Donald Djousse to taki piłkarz, o którym w pierwszej kolejności powiedzielibyśmy – beznadziejny (czyli bez żadnych autów), w drugiej – nieskuteczny, bo przecież 1 gol w 10 meczach to średnia, po której powinien przestać nazywać się napastnikiem. Po wczorajszym meczu ze Śląskiem dodalibyśmy jeszcze jeden przymiotnik – skretyniały. Facet po 32 sekundach na boisku wjeżdża sankami w Patejuka, dostaje czerwoną kartkę, a Maciej Stolarczyk mówi potem, że to dlatego, bo chciał pokazać, że walczy o pierwszy skład… Ł»e niby taki ambitny. Czytamy i nie wierzymy, zwłaszcza, że Djousse ma w tym sezonie 232 minuty na boisku i 2 czerwone kartki. Czyli średnią, jakiej nie mieli ani Keane, ani Jones, ani nawet John Hartson, który w rankingu zabijaków byłby chyba najwyżej.
Puścilibyśmy to wszystko w niepamięć, gdyby nie to, że te faule to naprawdę wyższy poziom debilizmu. Djousse nie imponuje szybkością, nie ma dryblingu, nie potrafi prosto uderzyć na bramkę, ale trzeba mu przyznać, że wślizgi opanował do perfekcji. Najpierw wycięty Kuciak w lipcowym meczu z Legią, teraz w niemal identyczny sposób Patejuk. A licznik goli praktycznie bez zmian. Latem przegrana rywalizacja z Chałasem, potem hat-trick w drugiej drużynie z Leśnikiem/Rossa Manowo, teraz powrót i… znowu to samo.
Rach, ciach. Pozamiatane.
Gdybyśmy policzyli mu mecze w ekstraklasie, wyszłoby, że strzela średnio w co dziesiątym, a w co trzynastym sędzia odsyła go do szatni… Joey Barton na ponad 200 występów w Premier League miał 5 czerwonych kartek, Lee Cattermole (największy obecnie rzeźnik w Anglii) opuszcza boisko średnio w co 29 meczu, a rekordzista pod tym względem John Hartson, jak jeszcze grał, to czerwo dostawał raz na 26 spotkań. Jak dobrze, że kończy się runda… W tym roku Djousse krzywdy już nikomu nie zrobi, a od wiosny w Szczecinie już raczej go nie będzie.
Pozostanie mała pamiątka.