocno klekoczący wózek. Małecki miał grać pierwsze skrzypce, jednocześnie odpuszczając wszelakie szopki, które były jego udziałem w „szczenięcych” latach. Nie udało się. Pomijając już piłkarską mizerię, pomijając, że stracił wszystkie swoje atuty jednocześnie nie pozbywając się ani jednej ze swoich wad – udowodnił, że nadal ma pod sufitem siano. Albo – jak powiedziałby Janusz Wójcik – siano z majonezem.

Do tej pory można się jeszcze było łudzić, że coś z niego będzie. Ł»e przetrzyma z zaciśniętymi zębami gorszy okres, wywalczy sobie wreszcie miejsce w Wiśle, co cały czas było przecież możliwe – jako ulubieniec fanatyków i gość z wytatuowaną na łapie legendą klubu miał na wstępie nieco lepszy start. Ale nie. Według informacji „Gazety Wyborczej”, Małecki olał klubową wigilię, na której obecny był sam Bogusław Cupiał.

Reklama

Do pikników, boiskowych rywali i niektórych kolegów dorzucił więc również właściciela klubu, a co za tym idzie – pewnie i dużą część tych kibiców, którzy częściej, niż na kiełbasę, przychodzą na mecz zdzierać gardło. Padł ostatni z argumentów za trzymaniem go w klubie – jego stosunki z kibolami. „Mały” udowodnił tym samym, że nie jest żadnym charakterniakiem z ulicy, nie jest żadnym „niesfornym, ale kochanym” urwisem, który między kolejnymi rozróbami urzeka wiernością i lojalnością. Nie, jest po prostu idiotą, który dąży do autodestrukcji, a w tym momencie w swoim pędzie na piłkarskie samobójstwo dotarł do ściany.

W wywiadach mówi, że chce odejść, że się męczy, że ma oferty. Dziś jednak przede wszystkim jest gościem, który pokłócił się dokumentnie ze wszystkim, pozbył się wszelkich sojuszników, został sam, a jeśli Cupiał się wkurzy – sam w klubie „Kokosa”. Czego za całokształt, za wszystkie grzechy, grzeszki i przewinienia, wypada mu życzyć. Dla dobra wszystkich i jako niezbędną lekcję pokory oraz instynktu samozachowawczego.

Fot.FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama