Suarez jak Masłowski – cztery gole i upodlenie Norwich

redakcja

Autor:redakcja

04 grudnia 2013, 23:22 • 4 min czytania

Luis Suarez. Rany – dla takich piłkarzy w tej lidze, w tym kraju bylibyśmy w stanie przełknąć wszystko. Gryzienie rywali, zaczepki, prymitywny trashtalking. Nadal byśmy pewnie przymykali oko, bo przynajmniej – kiedy trzymają nerwy na wodzy – potrafią dać radość. Ucieszyć każdego sympatyka piłki. Zadziałać na wyobraźnię każdego dzieciaka kopiącego po podwórku. To co pokazał dzisiaj ten kompletnie świrnięty Urugwajczyk to są po prostu jakieś jaja, inna planeta. Z jednej strony puste trybunę i śnieg w Warszawie, z drugiej – na innym kanale – napięta atmosfera w Norwich i magiczny występ + piękne trafienia niesfornego Urusa, który wbił cztery gole i wygrał mecz Liverpoolowi (5:1).
Na byka działa czerwona płachta, a na tego wariata żółty kolor koszulek Norwich. 4 mecze z „Kanarkami” przyniosło… aż 11 bramek gwiazdora Liverpoolu. To jest niepojęte, bo sądziliśmy, że najskuteczniejszym piłkarzem Europy w najbliższych dniach roboczych zostanie Masłowski. A tu nie, ktoś jednak mu pozazdrościł. Ba, gdyby szczęście dopisało, na kilka minut przed meczem snajper z Ameryki Południowej mógł trafić po raz piąty… Piłka przeleciała centymetry obok słupka. Ale nic straconego, nie wyszedł jeden strzał, to już podanie siadło, a Sterling wbił piątą bramkę. 5:1 – tak to właśnie wygląda. Zespół, który bał się własnego cienia, przez lata potrafił wygrać prestiżowe starcie z Manchesterem United, by potem gubić punkty z kelnerami. Teraz po wpadce z Hull powrot na Anfield i cięcie ogóreczków.

Suarez jak Masłowski – cztery gole i upodlenie Norwich
Reklama

I tak mamy wrażenie, że tak naprawdę w poprzednim starciu z „Tygrysami” złudzenia o upragnionym mistrzu poszły z dymem, bo widać, co się dzieje z tą ekipą, kiedy nie ma Sturridge`a. Jedno monstrum z Urugwaju nie wystarczy na wszystkich. Chociaż Manchester United grają tak w kratkę, że może oba zespoły będą akurat w tych rozgrywkach szły łeb w łeb o awans do LM?

Tego bowiem nikt się nie spodziewał – David Moyes przez wszystkie lata pracy w Premier League modlił się o zwycięstwo Evertonu na Old Trafford, a to przyszło dopiero, kiedy… prowadził „Czerwone Diabły” („The Toffes” wygrywają na tym terenie pierwszy raz od 21 lat). Ekipa z Goodison Park zbiera komplementy, ale na zdrowy rozum specjalnie za Roberto Martineza się nie zmieniła. Stare schematy dalej w cenie – laga Howarda od bramki pod pole karne rywala, przepychanka łokciami i to szczęście, że większość takich pojedynków potrafi wygrać wypożyczony Lukaku. Ewentualnie stałe fragmenty (od razu do głowy przychodzą aż 3 gole z Liverpoolem w tych rozgrywkach), co też było domeną ekipy pod wodzą poprzedniego menedżera.

Reklama

Dziś co prawda wyglądało to odrobinę inaczej, Belg nie trafił do siatki, ale parę razy zagroził De Gei. Jedyną bramkę zdobył natomiast Oviedo, bohater poprzedniej kolejki… w Fantasy Premier League. Ewolucji stylu nie ma, niby w zasadzie wszystko po staremu, ale jakby odrobinę więcej techniki. Nie wierzymy, że Deulofeu mógłby robić karierę w Evertonie Moyesa, skoro ten woli toporów i po prostu bardziej atletyczny typ zawodnika. Stąd m.in. transfer Fellainiego, a nie Oezila do Manchesteru…

Swoją drogą – dziwnie wygląda zespół przez lata słynący z „Fergie Time”, czyli cudów w końcowkach. Tymczasem dziś goście otwierają wyniki, a gospodarze w ostatnich minutach nie robią nic, żeby odwrócić losy. Przez 90 minut i tak najpoważniejszym zagrożeniem był Rooney (dostał jednak żółtą kartkę i nie zagra w następnej kolejce), ale i on potrafi się pomylić, mimo piekielnie wysokiej formy. Nawet przy wystawianych patelniach na piątym metrze mijał się z piłką, a kiedy już zabierał się za strzał, piłka po rykoszecie lądowała np. na słupku. Trochę pecha, trochę standardowej nieudolności i zawodnicy Moyesa nie wygrywają trzeciego meczu w lidze z rzędu. Konia z rzędem tego, który przewidziałby aż tak niechlubne momenty mistrzów Anglii w tych rozgrywkach.

Inne boiska dziś tak dużych emocji nie przynosiły – Arsenal z zimną krwią zabrał trzy punkty Hull, a Southampton znów przegrało, tym razem z Aston Villą. Gracze Pocchettino tracą powoli kontakt z czołówką, ale nie oszukujmy się – Kopciuszkiem w tak silnej lidze nie można być w nieskończoność. Na szczycie tabeli status quo, bo Chelsea (4:3 z Sunderlandem) nadal dociska gazu i przewaga czterech punktów nie daje liderującym „Kanonierom” tak naprawdę żadnego komfortu.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama