Pierwsza myśl: „Zaraz się zorientują, że przyjechał chłopak z ligi slow motion”

redakcja

Autor:redakcja

17 grudnia 2013, 12:16 • 17 min czytania

– Początkowo najbardziej zaskoczył mnie sam Terek. Przychodzę do drużyny, gdzie nie ma żadnej diety – jedzą kurczaka w panierce, przegryzają frytkami, popijają Coca-Colą, a na drugi dzień grają z Lokomotiwem. I co? I oni zamiatają! Złapałem się za głowę i pomyślałem: „Zaraz się zorientują, że przyjechał chłopak z ligi slow motion”. Ale chyba się nie zorientowali – mówi w rozmowie z Weszło Maciej Makuszewski. O Hajcie, który miał świetny kontakt z zespołem, Probierzu, który nie przepadał za młodymi, specyficznym podejściu Matusiaka i męczących odprawach Krasnożana. O bieganiu z nożem po sklepie, pistoletach, zwariowanym życiu w Rosji i wielu innych sprawach. Obszerna, szczera rozmowa z piłkarzem Tereka Grozny.
Miał się czego przestraszyć Prejuce Nakoulma, rezygnując z transferu?
Chyba tak. Widząc tabelę, w której Terek jest trzeci od końca, pewnie się cieszy, że tutaj nie trafił. No i warunki do życia – Zabrze, które do najpiękniejszych miast nie należy, jest ładniejsze, niż Kisłowodzk. A i tak w jednym miejscu mieszkamy i trenujemy, w zupełnie innym rozgrywamy mecze. Można tutaj przyjechać, ale tylko po to, żeby grać w piłkę. Przeważnie siedzisz w domu, wyjdziesz do sklepu i trzech-czterech restauracji, bo do innych boisz się wejść. A tyle, co mieliśmy już różnych sytuacji, to aż się śmiejemy z chłopakami, że musimy napisać książkę o życiu w Rosji.

Pierwsza myśl: „Zaraz się zorientują, że przyjechał chłopak z ligi slow motion”
Reklama

Co się działo?
Jak Oliwia, moja narzeczona, po raz pierwszy tutaj przyleciała, to wracaliśmy z lotniska taksówką. Już prawie noc, strasznie ciemno, jakiś samochód jedzie za nami w takiej odległości, jakby świecił długimi światłami. Zaczynają nas wyprzedzać, jechali chyba Wołgą, z jednej i drugiej strony wyciągają pistolety i pokazują fucka. Ja blady, Oliwia blada, taksówkarz niewzruszony bo dla niego to norma, a oni pojechali dalej. Lepsza historia, też niedługo po transferze do Rosji, jak pojechałem z czarnoskórym kolegą z Tereka do sklepu i przed wejściem zaczepił nas jakiś gość, typowy cwaniaczek. „O, nigger, nigger!”. A kolega się odwraca, prawie dwa metry wzrostu: „Szto nigger, szto?!” i zaczynają się wyzywać. Poszliśmy dalej, on się czai za nami, dogania nas w sklepie i wyciąga nóż. I z tym nożem na tego czarnoskórego – ten ucieka, a tamten go goni. Goni go po sklepie! Tamten Rusek wymachuje przed nim nożem, ten się chowa za ladą i woła o pomoc, mnie ze strachu zamurowało, patrzę na ochroniarzy, a oni nic – zero reakcji, tylko się przyglądają. Gość chowa w końcu nóż i krzyczy: „Spotkamy się na zewnątrz”. Wychodzimy w końcu z marketu, a on czeka przed wejściem. Tylko, że już nie sam, a z kolegami. Pięknie, już po nas. Zaczyna się dyskusja, rozumiem co trzecie słowo, mówię, że jesteśmy z Tereka i… przybijamy piątki. Oni się uśmiechają, odprowadzają nas do taksówki, nagle wielcy przyjaciele. Mariusz Piekarski mówi, że gdyby spadł nam jeden włos z głosy, to z klubu od razu wysłaliby Wołgę i obdarli gościa ze skóry.

Mówisz, że jak jechać do Tereka to tylko dla piłki, ale ty w ostatnim czasie nie miałeś z tą piłką za wiele wspólnego – sporo grałeś w odpowiedniku Młodej Ekstraklasy.
Znalazłem się w pewnym momencie na bocznym torze, bo trener zaczął stawiać na ludzi, których on sprowadził. Dał mi do zrozumienia, że będę grał albo niewiele, albo wcale. Trafiałem więc na mecze do drugiej drużyny i… No cóż, tragedia. Różnica w wyszkoleniu młodych Czeczenów a chłopaków, jakich produkuje Dynamo czy Spartak, jest bardzo widoczna. Bywały więc spotkania, kiedy przez 45 minut nie miałem piłki przy nodze, tylko biegałem za przeciwnikiem. Ale lepiej wybiegać tę godzinę – mimo, że to sztuczna murawa – i strzelić nawet jakiegoś gola, niż ciągle siedzieć na ławie.

Reklama

Trener Czerczesow początkowo cię chwalił, mówił że bierze piłkarza na poziomie Rybusa, właściwie do pierwszego składu. Miało być w Rosji łatwiej?
Jak jechałem, to nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wiedziałem tylko, że to mocniejsza liga, że wyższy poziom i że nie mogę od razu odstawać od reszty. Ale trener miał trochę uwag taktycznych – powtarzał mi: „No fajnie atakujesz, ale mamy taką drużynę, że trzeba też bronić”. I tutaj tak kolorowo już nie było. Zrobiłem postępy, w końcu wyszedłem od początku na CSKA czy Spartak i widziałem, że trener nie bał się wystawić mnie przeciwko najlepszej drużynie w Rosji. Wierzył, że sobie poradzę. Dziś jestem lepszym piłkarzem, niż półtora roku temu, ale brak mi jednak tej regularnej gry. Czasem się zastanawiam, czy gdybym został w Polsce, to może otrzymałbym upragnione powołanie do reprezentacji. Na razie pozostaje to w sferze marzeń.

Tomasz Hajto próbował wpychać cię na siłę do reprezentacji.
Już Maciek Rybus żartował, że mnie trener mocno promuje. Ale miło, że Hajto o mnie pamięta, bo tak naprawdę to on dał mi szansę. On mnie odkrył. Może gdyby nie ta jego wiara we mnie, dziś wychodziłbym na pierwszą ligę w Polsce? Ale kurde, brakuje mi teraz tej gry. „Piekarz” się tylko śmieje, że będzie miał zimą dużo roboty – musi znaleźć klub Grosickiemu i Borysiukowi, jeszcze ja się upominam. W Tereku raczej już się nie przebiję. Mamy 26 piłkarzy na niezłym poziomie i kiedy gramy po jedenastu, czterech z pierwszego zespołu ma indywidualny trening na drugim boisku. Ale wiedziałem, że będzie tutaj duża konkurencja.

I w miesiąc masz tyle, co w Białymstoku przez rok.
No tak. Nie wyobrażałem sobie tych pieniędzy i zbyt poważnie tego nie traktowałem. Ja nigdy w życiu nie widziałem takiej kwoty na oczy i nie myślałem, że oni faktycznie mi tyle zapłacą. Bałem się natomiast, że kiedyś będę się zastanawiał, co by było gdyby.

Ile razy ocierałeś pot z czoła, kiedy transfer do Rosji zawisł na włosku, bo… kolejki w urzędzie paszportowym były za długie?
(śmiech) Już w czerwcu „Piekarz” mówił mi: „Wymień ten paszport, bo to może nie być Unia Europejska”. Ale ja w to nie wierzyłem, czułem, że zostanę w Jagiellonii. Mimo wszystko, pojechałem o 8 do urzędu, kolejka ciągnęła się przez dwa piętra i nie było wiadomo, czy do 15, kiedy zamykają, wszyscy zdążą. Dobra, pojadę jutro. Jutro akurat był trening, miałem coś do załatwienia i… zapomniałem. Pojawiła się oferta, dopięliśmy wszystko na ostatni guzik i zaaferowany tym transferem odebrałem telefon od Agnieszki Syczewskiej.
– „Maki”, weź paszport, przyjedź do klubu i podpisujemy dokumenty.
– Yyy, może być pewien problem… W ile da się wyrobić nowy paszport?

Na śmierć zapomniałem! Jak do mnie „Piekarz” potem zadzwonił, to trzymałem telefon metr od siebie, a i tak wszystko słyszałem. O tych bluzgach, które ja wtedy usłyszałem, nie chcę nawet mówić. Pani Syczewska miała kogoś znajomego, uruchomiła pewne kontakty, udało się to przyspieszyć. Chyba do 3 w nocy siedzieliśmy i czekaliśmy, czy uda się zdążyć. Mam nauczkę na przyszłość.

Było blisko drugiego Ajaccio. No właśnie, przez kogo temat wtedy upadł – SMS, który starał się do końca podbijać cenę czy Francuzów, u których spadła lawina problemów?
Miałem wtedy 19 lat, byłem na wypożyczeniu w Wigrach u trenera Zbigniewa Kaczmarka. Ł»ywe legendy Ajaccio – on i Dado Prso. Po sezonie Kaczmarek pytał mnie o dalsze plany, to mówiłem, że pewnie panowie dyrektorzy z SMS – bo tam było ich kilku – będą wysyłali mnie na testy do polskich klubów. Ale ja tego nigdy nie lubiłem: jak kogoś nie przekonasz przez trzy dni, to wyjazd. Trener powiedział, że jego przyjaciel z boiska Olivier Pantaloni prowadzi Ajaccio i spróbuje mi pomóc. Minęły dwa dni, dzwoni Kaczmarek: „Czeka na ciebie bilet na samolot, wyjazd na 10 dni na obóz w Alpy i sparing z Marsylią. Jedziesz?”. Odjęło mi mowę. Szybko pojechałem do Łodzi do pana Matusiaka z pytaniem, czy mógłbym jechać na testy do Ajaccio. A on z wielkim niedowierzaniem: „Do Ajaccio, ale jak to?! Kto ci to niby załatwił?”.

„Kto ci to załatwił?”. Kluczowe pytanie.
Tak było. Nie wierzył w to, co mówiłem, jakby dawał mi do zrozumienia: ty naprawdę sądzisz, że ciebie, chłopaka z drugiej ligi, tam wezmą? „Jak chcesz, to sobie jedź” – machnął ręką, zupełnie na odczepkę, jakby w ogóle go to nie obchodziło. A ja zadowolony, w końcu jadę do Ajaccio. Wziąłem jeszcze ze sobą kolegę, który lepiej znał angielski, żeby mnie nie przekręcili. Przyjeżdżam na pierwszy trening, a tam bramki rozstawione, trenerzy już na boisku, wszystko przygotowane. Raz chciałem „kapselki” zebrać, to mnie pogonili: „Zrób coś pożytecznego, porozciągaj się”. No i gramy z Marsylią, mistrzem kraju… Mały stadion, na pięć tysięcy ludzi, ale przyszło ich dwa razy więcej. Takie tłumy, że nie było żadnego prześwitu, kibice wisieli na klatkach, a ja stanąłem obok Lucho Gonzaleza. To był jego debiut, przyszedł za 18 milionów euro. Byłem tak naładowany pozytywną energią, że sam sobie powiedziałem: „Nie ma nawet opcji, żebym to zawalił”. Zagrałem naprawdę przyzwoity mecz, pełne 90 minut, Taiwo raz porządnie mi się władował, a wtedy jego noga była wielkości… mnie. Pantaloni siada z nami w hotelu i mówi, że chce mnie w zespole. Ale zaraz potem prezydent klubu zostaje oskarżony chyba o pranie pieniędzy, niedługo potem Ajaccio dostaje zakaz transferowy, a w międzyczasie SMS zaczyna robić problemy. Zawołali od Francuzów – to wtedy była druga liga –całkiem sporą kwotę w euro i procent od następnego transferu. Pozamiatane. Po Ajaccio Matusiak wysłał mnie na testy do Płocka, ale nie chciałem tam zostawać, więc wróciłem na kolejny rok do Suwałk.

Co najlepiej zapamiętałeś z Francji? Atmosferę w zespole?
Tak, atmosferę. Był w klubie taki czarnoskóry napastnik, który kontuzję miał codziennie i ciągle truchtał dookoła boiska. Któregoś dnia, dwa dni przed meczem z Marsylią, on ma urodziny i staje z połową drużyny – czapeczki, białe koszuleczki i na balety. Wracają jakoś przed 4, rano mamy trening, to myślę, że pewnie będzie dym i kary. A tu nic… Zawsze, jak była kolacja, jedna osoba wstawała i zaczynała śpiewać piosenkę. Jeden stoi i śpiewa, reszta siedzi i wybija rytm. Raz śpiewa piłkarz, raz pierwszy trener, raz jego asystent. Jeszcze chcieli mnie w to wciągnąć, ale się nie dałem. Nigdy nie widziałem w zespole tak rodzinnej atmosfery.

Ile razy, będąc piłkarzem SMS, miałeś tego wszystkiego dość? Bo działy się tam…
Najróżniejsze rzeczy, to prawda.

Zmieniające się daty na umowach, niezrozumiałe testy. Historii, o których się nie mówi, jest od groma.
Mógłbym godzinami o tym opowiadać, niestety. Ł»eby jednak nie było – do pana Matusiaka nic nie mam, choć mieliśmy kilka nieprzyjemnych rozmów, z których dzisiaj obaj się śmiejemy. Rozumiem, że on chciał dla swojej szkoły jak najlepiej, ale czasami przesadzał. A to z kwotami za piłkarzy, a to z wysyłaniem na przeróżne testy wszystkich zawodników – było nas w szkole chyba zbyt wielu, bo nawet niespecjalnie się nami interesowano. „Jak te testy obleją, to trudno, wyślemy ich gdzieindziej”, tak to wyglądało. Sporo było jednak rzeczy w SMS, o których nie wolno rozmawiać i są to tematy tabu. Gdybym miał wybierać raz jeszcze, nie wiem czy chciałbym przeżyć to wszystko. Swojego syna bym tam nie wysłał.

Na takie testy jeździłeś też ty, choćby do Cracovii.
Kiedy podpisywaliśmy kolejną umowę wypożyczenia do Suwałk, musiałem obiecać, że jeśli Cracovia będzie chciała mnie na testy, to się stawię. A że potem chcieli, to… tak szybko jak tam pojechałem, tak szybko wróciłem. Pojechaliśmy z kolegą z SMS pociągiem we dwóch. Pierwszego dnia mieliśmy testy: na szybkościowych wypadłem dobrze, na wydolnościowych słabo. Drugiego – pierwsza drużyna grała z Młodą Ekstraklasę, my oczywiście w tej gorszej. Połowa boiska była jeszcze oblodzona, przez cały mecz dotknąłem piłkę cztery razy, a od Radka Matusiaka i reszty dostaliśmy chyba szóstkę. U nas każdy chciał się pokazać, więc wszyscy dryblowali i nikt nikomu nie podawał. Komedia. Pan trener Orest Lenczyk, który dzień wcześniej nas mocno przemaglował, zadając setki pytań, na jakich pozycjach gramy, ile strzeliliśmy goli i w jaki sposób, stwierdził: „No i sami widzicie, że nie jesteście na poziomie, by tutaj trafić”. Pół roku później zagrałem z Jagiellonią w europejskich pucharach.

Zastanawiałeś się, dokąd to wszystko zmierza? Co szedłeś do jakiegoś klubu z aspiracjami, nawet na testy, to właściwie odbijałeś się od ściany.
Zanim trafiłem na trenera Hajtę, to miałem różne myśli. Zastanawiałem, czy w ogóle się nadaję do Ekstraklasy i co robię nie tak, że wciąż jest źle. Na treningach miałem mega radość z gry – jestem szybki, strzelam, podaję, ale w lidze mnie nie ma. Trener Probierz dał mi kilka szans, ale niezależnie od tego, jak grałem, zmieniał mnie jako pierwszego, przeważnie w przerwie. I wychodząc na boisko, miałem to w głowie. Czułem, że trener nie do końca mi ufa. To mnie przygaszało. Przyszedł Czesław Michniewicz, ja już byłem na dobrej drodze do Widzewa, ale akurat trafił na jakiś sparing, w którym nieźle wyglądałem i powiedział: „Zostajesz, będziesz grał u mnie”. Ale było to samo, co u Probierza. Usłyszałem od Michniewicza, że mogę poczekać. Jak to mogę poczekać? Ja nie chciałem czekać, chciałem grać. Mówiłem: „Dajcie mi szansę, to wam pokażę”. Bez odzewu. Powiedziałem prezesowi, że chcę odejść i jak już w październiku pojawiła się opcja Widzewa, to Michniewicz przestał mnie wystawiać. Mogłem strzelać w Młodej Ekstraklasie, a on i tak mnie omijał. Miałem już dość tego zwodzenia za nos.

Ile razy temperował cię trener Probierz? A to za buty, a to za zbyt duży uśmiech przed meczem…
Kurde, sporo tego było. Myślę, że trener trochę się zmienia, bo dziś ma dość młodą drużynę w Lechii, która wygląda nieźle, ale wtedy za młodymi raczej nie przepadał. Ja, Bartek Pawłowski czy Tomek Kupisz przychodziliśmy na treningi „na ciśnieniu”. Myślę, że chłopaki z Młodej Ekstraklasy, jak to ciśnienie widzieli, to niespecjalnie chcieli trafiać do pierwszego zespołu. Starsi piłkarze rozmawiali z trenerem w normalny sposób, na zasadzie szef-podwładny, a młodzi byli w tej hierarchii znacznie niżej. Probierz patrzył na mnie z bardzo dużej wysokości, a w moim przypadku nie działało to najlepiej. To była presja, ale w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nigdy też nie lubiłem, jak trener przy linii krzyczał „Jedź z nim, jedź z nim!” – patrzyłem na obrońcę, który też rozumie język polski i nie wiedziałem już, czy z nim jechać, czy nie. Jeśli coś się Probierzowi nie spodobało w twoim ubiorze, zachowaniu, kolorze butów, fryzurze, żelu na włosach, to mogło być nieciekawie, z wieloma komentarzami. To było nieprzyjemne, ja też wiele razy dostałem „opr”. Kiedyś przed sparingiem pękły mi na rozgrzewce buty, pożyczyłem więc jedne od Burkhardta, a że były żółte… Jak mnie Probierz dopadł po meczu, co to się działo! Młody nie mógł mieć u niego kolorowych butów, jedynie czarne.

Mieliście z Kamilem Grosickim też problemy taktyczne. Podstawowa zasada u Michała Probierza – atakujemy i bronimy całym zespołem, a wam ten drugi punkt niespecjalnie pasował.
I to jest fajne, że trener trzyma się swoich reguł, ma w szatni dyscyplinę i narzuca taktykę, do której dążą wszyscy. Nie ciągnęło nas do defensywy, to fakt, ale trener widział w nas pewne walory – że przy niekorzystnym wyniku taki piłkarz może pomóc. Kamil Grosicki wtedy grał świetnie, dawał niesamowite zmiany.

Dlaczego w Białymstoku wołali na ciebie „nowy Tomasz Frankowski”?
Jak po raz pierwszy grałem przy Słonecznej, przyjechało wielu znajomych ze Szczuczyna, bo ja jestem chłopakiem z regionu, i oni wtedy zanucili piosenkę: „Maciek, Maciek, bramkę strzel!”. Wchodzę z ławki i strzelam – radość nie do opisania. Myślę, że trochę na wyrost kibice szukali następcy Tomka, a że ja też grałem z „siódemką” na plecach i też byłem tym gościem z okolicy, to padło na mnie. Ale z „Frankiem” parę razy występowaliśmy razem, on mi zawsze mówił: „Ty nic nie rób, tylko biegaj”. Patrzyłem zdziwiony, a on dodawał: „Spokojnie, ja się zajmę resztą”. I zagrywał mi kapitalne piłki, a sama gra z nim to była czysta przyjemność. Zawsze chciałem być z nim w parze na treningach.

Ile brakowało, żebyś został założycielem Klubu Kokosa w Białymstoku? Tak cię straszył prezes Kulesza.
Wtedy nie chciałem jechać na obóz, no i nie pojechałem. Zostałem w domu i zapierałem się, że idę do Widzewa. Stwierdziłem, że tak im pokażę swoje zdecydowanie, a skoro odchodzę, to po co mam jechać na zgrupowanie z Jagą? Dzwoni wkurzony prezes, że nic nie jest dogadane, a on mi nie płaci za to, żebym siedział w domu: „Wsiadasz w autobus i rano tam jesteś”. Wsiadłem o 22, już byłem w drodze do Gdańska, a tu telefon od trenera Mroczkowskiego: „Dogadali się, wysiadaj”. Rozglądam się dookoła – środek lasu, wszędzie ciemno, nic nie widać. No przecież nie wysiądę! Następnego dnia podszedł trener Hajto: „Spróbuj wspomnieć jeszcze raz o tym Widzewie, to jak cię palnę…”. Tak zostałem w Jagiellonii.

O Hajcie można mówić różne rzeczy, ale jedno nie ulega wątpliwości – jest konkretny.
Bardzo konkretny. Miał świetny kontakt z zespołem, dla piłkarzy był prawie jak dobry kolega, może czasem aż zbyt dobry. Ale cała drużyna stała za nim, atmosferę miał świetną. No i ciągle nas pompował, dokręcał śrubę. Wiadomo, że ma gadane. Jak nas na sparing z Besiktasem przyszykował, to w pierwszej połowie graliśmy od nich lepiej i gdyby tylko Pejović się nie machnął, dowieźlibyśmy 1:0. Hajto pokazał nam, że można.

Co mówił przed takim Besiktasem?
Podszedł do mnie i powiedział: „Pokaż teraz, że jesteś kozak”. Były kamery, kibice, klasowy rywal – każdy chciał się pokazać. Ale jak trzeba było się zjednoczyć w innej sytuacji, to też daliśmy radę. „Franek” oberwał wślizgiem od tyłu od piłkarza Dinamo Tbilisi, zaczęła się wymiana zdań, zbiegli się Gruzini, a Tomek dostaje w twarz. Odpycham gościa, odwracam się… i sztuka! Jakiś koleś z rozbiegu walnął mi takiego „dzwona”, że momentalnie biało przed oczami, gleba i po mnie. Pół godziny przed końcem skończyliśmy mecz.

Jak w końcu znalazłeś z Hajtą wspólny język, to zacząłeś na Cracovii wołać o zmianę. A trener nic – chciałeś grać, to graj.
80 minuta meczu, a ja totalnie zajechany. Zdechlaczek jeszcze wtedy byłem – nie miałem takiej wydolności, jak Kupisz, który mógł grać dwa mecze pod rząd. I podbiegam do Hajty: „Trenerze, zmiana zaraz. Skurcze mnie łapią, ledwo żyję”. A trener na to: „Ty chcesz w ogóle u mnie grać? No to graj, a co cię tam boli i łapie, to już twoja sprawa. Albo grasz do końca, albo schodzisz i już nigdy nie zagrasz. Jaka decyzja?”. Dotrwałem. Potem zobaczyłem, że jestem dobrze u Hajty przygotowany.

Zima w Rosji to był twój najcięższy okres przygotowawczy?
Mógłbym to porównać z przygotowaniami u trenera Probierza, kiedy byliśmy liderem na półmetku. Mieliśmy mega ciężkie treningi w Turcji, a ja – jako młodszy, mniejszy i szczuplejszy chłopak – mocniej je odczuwałem. I nie mogliśmy początkowo odpalić. Każdy z nas mówił, że jest zmęczony, że dopiero się docieramy. W Rosji półtorej godziny ciągłego biegania było normą. Trzeba się przemóc. Ale przychodzi liga, a ty wiesz, że masz już to za sobą i jesteś gotowy.

I pewnie doszedłeś do tego wniosku dopiero w Rosji?
Tak, w Białymstoku nie zwracałem na to uwagi.

W Rosji piłkarze też opowiadają w mediach na starcie rundy o zmęczeniu i braku świeżości?
Powiem inaczej: w tygodniu ligowym mamy dwa dni cięższe, resztę dni lżejszą, bo fundament został wypracowany w okresie przygotowawczym. A w Polsce do tego fundamentu dorzucano nam cztery dni zajęć, na których goniliśmy zdrowo. Pamiętam też, jak przyjechałem do Rosji, to po dwóch tygodniach zacząłem się zastanawiać, czy dojadę do meczu. Położyłem się w piątek wieczorem po treningu z myślą, że chyba mam gorączkę i pytam „Komora”, jak się czuje. Ale on mówi, że zdążył się przyzwyczaić. Patrzę w meczu na niego, patrzę na siebie i wiem, że fizycznie wyglądamy dobrze.

Marcin Komorowski o Juriju Krasnożanie, waszym pierwszym trenerze w tym sezonie, mówi: „Z jego wizją nikt w klubie się nie zgadzał, poza nim samym”. Było aż tak źle?
O odprawach, jakie robił, mówili wszyscy. Opracował jakieś schematy i przy stałych fragmentach musieliśmy w odpowiednim ułożeniu podnosić ręce. Tyle tego było, że wszyscy zgłupieli i nikt nie wiedział, co ma robić. Przygotował dwie kartki A4 pełne założeń w grze, stanął i odczytał je przed nami jak na wykładzie, a po jakimś czasie… odpytka. „Adi, jakie założenia w defensywie?”. Cisza. „Kanu, powiesz?”. Cisza. Ailton wymienił trzy rzeczy, ktoś coś dopowiedział. Wiadomo, że każdy wie, co ma robić na boisku, ale nie zacytuje tego słowo w słowo, jak życzy sobie trener. Miał też trzy kluczowe hasła – „zona”, „balans” i „dysbalans”. Każdy ma biegać w swojej zonie, nasza drużyna ma być zbalansowana i szukać dysbalansu w liniach przeciwnika. Powtarzał to codziennie. Każdego dnia była odprawa, przed każdym treningiem spotykaliśmy się na godzinę i słuchaliśmy. W kółko to samo, chłopakom „spadały” głowy. Raz na rozmowę wziął skrzydłowych – mnie, Legeara, Lebedenkę – i puścił nam Barcelonę. Mieliśmy przypatrywać się, jak na boku porusza się Alexis Sanchez. Mówimy, że oni przecież mają 80 proc. posiadania piłki, Sanchez właściwie nie musi grać w defensywie i u nas to nie przejdzie. A trener na to, że w sumie to… mamy rację. Kurde, fajnie pooglądać Sancheza, ale jednak Makuszewski, Legear i Lebedenko to nieco inne realia. Mamy najmniej kluczowych podań w lidze, czasem 40 proc. czasu przy piłce, przeważnie rozgrywamy wszerz i mamy podglądać Barcelonę?

A treningi?
U Czerczesowa były ciężkie, u Krasnożana rzadko się męczyliśmy. Sporo taktyki, ustawiania się i stania w miejscu. I wychodziło to chyba w meczach – brakowało nam agresji, doskoku, „poweru”. Czasem ktoś nie ruszył i nie wiem, czy nie miał z czego ruszyć, czy przesadnie się zastanawiał. Krasnożan powtarzał też coś, z czym nigdy się nie spotkałem: „Ja nie jestem psychologiem, tylko trenerem. Skoro wy jesteście profesjonalistami, to motywujcie się przed meczem sami”.

Co zrobiło w Rosji na tobie największe wrażenie?
Poziom gry, Eto’o, Hulk i inni. A na samym początku to najbardziej zaskoczył mnie sam Terek. Przychodzę do drużyny, gdzie nie ma żadnej diety – jedzą kurczaka w panierce, przegryzają frytkami, popijają Coca-Colą, a na drugi dzień grają z Lokomotiwem. I co? I oni zamiatają! Złapałem się za głowę i pomyślałem: „Zaraz się zorientują, że przyjechał chłopak z ligi slow motion”. Ale chyba się nie zorientowali (śmiech).

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Fot.FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama